Przejdź do treści

Co nas czeka w 2021 (i później)?

Ostatnio zastanawiałem się nad przyszłością. Pandemia, lockdown, siedzę w domu na dupsku – więc wiadomo, człowiek choćby z nudów zaczyna rozkminy. Pierwszą wersję tego artykułu zapisałem dla siebie, ale później stwierdziłem, że może zaciekawić i Was.

W końcu przyszłości, którą wieszczę, doświadczymy zbiorowo. 😉

Fin de siècle

Nie tylko ja mam wrażenie, że żyję u schyłku epoki. Zresztą, nie tak dawno temu mieliśmy konkurs na tekst utopijny, w którym większość nadesłanych opowiadań okazała się „zbyt ponura”. Kiedy patrzymy w przyszłość, zwłaszcza po 2020 roku, łatwo dostrzec ciąg dalszy pełzającej Apokalipsy – a trudno tęczę, kwiatki i chmurki z waty cukrowej.

Czy czeka nas koniec świata? Szczerze wątpię. Ale czy zakładałbym się o trwałość naszego systemu ekonomicznego, struktur państwowych, obecnej dystrybucji władzy na świecie? Nie. Żadnych szans. Nie postawiłbym ani grosza na to, że w 2030 roku będziemy żyć w rzeczywistości takiej jak przed pandemią. Albo że rok 2021 będzie „powrotem do normalności”. Nawet nie chodzi o to, że mam jakąś sekretną wiedzę, albo dostęp do obszernych danych, które po przeanalizowaniu zwrócą takie a takie prawdopodobieństwo zdarzeń. Jedyne, co jest w tej chwili pewne „na logikę”, to kryzys ekonomiczny, którego rozmiarów jeszcze nawet nie znamy – oraz kryzys polityczny, wyrażony w rekordowo niskim poziomie zaufania do władzy przy rekordowo wysokiej polaryzacji społeczeństwa. Ale co dalej? W jakie miejsce dotrzemy? Analiza faktów zostawia tylko pytania, kolejne spekulacje. Rozum już tego cyrku nie przewidzi.

Można jednak patrzeć na to bardziej frywolnie, lub jak kto woli, intuicyjnie. Jaki jest charakter naszych czasów? Jaka „energia” z nich bije? Kiedy o tym myślę, do głowy przychodzi mi kilka rzeczy. Po pierwsze, kochamy komfort ponad wszystko. Nieważne, kto za niego płaci – byle nie my. Dla komfortu możemy poświęcić nasz rozwój, który wymaga dobrowolnego podejmowania wyzwań. Możemy nawet poświęcić naszą przyszłość, albo przyszłość następnych pokoleń – bo inaczej zaciąganie długów traktowalibyśmy o wiele bardziej poważnie, podobnie kwestie zmian klimatycznych. Dla współczesnego człowieka nie ma większego pragnienia od komfortu. Ma być wygodnie, bez wysiłku, bez stresu, z Nefliksem załadowanym serialami, kompem pełnym gier, i to wszystko najlepiej za darmo.

To pragnienie komfortu potrafi się wręcz przerodzić w oczekiwanie – w roszczenie. Należy nam się spełnienie marzeń, oczywiście bez wstawania z kanapy. Należy nam się władza nad światem, choćbyśmy nie ruszyli dla niej palcem u stopy. Wszyscy powinni nas słuchać, nawet kiedy wygłaszamy opinie niepoparte wiedzą. Każdy powinien nas szanować, choć sami nie podjęliśmy wysiłku, aby szanować innych.

Druga rzecz, która przychodzi mi do głowy, to powszechny brak odpowiedzialności. Poniekąd wynika on z pragnienia komfortu, ale pod skorupą jest też coś więcej. Dla mnie „wziąć za coś odpowiedzialność” oznacza przyznać, że ta konkretna rzecz jest Twoją sprawą. Że się tym przejmujesz. A także, że jeśli o to nie zadbasz, ze świata zniknie coś cennego. Inaczej mówiąc, „jestem za to odpowiedzialny” jest niemal tak mocną deklaracją jak „kocham to”.

Problem w tym, że ludzie żyją w świecie, który stworzyli dla własnego komfortu, ale jednocześnie nie chcą dbać o ten świat. Korzystają z jego dobrodziejstw – jednocześnie oczekując, że ktoś inny się tym wszystkim zajmie. Na przykład, państwo. Albo jacyś nieokreśleni specjaliści. Albo choćby sąsiad. Ostatecznie więc sprawa leży niezałatwiona latami, lub też trafia w ręce oportunistów, którzy zaczynają trzaskać na niej interesy – nie zawsze z korzyścią dla reszty społeczeństwa. Odmawiając odpowiedzialności, pozbywamy się więc władzy.

Oczywiście – pozostaje kwestia tego, że współczesny świat jest skomplikowany, a pojedynczy obywatel niewiele poradzi na problemy systemowe. Nasza osobista władza jest i pozostanie ograniczona. Nie chodzi mi jednak o to, czy łatwo zmierzyć się z przeszkodami, ale o postawę, którą przyjmujemy. Możemy przejąć się jakimś problemem tylko na tyle, aby zrzucić go na barki kogoś innego, a później udawać, że zrobiliśmy wszystko, co się dało. Możemy też przejąć się nim na poważnie. Zastanowić się, dokształcić, a później zrobić tyle, na ile nasze ograniczone możliwości pozwalają. I nie ma obowiązku, aby brać odpowiedzialność za cały świat. Wystarczy wziąć za to, co i tak mamy przed nosem. Współcześnie zaskakująco niewielu ludzi podejmuje choćby takie wyzwanie – w dupie potrafimy mieć nawet członków własnej rodziny.

Co prowadzi do trzeciej rzeczy, która rzuca mi się w oczy. Coraz trudniej nam znieść innych ludzi. Chciałem napisać, że trudno nam kochać bliźnich, ale jesteśmy już dawno za tą granicą. Zwykła tolerancja jest rosnącym problemem. Klimat powstał taki, że jak ktoś nam nie pasuje, to możemy go zgnoić. Bez trudu znajdziemy dla takiego zachowania usprawiedliwienie. Nawet łatwiej, jeśli to ktoś bliski. Wtedy przecież musimy go naprostować, „wyprowadzić z błędu”, tłumacząc sobie, że to nasza odpowiedzialność – choć w rzeczywistości to tylko kolejne roszczenie.

Do czego więc to wszystko prowadzi? Zakładając, że sami tworzymy naszą rzeczywistość (przynajmniej społeczną), te trzy filary – umiłowanie komfortu, brak odpowiedzialności i niechęć do bliźnich – stanowią fundament, na którym wznosimy kolejne piętra. Przyszłość musi więc z nich wynikać. Gdybym miał bawić się w wieszcza, powiedziałbym tak: w nadchodzącej dekadzie będzie więcej samotności, nieufności, wynikającej z nich izolacji od świata – a więc również zamykania się w bańkach informacyjnych. Będzie więcej zarozumialstwa i zacietrzewienia (bo moja racja jest mojsza niż twojsza – a przyznanie czegoś innego jest niekomfortowe). Będzie też coraz więcej bezsilności. Albo przynajmniej ludzie coraz liczniej zaczną ulegać takiemu wrażeniu – że nic nie poradzą, wszystko jest przeciwko nim, każdy coś im chce narzucić. Z czego wynikną rzeczy i pozytywne (poszukiwanie alternatyw), i negatywne, ale sumarycznym efektem będzie po prostu wzrost frustracji oraz resentymentu.

Gdybyśmy dodali do tego miksu nadzieję, wyszedłby dobry grunt pod rewolucję. Bez nadziei, dostaniemy tylko powód do demolki. I jeśli mam być szczery, tego właśnie się spodziewam: bezmyślego rozpierdolu, uzasadnionego tym, że to wszystko przecież wina kogoś innego. Nie ma znaczenia, skąd przyjdzie pierwszy cios – z prawa, lewa, z góry czy z dołu – opamiętamy się dopiero na zgliszczach.

Oczywiście nie wiem, kiedy to wszystko nastąpi. Wiem tylko, że nie czeka nas „powrót do normalności”, bo od dawna nie żyjemy normalnie – a konsekwencją naszego szaleństwa jest nadciągające przesilenie. Jeśli nie znajdziemy dobrego powodu do nadziei, w sferze możliwości pozostanie tylko wybuch.

Co z książkami?

Biorąc pod uwagę wszystko, co napisałem, pandemia i lockdowny nie są wypadkiem przy pracy, ale dziwnie dosłowną manifestacją „ducha czasów”. Jeśli faktycznie w jakimś sensie przyciągamy ten kataklizm, jego esencja zostanie z nami nawet po skutecznym zaszczepieniu każdego człowieka na Ziemi. Być może chodzi o konsekwencje wydarzeń z 2020 roku, być może o długotrwałe skutki samej choroby. A być może – o zupełnie inne kłopoty, które skradają się za naszymi plecami. W każdym wypadku, „duch czasów” nie sprzyja stabilizacji.

Podkreślam: nie wiem na pewno, czy tak jest. Ale nawet jeśli mylę się we wszystkim, a pandemia to zwykły przypadek bez związku – to i tak naiwnością jest zakładać, że lada chwila wszystko szczęśliwie minie.

Z kolei to oznacza, że ekonomia może przez długie lata działać w trybie kryzysu. Przedsiębiorcy zostaną więc zmuszeni do ostrożności – w niepewnych czasach wszyscy są mniej skłonni do ryzyka. Dotyczy to również wydawców, a finalnie odbije się także na pisarzach.

Rok 2020 z jednej strony zachwiał dystrybucją i zaszkodził wielu drobnym księgarzom. Z drugiej strony, ogólna sprzedaż książek wzrosła. Ruch przeniósł się więc do sieci. Przy okazji zyskały e-booki oraz audiobooki – oba formaty dobrze dostosowane do dystrybucji elektronicznej. Krótko mówiąc, 2020 przyspieszył zmiany i tak idące w naszą stronę. Będziemy musieli poczekać jeszcze na rozbudowane analizy, ale z dotychczasowych doniesień wyłania się właśnie taki obraz.

Pytanie: którzy pisarze zyskali na zmianach? Po pierwsze, już znani, sprzedający się, publikujący regularnie i w miarę często. Tacy mają bardzo stabilną bazę czytelników, którzy czekają na kolejne książki.

Po drugie, zyskali pisarze, którzy potrafią w internety. To akurat nic dziwnego – od lat ten sposób komunikacji zyskuje na znaczeniu. Po prostu w 2020 praktycznie odpadła promocja off-line, a skoro wzrosła sprzedaż on-line, to i promocja w pokrewnych mediach miała łatwiej.

Kto stracił? Debiutanci, autorzy książek niszowych, pisarze bez istotnej bazy czytelników. Czyli w sumie większość. I to, niestety, też nie jest przypadek. Debiutanci oraz nisza zawsze są większym ryzykiem dla wydawcy, a więc jeśli ten ogranicza ryzyko, będzie ograniczać też takie pozycje. W sytuacji, kiedy cały rynek zaczyna ograniczać ryzyko – wchodzimy w czasy, w których trudniej będzie zadebiutować. O ile więc nasza globalna sytuacja nie zrobi wolty i nie zaczniemy „wracać do normalności”, tego typu trudności mogą potrwać długie lata.

Szczególnie że nagły wzrost znaczenia internetu w promocji autora również się do tego przyczynia. Internet od dawna nie przystaje do haseł typu „demokratyzacja” czy „równy dostęp”. To wysoce konkurencyjne środowisko, w którym zwycięzca zwykle zgarnia wszystko. Im więcej konkurentów do zwycięstwa, tym więcej wysiłku i kasy potrzeba, aby wystartować. Wiadomo więc, że budżety promocyjne będą w lwiej części przeznaczane na pewniaków, pisarzy z dorobkiem i społecznością czytelników.

Żeby nie było: nie jest to naprawdę nowa sytuacja, bo przed pandemią debiutanci też mieli w plecy. Przez lata rosła jednak roczna liczba publikacji, a więc poszerzało się miejsce dla autorów, którzy nie traktowali swojego zajęcia profesjonalnie. Teraz ta tendencja może się odwrócić. A nawet jeśli nie, i liczba publikacji będzie stale rosnąć, z pewnością zauważymy wyraźne przesunięcie na korzyść popularnych gatunków (romanse i sensacja), a na niekorzyść ryzykownych (praktycznie cała fantastyka). Ta przepowiednia wydaje się już spełniać, sądząc po premierach ogłaszanych na początku roku 2021.

Co można zrobić, żeby sobie pomóc? Pierwsza rada jest oczywista – ogarnij internety, zwłaszcza social media. Druga w sumie też: jeśli planujesz zostać pisarzem zawodowym, zabierz się do tego na poważnie, a nie na pół gwizdka. Właśnie teraz jest moment, żeby zdecydować. Przy czym, żebyśmy mieli jasność – zawodowca od amatora nie dzieli liczba sprzedanych egzemplarzy, ani nawet jakość produkowanej prozy (bądźmy szczerzy). Dzieli ich tylko częstotliwość publikacji. Nawet kasa, którą zarabiasz na pisaniu, ma znaczenie drugorzędne. Przyznam, że pisarz zawodowy, który nie mógłby się utrzymać ze swojego zawodu, brzmi trochę śmiesznie. Nic jednak nie rokuje tak dobrze poprawie finansów jak regularne i możliwie częste publikacje. W ten sposób budujesz rozpoznawalność wśród czytelników, wiarygodność wśród wydawców, a także utrzymujesz swoją wypłatę na stabilnym poziomie. Przy czym „częste publikacje” w tej chwili oznaczają minimum jedną, a optymalnie dwie książki rocznie.

I na razie na tym skończmy. Dajcie znać w komentarzach, czy ten wywód ma dla Was sens. I trzymajcie się ciepło.

4 komentarze do “Co nas czeka w 2021 (i później)?”

  1. Debiut zawsze jest najtrudniejszy. Zależy co chcemy zaoferować czytelnikowi. Ja też jestem takim debiutantem. Nie wiem czy będę pisać dalej, bo piszę prawdziwe historie. Mam pomysł na jeszcze ewentualnie dwie. Chodzi o pozostawienie czytelnikowi emocji i przemyśleń. Być może też poczuje że nie jest sam z jakimś problemem…

  2. Temat bardzo wrażliwy… niestety już ponad rok trwa pandemia i nic się nie zmienia.
    Jak widzicie kolejne miesiące, albo po prostu jak wyobrażacie sobie wakacje?

  3. To nie debiut jest problemem. Najtrudniej jest wydać drugą powieść. Najczęściej jest tak, że jeśli debiut – choćby był nawet bardzo obiecujący – z różnych powodów nie spełni oczekiwań finansowych wydawcy (słaba promocja, złe lokowanie na rynku), zamiast odskocznią do sławy staje się niechcianym balastem, wydawniczą pomyłką, rozczarowaniem. W takich warunkach wydanie drugiej powieści w tym samym wydawnictwie graniczy z cudem. Autor skazany jest na szukanie innego. W przypadku, gdy druga powieść jest jednocześnie drugą częścią cyklu, autor taki staje przed dylematem: liczyć na zlitowanie pierwszego wydawcy, czy czekać, aż wygaśnie umowa licencyjna na pierwszą książkę i szukać innego wydawcy już na obie. Tego typu dylematy, nie muszę chyba dodawać, wcale nie pomagają w pracy twórczej.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.