Self-publishing, czyli publikowanie książek własnym sumptem autora, jest rosnącym trendem na rynku książki. Niektórzy pisarze zarabiają dzięki niemu o wiele lepsze pieniądze, niż gdyby wydawali z wydawcą. Inni na selfie pieniądze tracą. Skoro tak, dla kogo ta metoda publikacji jest dobra, a dla kogo będzie pomyłką?
Zacznijmy od wyjaśnienia, kto mówi. Otóż, w tej chwili jestem wydawcą – razem z żoną prowadzimy Wydawnictwo Spisek Pisarzy. To znaczy, że publikujemy książki autorów innych niż my sami. Oczywiście robimy to w modelu tradycyjnym, czyli inwestujemy pełną kwotę w wydanie książki, a od autora kupujemy licencję w zamian za honorarium wypłacane okresowo w miarę zbytu egzemplarzy.
Jednocześnie i ja, i żona zaczynaliśmy naszą obecność na rynku wydawniczym od self-publishingu, czyli samodzielnego publikowania książek naszego autorstwa. Angela Węcka zahaczyła po drodze o współpracę z Editio. Ja od początku twardo szedłem w selfa, z lepszymi lub gorszymi rezultatami.
Czyli podsumowując, perspektywa, z której piszę, obejmuje i perspektywę wydawcy, i perspektywę samopublikującego autora. Tak więc, czy z tego punktu widzenia self-publishing ma sens?
Zaraz, a co z wydawnictwami usługowymi?
Powiedzmy sobie wprost: korzystanie z tzw. vanity publishingu to nie jest prawdziwy self-publishing. Różnica między jednym a drugim to jak kupienie gotowego (i bardzo drogiego) produktu w kontrze do wystrugania go sobie samemu z kawałka drewna.
Wydawnictwa usługowe, czyli właśnie vanity publishing, oferują autorowi mniej lub bardziej kompleksową obsługę procesu wydawniczego. Ty wykładasz pieniądze, a oni książkę przygotowują, redagują, robią jej skład i okładkę, po czym wysyłają do dystrybucji, żeby czytelnicy mogli ją kupić. Brzmi dobrze. Kłopot w tym, że ceny takich usług zwykle znacznie przewyższają realne koszty wydania książki. I nie mam na myśli zdrowej marży, typu 20% – bardzo często to przebitka nawet dwukrotna. Normą jest też wymuszanie na autorach niekorzystnych umów licencyjnych, polegających przykładowo na oddaniu wydawcy całości praw autorskich majątkowych w zamian za honorarium równe 25% ceny zbytu – w sytuacji, kiedy to autor finansuje całość kosztów wydania. Pisarz, który na to przystanie, nigdy nie zarobi na swojej książce tak dobrze, żeby inwestycja mu się zwróciła.
To nie jest tak, że nie da się zrobić wydawnictwa usługowego w taki sposób, żeby miało uczciwą ofertę. Tyle tylko, że ja się z takim wydawnictwem nie spotkałem. Wszystkie oferty, jakie widziałem do tej pory, były w najlepszym razie zbyt kosztowne, w najgorszym – absolutnie bandyckie. Dlatego szczerze odradzam korzystanie z vanity publishingu.
Przede wszystkim jednak: pamiętajmy, aby nie mylić selfa z vanity. Samopublikujacy autor zajmuje się nadzorem nad procesem wydawniczym, sam też przeprowadza promocję. Może oczywiście korzystać w wynajętej pomocy, na przykład redaktorów czy konsultantów, ale zarząd i kontrola pozostają w jego rękach. To on podejmuje decyzje. Tymczasem autor z vanity płaci wydawcy i nie ma zbyt wiele później do powiedzenia. Wydawnictwo usługowe może z nim ustalać to i owo (na przykład, okładkę), ale realnego zarządu już nie odda – przecież wtedy by autor zobaczył, jak bardzo przepłacił!
Po co wydawać książki samemu?
Self-publishing wymaga, aby autor zrobił całą robotę, którą normalnie robi wydawnictwo. A więc: najpierw trzeba książkę zredagować, później zrobić jej korektę, później skład, później warto jeszcze korektę na składzie. Oprócz tego – potrzebujemy okładki. Na koniec natomiast musimy mieć plan promocji, który ktoś musi skutecznie zrealizować. To jest MASA TRUDNEJ PRACY.
Nic dziwnego, że większość selfów partaczy to na którymś z etapów.
Niemniej, jeśli jesteś wytrwałym autorem, a do tego masz doświadczenie na rynku książki – lub potrafisz się bardzo szybko uczyć – możesz próbować. Nagroda będzie niebagatelna, bo na każdym sprzedanym egzemplarzu self powinien zarobić około dziesięciu razy więcej niż autor wydający w wydawnictwie tradycyjnym. A jeśli trzymasz koszty na wodzy i masz skuteczny kanał sprzedażowy, może ci wyjść przebicie nawet dwudziestokrotne.
Problemem może być faktyczne sprzedanie tak wielu egzemplarzy, ile potrafią sprzedać wydawcy. Ale umówmy się, że w przypadku dobrze zarządzanego selfa, autor i tak wychodzi na plus. Powiedzmy, że książka, którą wydał u wydawcy zeszła w nakładzie 5000 egzemplarzy. Jeśli w selfie sprzeda 500, zarobi tyle samo. Jeśli sprzeda 1000 – zarobi dwa razy więcej. Jeśli ma kapitał, opłaca mu się promować swoją książkę dosłownie „pod kurek”, czyli godząc się na znaczne obniżenie zysków z pojedynczego egzemplarza. Przecież dopóki na każdej książce zyskuje 40 zł, na promocję może przeznaczyć nawet 39 zł średnich kosztów na egzemplarzu. Self nie musi dzielić się kasą z tyloma podmiotami, co wydawca tradycyjny, a więc ma o wiele większą swobodę. Zarabia łatwiej, inwestycja szybciej mu się zwraca, przy dużej sprzedaży zyski szybują do niebios. I na odwrót, opłaca mu się obstawianie niszy. Nie musi pisać masowych książek na 5000 i więcej nakładu, skoro już 500 daje mu ten sam zysk. Może iść w każdą stronę, próbować nietypowych i ryzykowanych dla wydawcy strategii. Self ma największą swobodę na tym rynku.
Oczywiście to wszystko pod warunkiem, że autor wie, co robi, i dobrze wszystko policzył zawczasu. Bo łatwo się przeliczyć. Na przykład, self może przygotować się tylko na sukces, a nie na ryzyko – i od razu zainwestuje w duży nakład, na przykład 3000, kiedy jego możliwości sprzedażowe to realnie tylko 300. Przy takim zbycie nie zwrócą mu się nawet same koszty druku, o innych wydatkach nie wspominając. Albo taka sytuacja: self kupuje promocję na lewo i prawo, tysiąc złotych influencerowi, dwa tysiące za główną stronę portalu, aż się zapomni, a łączne koszty urosną do rozmiarów uniemożliwiających osiągniecie zysku.
Nie mówiąc już o dużo prostszych rzeczach, na przykład – nieumiejętnym wykonaniu okładki albo złym doborze parametrów druku. Nie raz widziałem książki, z których self był niezmiernie dumny, ale które na mnie robiły wrażenie fuszerki, jeśli wręcz nie kiczu. Pół biedy ja – gorzej, jeśli takie samo wrażenie ma potencjalny czytelnik. Okazuje się, że są liczne reguły dotyczące tworzenia skutecznych okładek, i takiego selfa nikt tych reguł nie nauczy. Jeśli połączymy brak tego doświadczenia z być może nienajlepszym zmysłem estetycznym – otrzymamy książkę po prostu brzydką, niesprzedawalną w większych ilościach. Nawet jeśli treść jest znakomita, sama oprawa może zniechęcić wystarczająco wielu czytelników, przez co biznes pójdzie z torbami.
To nie są problemy, z którymi mierzy się kompetentny wydawca – a więc nie doświadczy ich również autor w wydawnictwie tradycyjnym.
Czyli wydawnictwa tradycyjne są najlepsze?
Nie do końca.
W przypadku wydawnictwa tradycyjnego rzadko jest tak, że jedna osoba zajmuje się wszystkim. Co więcej, ten zespół zwykle nabrał już doświadczenia podczas publikacji poprzednich książek, a więc nowy autor może spodziewać się profesjonalnej obsługi. Nie jest to oczywiście żelazna reguła – istnieją wydawnictwa hobbystyczne, którym nie zależy na zysku, a są nawet wydawnictwa śmieszne, które nie uczą się na własnych błędach. Ogólnie jednak większość trzyma poziom, bo musi.
Druga rzecz, która mocno działa na korzyść wydawnictwa tradycyjnego, to budżet promocyjny. Mniejszy lub większy, zależy od firmy, ale w przytłaczającej większości wystarczający na bezproblemowe wprowadzenie książki na rynek. Regułą jest też, że wydawcy zależy na posiadaniu jak największej liczby „dojnych krów” w swojej „stajni”. Dojna krowa to taki autor, który sprzedaje się na pniu bez konieczności dużych inwestycji w promocję – czyli możemy powiedzieć, że twórca popularny z ustanowionym czytelnictwem. Kłopot tylko w tym, że dojne krowy nie rosną na drzewach, trzeba je samodzielnie wyhodować z nikomu nieznanych debiutantów. No i tutaj pojawia się największa szansa dla młodych pisarzy. Jeśli wydawnictwo tradycyjne dostrzeże Twój potencjał i uwierzy, że zapowiadasz się na nową dojną krowę, może zainwestować poważne środki w promocję Twojej twórczości.
Z punktu widzenia autora to są dwie największe zalety wydawnictwa tradycyjnego. Trafiasz do kompetentnego zespołu i możesz dostać realną szansę na szybki wzrost. Jakie są wady?
Po pierwsze, zapomnij o tym, że dobrze zarobisz. Kiedy już cię wypromują do statusu dojnej krowy, oczywiście przełoży się to też na wysokość twojego honorarium. Na tym poziomie możesz już „żyć z pisania” – na każdej książce zarobisz po kilkadziesiąt tysięcy. Ale jako pisarz nieznany dostaniesz literalnie ostatki. I to nie jest złośliwość wydawców, takie po prostu są realia rynku. Gdyby mieli Ci płacić dużo, po prostu by Cię nie wydawali.
Po drugie, kiedy dojna krowa zaczyna przynosić wydawnictwu ładne zyski, zwykle kończy się pakowanie kasy w promocję. Nie musi tak być, ale często jest – co też nie wynika ze złośliwości. Z punktu widzenia wydawcy to optymalne zagranie, bo więcej zyskać można na hodowaniu kolejnego popularnego autora, niż na inwestowaniu w kogoś, kto do wzrostu wymagałby coraz większych nakładów, ale przynosił coraz mniejsze zwroty. Nic się takiej pozbawionej promocji dojnej krowie nie dzieje, nikt jej nie zarzyna przecież – tyle tylko, że już się nie tuczy. Popularność autora nie rośnie, albo rośnie tylko organicznie, czyli wolniej. Konkretny poziom tego limitu może wypaść różnorako, w niektórych gatunkach i u części wydawców na 50 tysiącach egzemplarzy, może na 30, może na 25. Ale są przypadki, że limitem okazało się raptem 10, albo i 5 tysięcy.
Autor w takiej sytuacji może albo pogodzić się z losem dojnej krowy i pokornie produkować książki do wydojenia. Może też zmienić wydawnictwo na takie, które mu obieca coś więcej (nowy układ promocji, większe honorarium, etc). Albo – może pójść w self-publishing, na czym zresztą zarobi najwięcej.
Czyli jednak self-publishing najlepszy?
Nie ma rzeczy dobrych dla każdego, tak samo jak nie ma uniwersalnych rozwiązań dla wszystkich problemów. Jeśli ktoś Ci powie, że któraś z dróg – self lub wydawnictwo – jest najlepsza w każdym przypadku, to możesz mieć pewność, że rozmawiasz z laikiem. A kto wie, może nawet z głupcem.
Self dla początkującego autora, nie daj boże debiutanta, jest drogą niezwykle ciężką. Wymaga umiejętności, których niewielu debiutantów posiada. Wymaga też dobrego pomysłu na strategię sprzedażową, do której trzeba dostosować całą inwestycję. Na przykład, jeśli będziesz sprzedawać książki osobiście podczas spotkań czy targów, nie opłaca ci się zamawiać dużego nakładu od razu – o wiele sensowniej wydrukować kilkaset książek, a później domawiać w miarę zbytu. Dla odmiany, jeśli masz popularnego bloga i książkę idealnie zgraną z jego tematyką – koniecznie zrób przedsprzedaż i dostosuj pierwszy nakład do jej wyników. Bez takich rozważań, idąc na rympał, zawalisz finansowo całą inwestycję.
Co więcej, jeśli self sam chce zrobić z siebie dojną krowę, czyli wypromować się na pisarza popularnego, czeka go trudna przeprawa. Mówię tu o latach mrówczej pracy bez wynagrodzenia, o niezliczonych spotkaniach, ciągłych staraniach o obecność w mediach, i najgorsze: o kilku kolejnych książkach, które równie dobrze, mimo całego wysiłku, mogą przejść bez echa. Alternatywą jest oczywiście duży budżet promocyjny – zasypując media hajsem można sobie skrócić męki. Chodzi o kwoty rzędu stu tysięcy złotych, jeśli byłyby to pieniądze wydane z głową. Milion, jeśli bez głowy.
Krótko mówiąc, dla debiutanta o wiele, wiele lepszą opcją jest współpraca z wydawnictwem tradycyjnym. Trzeba tylko znaleźć takie, które w autora wierzy, a jeśli okaże się, że nie – trzeba być gotowym na zmianę partnera. Nie podpisuj lojalek, jeśli wydawca nie zagwarantuje inwestycji w promocję Twoich dzieł.
Dla dojnej krowy wygląda to dokładnie na odwrót. Jeśli zarabiasz na jednej książce kilkadziesiąt tysięcy złotych, to po pierwsze, raczej masz kapitał na start. Po drugie, masz pewność, że przynajmniej część stałych czytelników kupi od ciebie książkę wydaną w trybie self-publishingu. Liczy się przecież głównie marka autora, a nie marka wydawcy. Zakładając, że pisarz przez te kilka lat współpracy z wydawnictwem czegoś się nauczył – choćby podglądał działania promocyjne i potrafi część ruchów powtórzyć – no to ma bardzo łatwy start. Od razu po przejściu na self spokojnie może liczyć na od dwóch do pięciu razy większe zyski. Kiedy mu się biznes rozwinie, zyski będą przynajmniej dziesięć, nawet kilkadziesiąt razy wyższe, niż gdyby został ze starym wydawcą.
Oczywiście nie każdy popularny autor w ogóle chce iść tą drogą – przecież self to dla niego też masa ciężkiej pracy, do której nie musi czuć się gotowym. Już bardziej spodziewam się fali nowych wydawnictw, polegających na tym, że popularni autorzy zawiązują spółkę z doświadczonymi redaktorami. I jedni, i drudzy docierają do szklanego sufitu w tradycyjnych wydawnictwach, więc mają powód wyruszyć na swoje.
Tak więc odpowiadając na tytułowe pytanie – czy self-publishing ma sens? Ma bardzo dużo. Ale przede wszystkim dla autora, który już się wybił.