Polska fantastyka już od dawna nie jest chodliwym towarem. Szczególnie w porównaniu do głównego nurtu, czyli kryminałów, sensacji, romansu, erotyku, a nawet powieści obyczajowej. Tymczasem wielu autorów ciągle trudzi się nad tworzeniem fantastycznych światów, niezwykłych ras, przedziwnej magii – i oczywiście, mitu, który wszystko to spoi. Wszyscy ci autorzy stoją przed realnym ryzykiem, że ich praca zostanie zapomniana, albo wręcz zupełnie niezauważona.
To ostre słowa, wiem. Ale jeśli tworzysz sagę fantasy z nadzieją, że podbijesz w ten sposób rynek, musisz o tym usłyszeć. Jak bardzo jest źle z polską fantastyką? I dlaczego jest tak, a nie inaczej? Przejdziemy po kolei przez okoliczności, które składają się na obecną sytuację. A na koniec – zobaczymy, co możesz zrobić, jeśli tworzysz fantastykę.
Główny „target” przestał czytać
Fantastyka powstała dla chłopców.
Oczywiście – nie tylko oni ją czytają, tak samo jak nie tylko mężczyźni ją piszą. Tradycyjnie jednak to literatura kierowana do chłopców i młodych mężczyzn. Sam termin „fantastyka” jest zbyt obszerny, by skończyć na tym stwierdzeniu – bo przecież powstało sporo opowieści z żeńską bohaterką główną, przedstawiających kobiecą perspektywę, albo pod względem klimatu lepiej odpowiadających kobiecej wrażliwości. Nie bez powodu jednak tak wiele historii fantastycznych opartych jest na schemacie powieści przygodowej i wpisuje się w model podróży bohatera. Nie bez powodu tak liczne opowieści traktują o wytrwałości czy odwadze. I znów – nie bez powodu science fiction to jeden wielki wyraz gadżeciarskiego fetyszyzmu.
Powtórzę: kobiety piszą i czytają fantastykę, ale największe oparcie ten rodzaj literatury zawsze znajdował u mężczyzn. Dokładniej – u chłopców. Co się natomiast stało z końcem dwudziestego wieku? Chłopcy przestali czytać. Zamiast tego grają w gry.
W efekcie – fantastyki w grach jest mnóstwo. Można wręcz powiedzieć, że tam właśnie wyemigrowała ze świata literatury.
Twórcy fantastyki muszą więc pogodzić się z dwoma faktami:
1. W tej chwili literatura fantastyczna to literatura niszowa. Możesz widzieć fantastykę wokół siebie, gdzie tylko nie spojrzysz: w filmach, w grach i w internecie. Możesz patrzeć na rynki anglosaskie i dziwić się, jak tam tego dużo schodzi. Ale jeśli tworzysz po polsku dla Polaków – tworzysz dla niszy.
2. Tradycyjny odbiorca fantastyki się wykruszył (statystycznie patrząc, oczywiście), a więc warto dotrzeć do odbiorców nietradycyjnych, którzy ciągle jeszcze czytają. Na przykład, tak zupełnie przypadkowo i z głowy – do kobiet. Albo do młodzieży (fantastyka młodzieżowa ma się relatywnie lepiej). Pisanie „po staremu”, czyli mrocznie, krwawo i dla facetów, to dobijanie się do grupy odbiorców, których jest coraz mniej.
Ciężko znaleźć dobrego wydawcę
Wydawcy wiedzą, że fantastyka od długich lat nie jest już chodliwym towarem. Nie zrozumcie mnie źle – są w Polsce pisarze-fantaści, którzy sprzedają się świetnie i o których każdy wydawca by powalczył. Ale to zamknięta i nieliczna grupa znanych nazwisk. Co gorsza – tych samych przynajmniej od dekady.
Spoza elity „Sapkowskich, Pilipiuków i Piekar” dobre wyniki sprzedażowe osiągają tylko globalne bestsellery. Fantastyka tworzona przez Polaków (no, Polaków o sławie drugiego sortu) sprzedaje się najwyżej średnio. Jeśli książka fantastyczna osiąga wynik 5000 sprzedanych egzemplarzy, to jest ho, ho, bardzo dobrze, wręcz niemal bestseller. Jeśli w ogóle przebijesz magiczne 2500, już możesz sobie pogratulować. Jako self-publisher nie pogardzę takimi wynikami, bo na każdym kupującym czytelniku zarabiałbym przynajmniej 20 zł. Ale jako autor w wydawnictwie, który dostaje około 2 złotych honorarium? Niejedno kieszonkowe jest wyższe niż taki zysk.
Polski rynek w ogóle jest mizerny, ale przy popularnych gatunkach te cyfry wyglądają zauważalnie lepiej. 5000 egzemplarzy to nakład, od którego często startują kryminały lub erotyki – i to żadna rewelacja, jeśli tyle się tych książek sprzeda. Dobry wynik to kilkadziesiąt tysięcy sprzedanych egzemplarzy.
Skoro więc fantastyka jest, łagodnie mówiąc, biznesowo ryzykowna – mało mamy wydawców, którzy publikują polskich autorów. Szczególnie: debiutantów. Bodajże jedynym rozpoznawalnym wydawnictwem, które regularnie przyjmuje fantastów bez dorobku, jest Genius Creations. I niestety jest to też wydawnictwo, które nazwałbym hobbystycznym, a przynajmniej – nie prowadzonym dla zysku. To tajemnica poliszynela, że publikujący tam autorzy zwykle zarabiają mało.
I bynajmniej nie piszę tego, żeby komuś dokopać. Po prostu urealniam obraz. Serio, autorzy prozy głównonurtowej mają o wiele, wiele łatwiej.
Polska fantastyka to zwietrzały towar
Wróćmy do tego, co napisałem wcześniej – dobrze sprzedają się nazwiska fantastów znanych od dekady. W niektórych przypadkach wręcz od trzydziestu lat. Jeśli należysz do tego grona, problemy, o których piszę, raczej Cię nie dotyczą – co najwyżej możesz czuć pewną frustrację, że Twoje powieści schodzą każda w kilkunastu tysiącach egzemplarzy, zamiast w dziesiątkach tysięcy. Ale jeśli nie należysz do elity i próbujesz pisać to samo, co oni – zapomnij, że się łatwo wybijesz. Może graniczne gatunki, na przykład różne odmiany urban fantasy, nie są jeszcze kompletnie obstawione, ale to dlatego, że są niszą w niszy.
Powtórzę: jeśli robisz to samo, co ktoś duży i znany, zawsze będziesz w jego cieniu, krok za nim. Nigdy nie dotrzesz na miejsce, które on zajmuje. W wypadku chodliwej prozy to umiarkowany problem. Jedna osoba nie pożre całego bufetu. W wypadku fantastyki – pozostaną dla Ciebie tylko okruszki.
Jeśli natomiast nie piszesz fantastyki na tę samą modłę, co wszyscy – czyli inaczej, niż „powinno się to robić” – masz w plecy z promocją. To mit, przynajmniej w polskich warunkach, że fantastyka ma być najbardziej oryginalnym rodzajem literatury. W rzeczywistości jest odwrotnie: polska fantastyka ma powielać schematy, celować w (malejący) target, być wyrobnikiem zagranicznej franczyzy. Podobno to się sprzedaje najlepiej.
Na naprawdę oryginalną fantastykę nikt w Polsce nie czeka. A przynajmniej – żaden z rynkowych gatekeeperów (redaktorów, wydawców, dziennikarzy) nie wiedziałby, co z nią zrobić. W efekcie: ambitnej literatury fantastycznej, tworzonej przez Polaków, publikuje się mało. Polski rynek książki nie jest też kuźnią innowacji handlowych, a jego sekcja fantastyczna szczególnie mocno zionie lamusem. Większość nowego przybywa do nas zza zachodniej lub wschodniej granicy, a rodzimym autorom pozostawia się zadanie sprawnego małpowania.
I to bynajmniej nie dlatego, że Polacy są pozbawieni wizji czy talentu. Wystarczy spojrzeć na inny rynek – gier komputerowych – gdzie i fantastyka, i polska twórczość trzymają się mocno. Tam hossa pozwala na swobodę, a w efekcie: innowacje na skalę globalną.
Tymczasem polscy wydawcy fantastyki działają zachowawczo, wolą inwestować w to, co znane lub co już sprawdzone za granicą. Sam fandom wydaje się być przyzwyczajony do tej jakości, którą dostarcza nasz rynek – jak również do tego, że fantastyka zachodnia jest generalnie ciekawsza od rodzimej.
Znów, nie piszę tego, żeby komuś dokopać. Jeśli tworzysz powieść fantastyczną, albo wręcz całą sagę, musisz wiedzieć, czego spodziewać się po rynku, na który wchodzisz.
Co zrobić z fantastyką?
Co robić w tej sytuacji? Cóż, niektórzy powiedzieliby: nie pisać fantastyki. I to jest rozwiązanie, które wybrali Orbitowski czy Twardoch – nazwiska, które prawdziwy sukces odniosły dopiero po przejściu do mainstreamu. Jeśli na pisaniu chcesz przede wszystkim zarabiać – zamiast opowiadać o elfach i krasnoludach, lepiej wybrać dla siebie inny gatunek spośród tych obecnie rokujących (przypomnę: kryminał, thriller, ogólnie sensacja, erotyk lub romans, powieść obyczajowa).
To nie rada, której chcę udzielić, ani droga, na którą chcę pchnąć każdego. Powiem więc inaczej: jest jedna paradoksalna korzyść z tego, że pisanie fantastyki się nie opłaca. Otóż, możesz pisać i nie dbać o to, ile zarobisz. Bo prawdopodobnie i tak za rok pracy zarobisz jedną lub dwie pensje minimalne, jeśli w ogóle cokolwiek. Możesz pisać bez strachu, czy wezmą to topowi wydawcy. Nie musisz się spinać, żeby trafić w czyjeś gusta.
Siła fantastyki leży w przełamywaniu granic. Fantastyka daje olbrzymie możliwości komuś, kto po prostu chce dać upust swojej wyobraźni. Albo komuś, kto chce w wyrazisty sposób przedstawić śmiałą ideę. Jeśli więc przyszedł do Ciebie pomysł na ambitną opowieść science fiction lub fantasy – bierz się za nią bez strachu. Słuchaj opowieści, a nie rynku. Daj się prowadzić bohaterom, a nie obietnicom wydawcy. Pisz dla siebie – i dla tych ludzi, do których opowieść ostatecznie trafi.
Tylko zastanów się poważnie nad swoją motywacją do pisania. Zbyt mało ludzi to robi, po czym narzeka i smęci, że nie dostali od świata wszystkiego, co „im się należy”. Albo po prostu rzuca pisarstwo przedwcześnie, nawet gdy przy większej wytrwałości mieli sporą szansę na sukces.
Tak więc: jeśli Twoim celem jest, żeby mieć karierę pisarską – już, teraz, jak najprędzej – albo żeby żyć z pisania, albo przynajmniej żeby czas poświęcony na tworzenie książki na pewno zwrócił się w monetach – nie bierz się za fantastykę. Błagam. W najlepszym razie dasz się przekonać, że świat czeka na kolejną powieść postapo z metrem w tle. Albo że skoro chcesz mieć „karierę” w tym biznesie, Twoim przeznaczeniem jest pisanie wtórnego szitu.
Fantastyka – w tym momencie – daje autorom niewielkie szanse, aby na niej zarobić. Jeśli uwierzysz, że skoro masz do czynienia z literaturą komercyjną, to gdzieś tu muszą być ukryte pieniądze, zawiedziesz się srogo. Ten skarb znaleziono już dawno, i równie dawno go roztrwoniono.
Alternatywne drogi
Żeby nie kończyć dołującą nutą, powiem krótko o dwóch drogach, z których zwykle się nie korzysta, ale które cały czas stoją otworem – i oferują jakąś szansę dla polskiego autora fantastyki.
Pierwsza z tych dróg to self-publishing. Druga – pisanie po angielsku (lub tłumaczenie swojej książki na angielski).
Self-publishing nie jest dla wszystkich – będę powtarzać to do znudzenia – ale bywa najlepszym wyjściem dla twórców literatury niszowej. Fantastyka jest w ciekawej pozycji pod tym względem, bo autorom względnie łatwo przeprowadzić samodzielną promocję. Po pierwsze, mamy aktywny i zorganizowany fandom, który szybko roznosi informacje o ciekawych książkach. Po drugie, zloty miłośników fantastyki to spore wydarzenia, na których łatwo się pokazać, a nawet sprzedać egzemplarze swoich powieści. Mainstream, pomimo szerokich możliwości, nie stwarza aż tak prostej drogi bezpośredniego kontaktu pisarz – czytelnik.
Poza tym, przyzwoity zarobek na niszowej literaturze – czyli na niskich nakładach – możliwy jest tylko wtedy, gdy autor dostaje dużą marżę z każdego sprzedanego egzemplarza. A to zdarzy się wyłącznie wtedy, kiedy sam jest swoim wydawcą. O tym mógłbym napisać wiele i prawdopodobnie zrobię to w przyszłości. Na razie skończmy na tym: jeśli korzystasz z usług dystrybutorów (czyli Twoja książka jest w księgarniach), Twoja marża jako wydawcy-autora powinna wynosić minimum 10 złotych netto. Ponad pięć razy więcej niż standardowe honorarium na umowie wydawniczej. Kiedy sam się wydajesz, wszystko jest na Twojej głowie – ale przynajmniej zarabiasz na tym uczciwe pieniądze.
Teraz – druga droga, czyli pisanie po angielsku. Lub tłumaczenie swoich książek. Główne korzyści z tej drogi są dwie. Pierwsza: od razu startujemy do pierwszej ligi globalnego ryku książki. Tłumaczenie powieści na angielski to wyjście poza kraj, poza kontynent, prosto na cały świat. Druga: Amerykanie kochają fantastykę mocno i szczerze. Wejście na rynek amerykański to potencjalnie kilkadziesiąt razy wyższa sprzedaż niż w Polsce.
Ale oczywiście są też komplikacje. Po pierwsze, rynek anglosaski działa inaczej niż Polski, i trzeba tę specyfikę poznać, żeby w ogóle coś zdziałać. Po drugie, konkurencja jest bez porównania większa. Po trzecie, poziom fabularny prozy anglosaskiej jest generalnie wyższy niż polskiej. Wielu powie, że mówię herezje, w końcu nasza polszczyzna najpiękniejsza, ale nie potrafię kłamać w tej kwestii. USA ma świetnie rozwinięte szkoły pisania, zaś większość uniwerków oferuje kierunek Creative Writing, na którym nauczają prawdziwi fachowcy, a nie jak u nas – profesorowie z łapanki, najczęściej teoretycy. Twórcy mają też o wiele więcej okazji, aby szlifować swoje rzemiosło w praktyce – dzięki łatwiejszemu dostępowi do prężnie działających przemysłów kreatywnych (film, teatr, muzyka, i tak dalej). To wszystko, zwłaszcza w połączeniu z globalną konkurencją, powoduje że przeciętna polska powieść ma małe szanse. Po prostu nie jest napisana na wystarczająco wysokim poziomie. Język mamy piękny, ale z fabułami gorzej – a tylko to drugie da się wiernie przełożyć na angielski.
Tak czy siak, oto są dwie alternatywne drogi. Albo bierzesz się za self, czyli de facto zakładasz własne wydawnictwo. Albo próbujesz szczęścia za oceanem. Pisanie fantastyki pod polskich wydawców niestety nie będzie rokować równie dobrze jeszcze przez długie, długie lata.
Możesz też olać to wszystko i pisać dla opowieści, a nie dla kasy – do czego, paradoksalnie, zachęcam.
Pisanie fantastyki dla zabawy to straszna frajda 🙂 polecam.
+1 z mojej strony. 😀 Czasem mam wrażenie, że ludzie za duże ciśnienie kładą na to, że to ma być literatura komercyjna, a więc dla kasy, a jak próbujesz inaczej, to po co to robisz? Dla wyrażenia siebie, czyli tego, co się człowiekowi gotuje pod czaszką. Dla „przepuszczenia” przez siebie jakiejś idei. Dla oddania czegoś, co wcześniej dostaliśmy od fantastyki. Albo po prostu dla frajdy. Jest mnóstwo powodów poza kasą. 🙂
Oj tak :). Pomysły tłoczą się w głowie, nie dają mi spać i męczą mnie w snach (swoją drogą, to takie ciekawe doświadczenie poruszać się po „swoim świecie” tak, jak bohaterowie). Piszę, bo nie umiem inaczej i nie obchodzi mnie, czy wydadzą moje grafomańskie wypociny 😀
Ograniczasz fantastykę niemal wyłącznie do fantasy, co – bardzo wygodnie – pozwala ci pominąć np. Podlewskiego, Zbierzchowskiego, etc.
O prawdziwej sprzedaży nie fantastyki, ale tej literatury mainstreamowej, pojęcie masz słabe – patrzysz na bestsellery, ale sprawdź, ile sprzedaje przeciętny autor kryminału czy prozy obyczajowej. I nie wierz reklamom 🙂
Fandom nie wspiera ciekawych pozycji selfowych ani vanitowych. I słusznie, poziom większości jest dramatycznie słaby.
Ale przebiłeś wszystko radząc pisać po angielsku albo tłumaczyć. Pisanie wymaga znajomości języka na poziomie niedostępnym dla większości autorów, powinieneś to wiedzieć. O kosztach tłumaczeń możesz nie wiedzieć, więc ci napiszę, że to są kolosalne sumy, bo musisz mieć kogoś, kto ten język zna jako żywy, więc odpadają koledzy po anglistyce 😀 w zasadzie powinien tłumaczyć nativ, ale wtedy to robi się z przeciętnej książki koszt kilkudziesięciu tysięcy pln (często wymieniana stawka profesjonalnych tłumaczy w USA to 1500 dolarów za arkusz).
1. Nie ograniczam fantastyki do fantasy – horror, SF, a w sumie dowolna inna odmiana fantastyki zalicza się do tego samego worka z etykietą „literatura komercyjna, która sprzedaje się słabo”. A przynajmniej, słabo w porównaniu do głównego nurtu. Głośne nazwiska tego nie zmienią, niestety. Jeśli mi nie wierzysz, pogadaj – tak szczerze – z pisarzami spoza topki.
2. Co do zarobków w mainstreamie. Wydając z wydawcą nigdy dobrze nie zarobisz na małych nakładach – to po prostu matematycznie niemożliwe. Ale nakłady i wyniki sprzedaży to jest praktycznie wiedza powszechna, wystarczy porozmawiać z ludźmi, którzy to wiedzą (a nie którym się tylko wydaje). Więc jeśli z jednej strony mam dane, że 5000 egzemplarzy sprzedanych to mały sukces, a z drugiej strony – że wielki, no to potrafię wyciągnąć wnioski, komu się bardziej powodzi. Nawet jeśli to „bardziej” nie przekłada się znacząco na grubość portfela autora.
3. „Fandom nie wspiera ciekawych pozycji selfowych ani vanitowych. I słusznie, poziom większości jest dramatycznie słaby.” Prawda, w tak szerokim towarzystwie zawsze znajdzie się jakiś idiota. Ale to chyba jego problem, że nie wspiera ciekawych książek, bo zakłada z góry, że nie mogą być ciekawe.
4. Co do tłumaczeń, zgoda niemal w pełni. Pojechałaś z kosztem dość mocno – da się to załatwić wielokrotnie taniej. Ale fakt faktem, że to jest dodatkowy koszt. I nie jest mały. I nikt pisarzowi tego nie sfinansuje. Ale co ja mam niby z tym zrobić? Nie wspominać o tym, że istnieje taka możliwość?
Bardzo wyraźnie przebija z twoich wpisów $$$ 🙂 ja o pieniądzach zarabianych przez autorów napisałam tyle, że żywisz błędne przekonanie, że w mainstreamie zarabia się lepiej. Też cię odeślę do autorów, nie tych topowych, tylko takich, którzy się cieszą ze sprzedaży tysiąca czy dwóch egzemplarzy. Fantastyka wcale nie sprzedaje się gorzej, to chochoł.
.Z ocena fandomu się też nie zrozumieliśmy: wg mnie nie szuka, bo sytuacja jest odwrotna niż przedstawiasz, w tłumie książek słabych, bez redakcji, z koszmarnymi okładkami, trzeba sporo pracy, aby znaleźć coś ciekawego. Klasyczny problem igły w stogu siana. Ja nie zaprzeczam, że takie pozycje są, znam kilkanaście.
Tłumaczenia przez kolegów będą słabe, bez nativa to nie ma sensu, ale to też jak uważasz.
Kończąc naszą wymianę uwag, powiem jednak, że poza pieniędzmi przebija z twoich wpisów przekonanie, że rozwiązaniem jest pisanie dla przyjemności i self. Z pierwszym się zgodzę, drugie w polskich realiach to niemal pewna wtopa. Pytanie, czy lepiej zarobić mniejsze pieniądze u wydawcy, czy teoretycznie większe, ale z bardzo dużym ryzykiem straty, jeśli zainwestujesz w redakcję, okładkę, dystrybucję.
Co do selfu to wiesz, że sam siebie publikuję? Sprzedaję bardzo niskie nakłady, ale zarabiam tak, że mogę się z tego bez problemu utrzymać. W sensie dosłownym. W tym roku wyszło, że właściwie żyję tylko ze sprzedaży książek. No więc nie wiem, czy self to w polskich warunkach pewna wtopa. Powiedziałbym, że chyba jednak nie.
A wkładanie wszystkich książek wydanych w tym trybie do jednego worka to na tyle duże zarozumialstwo, że aż debilizm. Znam kilka osób z fandomu i zaryzykuję stwierdzenie, że debile w tym gronie to mniejszość. Choć z pewnością obecna i na niektórych forach głośna.
Co do kasy – zgodzę się, jasne, że jest wielu autorów głównonurtowych, którzy zarabiają bardzo słabo. Tak samo jak są fantaści, którzy zarabiają przyzwoicie. Z porównaniami pisarskich zarobków mamy ten problem, że nie ma powszechnie dostępnych statystyk – albo i w ogóle nie ma tych danych w formie zebranej i zdatnej do analizy. Ale pewne rzeczy można wywnioskować choćby z tego, w jakich nakładach się wydaje – dajmy na to – kryminał i science fiction. Jak dużo pozycji się wydaje. Jak wielu wydawców zajmuje się jednym i drugim rodzajem literatury. To już są dane powszechnie dostępne, choćby w zestawieniach Biblioteki Analiz albo Instytutu Literatury. I z tych danych wynika niestety to, co opisuję w artykule.
Gratuluję, że żyjesz z pisania, szczerze zazdroszczę 🙂 tylko się zastanawiam, ile zarabiasz, skoro google pokazuje jedną powieść sprzed czterech lat, a o tym podręczniku pisania (muszę się zastanowić, czy go kupić) napisałem kiedyś, że nakład to 150 egz. Napisz więcej, ile naprawdę zarabiasz, tj. jakie kwoty 🙂
Zastanawiam się, po co mam dawać Ci kwoty. Bo jeśli zakładasz, że kłamię, to dowolna kwota Cię nie przekona. Mogę ją zmyślić. Nie dam Ci przecież dostępu ani do swojej księgowości, ani do zeznania podatkowego.
Jeśli po prostu dziwisz się, jak może mi stykać z dwóch książek, to powiem otwarcie: nie sprzedaję tylko dwóch książek. Nasze wydawnictwo ma ich cztery w bieżącej sprzedaży, do tego jedna czeka na wznowienie, jedna jest w przygotowaniu, jedna się dopiero pisze. Nakłady są niewielkie, po kilkaset egzemplarzy. Domawiamy na bieżąco w miarę potrzeb. Sprzedaż poradnika już dawno przekroczyła 300 egzemplarzy (nie wiem, skąd bierzesz, że cały nakład to 150). Ale w sumie i ze sprzedaży samego poradnika mógłbym się utrzymać – tylko że wtedy to już byłoby ubogie życie. Mamy z Angelą inne źródła dochodu, na przykład kursy, konsultacje czy copy, ale ostatnio albo się wycofujemy z nich na rzecz wydawnictwa, albo po prostu kryzys je uszczuplił (zwłaszcza w porównaniu do sprzedaży książek, która trzyma się mocno).
Dzięki samodzielnej dystrybucji i oszczędnie prowadzonym projektom, mamy bardzo dużą marżę. Na każdym sprzedanym egzemplarzu zarabiamy od 10 do 50 razy więcej niż gdybyśmy wydawali z wydawcą.
W sumie czytałem o tym od pewnego czasu, ale zwykle w rozsianych tu i tam wśród wypowiedzi starszych kolegów „perełek mądrości”. To wyjaśnia też, dlaczego niektórzy mi znani rezygnują z fantastyki i idą w inne kierunki (vide jeden debiutant, który zaczął od fantasy, a teraz idzie w kryminał). Jednym słowem – będę pisał niszowe kawałki w większości przeznaczone dla 40-latków, takich jak ja, nikt tego nie kupi i powinienem się cieszyć, jeżeli nie będę musiał sam zapłacić za wydanie.
Co do tłumaczeń, ostatnio orientowałem się w cenach i nie, to nie jest droga.
Jeśli chcesz pisać dla pieniędzy i sławy, pisanie fantastyki to kopanie się z koniem. To nie jest tak, że się nie da na tym zarobić – ale wymaga to albo olbrzymiej pracy, dużo większej niż w wypadku innej literatury, albo jakiegoś twórczego kombinowania, choćby drogą self-publishingu. Prawdę mówiąc nie wiem, co więcej poradzić. Fantastyka jest po prostu ciężka. To trudny rodzaj literatury i jednocześnie jeden z najsłabiej nagradzanych.
Co do tłumaczeń – zgoda, że to nie jest opcja dla kogoś bez kapitału. Ale tak samo jest z self-publishingiem.
He, ja nie oczekiwałem rady 😀 Mam już niemal-podpisaną umowę na książkę i w przyszłym roku rzecz będzie wydana, o ile wszystko dobrze pójdzie (bo wyobraźnia mi podpowiada setki scenariuszy, w których coś może pójść nie tak, od zaginięcia umowy na poczcie po decyzję wydawcy, by jednak zrezygnować).
Lek dobry, diagnoza zła…
1) Fantastyka od dawna nie jest czytana przez młodych chłopców. Przeciwnie, demografia fantastyki jest bardzo zbliżona do demografii społeczeństwa. Liczba czytelników obu płci jest zbliżona. Delikatnie więcej kobiet czyta fantasy, delikatnie więcej facetów czyta science-fiction. Nie ulegajmy stereotypom. Lata 50-te skończyły się już dawno temu.
2) Z tymi młodymi chłopcami to trochę racja, ale trochę fałsz. Czytam dość dużo fantastyki i uczciwie mówiąc trudno mi wskazać wydane w ciągu ostatnich 10-20 lat książki, które rzeczywiście celowałyby do tej grupy. Kiedyś faktycznie na naszym rynku istniało wydawnictwo ISA, które kierowało swoją ofertę właśnie dla tej grupy. Upadło jednak w trakcie kryzysu 2007. Współcześnie więcej jest książek adresowanych do dziewcząt lub o silnym, feministycznym zacięciu.
Tak naprawdę trudno orzec: czy młodzi faceci czytają mniej książek, czy po prostu nie pisze się / nie wydaje książek dla młodych facetów.
3) Argumentacja, że gry komputerowe zjadły młodocianych, męskich czytelników jest inwalidą. Demografia graczy komputerowych jest inna: średni wiek: 35 lat, 40 procent to kobiety. Nawiasem mówiąc odpowiada niemal całkowicie czytelnikowi science fiction (w wypadku fantasy proporcja kobiet do mężczyzn jest odwrócona).
4) Społeczna rola fandomu nie polega na promowaniu czyjejś pracy. Przeciwnie: fandomy gromadzą się wokół osób i zjawisk popularnych.
5) Faktem jest, że fantastykę wydać jest bardzo trudno. Tak więc:
A) Główny, polski wydawca fantastyki, czyli Fabryka Słów wywarł na mnie wrażenie zupełnie niezainteresowanego poszukiwaniem nowych autorów. Aplikowałem do nich z trzema powieściami, nie usłyszałem nawet przysłowiowego „spierdalaj”. Nic. Nawet odpowiedzi z automatycznego respondera.
B) Osobiście nie miałem do czynienia, ale z wypowiedzi autorów odnoszących sukcesy, związanych nawiasem mówiąc głównie ze środowiskami Nowej Fantastyki i Feniksa, a w szczególności z powracającej od 30 lat wojny o to, że niewłaściwa osoba wygrała / została nominowana do Zajdla można wysnuć wrażenie, że grupa ta traktuje osoby z poza swego grona jako konkurencję i zagrożenie. Jeśli ktoś nie dostąpi wcześniej sakry biskupiej, ten w ich oczach jest profanem i pyłem marnym…
C) Nie da się ukryć, że grupa ta nienawidzi fantasy, gardzi grozą, postapo, military fiction i space operą, a to są akurat najbardziej poczytne gatunki. Ze swej strony najchętniej pisaliby fantastykę socjologiczną, ale ta akurat się nie sprzedaje (a kiedy próbują, to zazwyczaj wychodzi im „Achaja”).
D) Jeśli chodzi o wydawców „z poza getta” to nie da się ukryć, że nie rozumieją oni gatunku i faktycznie myślą o nim stereotypowo, w sposób, jaki przedstawiłeś.
E) Tak, zgadzam się z diagnozą, że żaden wydawca w Polsce nie będzie wiedział, co zrobić z naprawdę oryginalną fantastyką. Wydawcy „z poza getta” po prostu nie wiedzą co w ogóle z fantastyką robić, w Fabryce Słów najpewniej nikt nawet nie zagląda do skrzynki z propozycjami wydawniczymi, a pozostali, więksi gracze na rynku fantastyki, jak np. Mag nie wydają polskich pisarzy. Analogicznie nawiasem mówiąc wygląda sytuacja z taką, bardziej typową, fantastyką.
OK, po kolei.
Ad 1) Mniej więcej to napisałem – zmieniła się demografia czytelników. Jednocześnie spadła ich liczba. Natomiast oczywiście nie zamierzam zgrywać socjologa i nie wiem jak dokładnie wyglądają procenty. Jeśli masz jakieś badania na ten temat, chętnie przeczytam. Jedyne, przy czym obstaję, to że fantastyka jest prozą tradycyjnie kierowaną do młodych mężczyzn i przed laty znajdującą u nich duże oparcie. Nie neguję, że powstało sporo fantastyki dla kobiet.
Ad 2) Tu natomiast kwestia jest jasna: młodzi faceci definitywnie czytają mniej. Wychodzi to chyba we wszystkich badaniach czytelnictwa i jest globalnym trendem. Oczywiście, Polska nie odstaje na plus.
Ad 3) Nie o to chodzi, jaka jest ogólna demografia gier, tylko na co demografia mocno zainteresowana fantastyką (czyli chłopcy) przeznacza swój czas obecnie.
Ad 4) Jasne, ale skoro jest fandom, to są różnorakie spotkania, kluby i konwenty. Jako autor możesz bez specjalnego wysiłku poprowadzić lub zorganizować różnorakie prelekcje i występy, po których z autora nieznanego awansujesz na autora znanego przez kilkanaście, kilkadziesiąt, kilkaset osób, które Cię słuchały. Przy okazji sprzedając swoją książkę. Powtarzając proceder kilkanaście do kilkudziesięciu razy możesz ugrać całkiem sporo. Główny nurt nie ma tak dobrze – im zostają tylko biblioteki i domy kultury, które przecież dla fantastów nie są zamknięte.
No i poza tym: jest jeszcze marketing szeptany, który – mam wrażenie – działa w fandomie całkiem nieźle.
Ad 5) Ech, ogólnie zgodzę się, że „stara szkoła” fantastów to hermetyczne środowisko. I również – że właśnie ta grupa zgromadziła wokół siebie najwięcej kapitału społecznego, a więc od lat trzymają łapy na najsmaczniejszych kawałkach tortu. Co, nawiasem mówiąc, świadczy właśnie o mizerii panującej na rynku książki fantastycznej. „Stara szkoła” nie miałaby swojej mocy, gdyby fantastyka była w fazie ekspansji, a nowym autorom było łatwo urosnąć.
Co do wydawców z głównego nurtu – naprawdę nie chodzi o to, że są jacyś przygłupi i nie rozumieją fantastyki. Chodzi po prostu o to, że nie wiedzą jak ją sprzedawać – bo ta cholera nie bardzo chce się sprzedawać sama z siebie. Gdyby to był bardziej chodliwy towar, gwarantuję, że brano by go powszechnie.
Skupię się na ostatnim zdaniu: moim zdaniem mamy tu do czynienia z samospełniającą się przepowiednią.
W prawdzie jakieś 3-4 lata do tyłu z nowościami rynkowymi, ale większość książek fantastycznych (za wyjątkiem staroci), które czytałem w ciągu ostatnich 10 lat po prostu nie była dobra. Rozwlekłe, nudne, pretensjonalne, jednocześnie nadęte, często ubogie w elementy fantastyczne, za to z propagandowym zacięciem i źle napisane. Pozwolę sobie zacytować jeden kwiatek z niedawno przeczytanego dzieła: „Jego głos był tak sztywny, że słowa zdawały się odbijać od ścian, jak pieczone kasztany”. O co w ogóle chodzi w tym porównaniu?
Nic dziwnego, że się nie sprzedają.
Jednak ktoś to przyjmuje do druku, ktoś inny te tytuły kupuje, zleca ich tłumaczenia i druk. Kieruje się w tym jakąś logiką.
Dla mnie po prostu nie rozumie, co fantaści chcą czytać.
A co do starej szkoły: to bardziej przykład polskiego piekiełka, niż czegokolwiek innego.
Logika, którą się kierują, jest prosta: skoro sprzedało się na zachodzie, to pewnie sprzeda się i u nas. To cała filozofia. No, może też osobiste preferencje tego czy innego wydawcy lub redaktora mogą grać rolę.
I jeszcze jedno: być może czytałeś właśnie fantastykę pisaną pod inny target, na przykład, dla dziewcząt. Nie wnikam tu w jakość tłumaczenia, albo w sensowność fabuły. Chodzi tylko o sam dobór tematyki. To, co dla Ciebie jest propagandowym zadęciem, w USA (skąd idzie największy import) zostało uznane za „oddawanie głosu” tej czy innej grupie społecznej. A więc – za książkę zwiększającą zasięg właśnie o tę grupę. I przez to sprzedało się powyżej średniej.
A skoro tam się tak sprzedało, to polski wydawca bierze i przeszczepia na nasz grunt.
Odnośnie polityki: też tak kiedyś myślałem. Potem przeczytałem kilka książek o kulturze USA i historii tamtejszej polityki. Teraz po prostu wiem, że autorzy pisali laurki dla partii Demokratycznej.
„”A skoro tam się tak sprzedało, to polski wydawca bierze i przeszczepia na nasz grunt.””
Właśnie taką postawę nazywam bezmyślnością.
Tutaj należałoby zacytować wyniki sprzedaży Piotra sprzed kilku lat – wtedy przecież de facto debiutanta.
https://fanbojizycie.wordpress.com/2015/04/14/lol-moge-sie-porownywac-z-najlepszymi/
(i w przeciwieństwie do ciebie, Tomaszu – żadnego selfa)
Za P.K.Dickiem mógłbym założyć, że twój artykuł jest dowodem na życie w symulacji niczym w jego Ubiku. Za chwilę wyjaśnię, najpierw kilka słów tytułem wstępu.
W zasadzie cała moja biblioteczka składa się z autorów tego gatunku. Wspomniany Dick, Herbert, Heinlein, Harrison, Kuttner i wielu innych, to autorzy którzy zmienili mi świadomość postrzegania rzeczywistości do tego stopnia, że wielokrotnie próbowałem przelać swoją własną „wizję” na papier. Ostatecznie, jako pięćdziesięcioletnie dziecko mam już za sobą ukończoną pierwszą powieść przygodową. Gatunek równie niszowy, jak SF.
Wrócę teraz do wspomnianej symulacji. Jestem w środku książki „Czas fantastyki” Parowskiego wydanej w 1983 roku, który zastanawia się nad przyszłością SF, nad uciekającym w świat gier czytelnikami. Przypadek, czy błąd systemu? Zadziwiające jest, że mimo upływu czterdziestu lat problemy pozostałe te same! Rzekłbym nawet, że są uniwersalne. Na pożółkłych już stronach autor opublikował rozmowy z ówczesnym wydawcami. Z pozoru nudna lektura dla mnie początkującego autora okazała się bezcenna. Poza zachwytem Lemem, Parowski pokazuje bowiem oczekiwania wydawców wobec początkujących twórców SF. Odsyłam autora powyższego artykułu do książki. Wydawcy dowodzą, że jeżeli fabuła porusza „głębokie sprawy”, a pisarz sprawnie korzysta z narzędzi swojego warsztatu, to SF w tym wypadku stanowi wyłącznie scenografię. Scenografię, która dodatkowo daje nieograniczone możliwości.
Jestem zwolennikiem teorii, że myślenie o pieniądzach niszczy twórców. Każe im patrzeć na swoje dzieło oczami płatników. Oczywiście znajdą się i tacy, którzy uważają, że Zenek to wybitny artysta i twórca estradowy. Nie do nich adresowany jest mój komentarz. Obsesyjna myśl o banknotach w portfelu zabija swobodę eksperymentowania i poszukiwania nowych obszarów. Krótko pisząc, takie nastawienie nie doprowadzi do stworzenia oryginalnego dzieła i już na wstępie skazuje autora na porażkę.
SF zawsze była i mam nadzieję, że zawsze będzie poza głównym nurtem. I bardzo dobrze! To gatunek dla autorów wyzwolonych z kajdan rzeczywistości. I to jest w nim najpiękniejsze.
Tak, SF zawsze była z boku i to ją definiuje, tzn. że działa na innych zasadach niż główny nurt. Ale! W tekście nie mówię nic o wartości fantastyki jako literatury, ani o jej odrębności literackiej. Jedyne, na co zwracam uwagę, to na słabnącą sprzedaż – i spekuluję, z czego to wynika oraz jakie konsekwencje powoduje dla autorów.
Druga sprawa: nie szedłbym aż tak daleko, żeby skreślać motywację finansową z listy sensownych motywacji dla pisarza. 😀 Jedyne, co mówię, to że w tej chwili fantasta nie ma szans na zarobek, więc jeśli chce mieć z pisania pieniądz, powinien albo pisać coś innego, albo przygotować się na kombinowanie i naprawdę ostrą pracę.
Przykro mi stwierdzić, ale wydawanie książek JEST BIZNESEM. Książka JEST PRODUKTEM. Jeśli się tego nie kuma, to gdzieś został popełniony poważny błąd. Wydawca nie jest wolontariuszem. 🙂
„Możesz też olać to wszystko i pisać dla opowieści, a nie dla kasy – do czego, paradoksalnie, zachęcam.” – ojojoj <3
Być może na takim blogu, jak twój, zabrzmi to, niczym jakaś herezja – jednak po iluś tam latach przymiarek do próby rozpoczęcia pisania własnego fantasy… doszedłem ostatnimi czasy do takiego oto mianowicie wniosku:
Forma Pisana – Literatura – NIE NADAJE SIĘ dla fantasy.
Ja wiem – był Tolkien (no, ale właśnie – on już był – naśladowcy to już tylko naśladowcy), niby jest Martin (ale to bardziej political fantasy – elementów fantastycznych jest tam jak na lekarstwo*); ale jednocześnie już Ursula Le Guin (przecież też już klasyk) była bardziej zainteresowana „wewnętrznym światem” bohatera, niż całą tą otoczką „fantastyczną” – innymi słowy: już za jej czasów ten gatunek skazany był na nieuchronny skręt w stronę „fantasy psychologicznego”.
(Ale, jak zamierzam dowieść – jedynie w formie pisanej).
Ktoś mógłby w tym momencie zapytać – ale niby dlaczego?
Otóż forma pisana – jak mi się przynajmniej wydaje – tego typu podejście de facto WYMUSZA.
* – a gdyby było więcej, jego świat rozszedłby się w szwach.
I tutaj właśnie leży problem, o którym chciałbym wspomnieć.
Mianowicie: NA PAPIERZE (nie tylko przysłowiowo, ale w tym przypadku właśnie dosłownie) o wiele ciężej wykreować świat prawdziwie „fantastyczny” bez permanentnego wyrwania ze ściany tego przysłowiowego haczyka do zawieszenia niewiary.
Po prostu: NA PAPIERZE o wiele wyraźniej rzuca się w oczy wszelka niespójność i niewiarygodność tworzonego świata. Kiedy autor pisze – tj. opisuje, jak działa to, czy tamto, dlaczego tak, itd. – to właśnie taka forma: literacka – WYMUSZA wręcz na nim w o wiele większym stopniu „schodzenie na ziemię” – bo w formie opisu o wiele wyraźniej widać wszelkie naciąganie realizmu – wszelkie te umowności w konstrukcji świata, itd.
Co w praktyce – drastycznie ogranicza możliwości takiego pisacza.
Nie może on sobie nonszalancko natrzaskać w tej swojej powieści wszystkiego, co mu tylko przyjdzie do głowy.
Ja wiem, że teoretycznie może – ale dzisiaj to już praktycznie nie przejdzie: czytelnik (nawet ten przysłowiowy chłopiec, marzący o byciu wielkim napakowanym barbarzyńcą, do którego kleją się wszystkie niewiasty) dzisiaj oczekuje jak największej „wiarygodności”, „prawdopodobieństwa”, „spójności świata przynajmniej z samym sobą” (bo bez tego nie będzie w stanie się w tym świecie zanurzyć – uwierzyć w jego wiarygodność – w to, że na pewno, ale to na pewno by się do niego kleiły 😉 ).
Innymi słowy: dzisiaj o wiele bardziej trzeba się napocić, żeby dla niego taki świat wykreować.
Bo kiedy człowiek patrzy na to wszystko z góry – na papierze – wszelkie bzdurki widać, jak na dłoni.
Co, jak jeszcze raz podkreślę – znacznie ogranicza możliwości fantasty.
Sprawia, że dziś de facto jest coraz mniej „fantasy w fantasy”.
Ale gier to nie dotyczy.
Dlatego właśnie, jak już od kilku lat zauważam i umacniam się w tym przekonaniu, to właśnie medium takie jak gry – pozwala fantastyce prawdziwie rozwinąć skrzydła.
W grze wszak chodzi zawsze w ostatecznym rozrachunku o jedno – żeby „fajowo” się w nią grało.
A w takim przypadku – im więcej wybuchów, wielkich mieczy, smoków, czarów, cudów, itd. – tym lepiej.
Weź pierwszą lepszą grę w stylu takiego high fantasy – i spróbuj przenieść to na formę literacką – spróbuj pisać przez kilkaset stron, jak to bohater biegnie i co kilka kroków natrafia na całe tabuny najdziwniejszych stworów, z którymi obrzuca się wzajemnie coraz to bardziej wybuchowymi czarami, sieka mieczem większym od siebie samego; a w ramach urozmaicenia – przekuwa sobie metalowy złom, który z nich wypadł w jakieś elfickie, meteorytowe miecze…
Weź to i napisz…
Nawet najpryszczatszego nastolatka odrzuci bzdurność tego, co się w tym dziele wyprawia.
A w grach to przejdzie bez problemu. Od gier czegoś takiego właśnie się oczekuje.
W grach wręcz – to jest właśnie to, co w nich „najfajniejsze”.
To jest właśnie to, czego poszukuje pasjonat fantasy.
Nic więc dziwnego, że pasjonaci tego typu tematyki właśnie tam szukają treści zaspokajających ich gust.
O czym zresztą sam piszesz – więc nie będę po tobie powtarzał.
Mieliśmy z Angelą kilka dni temu podobną rozkminę, tyle że podczas oglądania filmu akcji. 90% wyczynów kaskaderskich byłoby nie do powtórzenia w prozie, bo zaraz by ktoś krzyknął, że nierealistyczne. A na filmie – widzisz i masz. Taki urok.
Tak więc zgodzę się, że tworzenie powieści fantastycznej to zupełnie inny poziom trudności niż tworzenie gry lub filmu. Nie zgodzę się jednak, że ludzie nie chcą czytać fantastyki, która działa tym, co w powieści zawsze wychodzi najlepiej, czyli głębią i panoramą (na przykład, skomplikowaniem świata). W książce zawsze masz dużo miejsca, aby pokazać dynamikę postaci, ich przeszłość, historie i legendy świata, różnorakie detale i niuanse. Wiele z tych rzeczy łatwiej pokazać na filmie, ale film nie da rady wejść na ten sam poziom komplikacji kontekstu, co powieść. Jeśli autor potrafi umiejętnie korzystać z tego narzędzia, faktycznie może stworzyć sagę fantasy, która wciąga pokolenia.
Twórcy gier zresztą doskonale to wiedzą i starają się przemycać wiedzę o świecie, tzw. lore, podczas rozgrywki. Od tego są dialogi, cutscenki, albo różnoraki tekst (książki, dokumenty) do przeczytania w grze.
Co do pogłębiania świata poprzez różne ciekawostki i niuanse, powpychane to tu to tam.
W grę się przede wszystkim gra.
Jednak – jeśli twórcy chcą stworzyć rozbudowany świat – mają praktycznie nieograniczone możliwości w kwestii tego, ile z tego całego lore ostatecznie poupychają w każdym kącie.
Samych „książek” w świecie gry mogą pochować po jakichś bibliotekach, albo nawet i jaskiniach dosłownie tysiące.
A przecież to nie jedyny sposób, w jaki gry mogą ubogacać swój świat – mają jeszcze dialogi, cutscenki, retrospekcje, itd. itp. itd.
Odbiorca takiego tworu ma wybór:
a) będzie jedynie grał i fajnie się bawił tą rozgrywką, olewając całkowicie całą tą otoczkę światotwórczą.
b) będzie czytał wszystko, jak leci – spędzając na samym poznawaniu świata długie godziny.
c) będzie czytał tylko co poniektóre teksty, może według jakiegoś klucza – jeden będzie czytał jedynie o jego historii, drugi o jakichś prawidłach magii, itd.
Co sam uzna za najbardziej go interesujące.
Gracz może – ale nie musi. To jest jego wybór. Może konsumować dany świat w dowolnie przez siebie wybranej ilości oraz intensywności.
W przypadku literatury…
Cały ten wybór (i odpowiedzialność z nim związana) spoczywa całkowicie na barkach autora.
Nie raz słyszałem, że za high fantasy biorą się głównie ci autorzy, którzy wymyślili sobie swój własny świat i chcieliby się nim pochwalić.
Powymyślali własne rasy, style magii, kraje, masę bohaterów, których koniecznie muszą przedstawić odbiorcy.
A książka nie jest z gumy.
Co więcej – musi mieć jakieś sensowne tempo.
Gdyby książki były interaktywne – tak, jak gry – mogliby naprodukować materiału mnóstwo, a odbiorca sam – zgodnie z własnymi preferencjami w kwestii tempa rozrywki i głębokości poznawania świata – dozowałby sobie te jego wypociny wedle własnej woli.
No ale nie są.
Tu autor musi sam zadecydować. Pójść na kompromisy.
Musi odnaleźć jakiś balans między bogactwem opisu świata, a sensownym tempem akcji.
A takie kompromisy zazwyczaj kończą się tak samo.
Setki stron ekspozycji – mniej lub bardziej umiejętnie wplecionej w usta postaci, itp. – a zarazem: przeświadczenie wielu czytelników, że świat jest niespójny – bo autor pominął objaśnienie tego, czy tamtego.
Bo książka nie jest z gumy.
W przeciwieństwie do gry. 😉
Chciałem jednak odnieść się do jeszcze jednej kwestii, którą wczoraj już pominąłem z braku czasu.
Mianowicie: Tam powyżej toczyliście dyskusję na temat przyczyn skrętu fantastyki w tzw. fantastykę „psychologiczną” – skierowaną na bohatera, jego wnętrze, że niby to kobiety narzuciły taki styl i bo kobiety to konsumują, itd.
Chciałbym jednak w tym miejscu zwrócić uwagę na jeden, bardzo istoty czynnik – nie wzięty, jak mi się zdaje, do tej pory pod uwagę w tej waszej dyskusji.
Otóż: każda forma wyrazu (jak tekst pisany, obraz ruchomy, nieruchomy(komiks), a nawet wciąż młoda forma: gry) posiada własne PRZEWAGI nad innymi formami wyrazu.
Wiadomo: wszelkie formy wizualne mają chociażby taką przewagę, że są w stanie („jeden obraz mówi więcej, niż tysiąc słów”) w o wiele szybszy sposób przekazać to czy tamto. Tudzież po prostu – JEDNYM czasem nawet obrazem – pokazać coś, co na kartkach papieru musiałoby czasem zająć długie akapity opisu, bądź wręcz – byłoby nie do opisania.
Gry mają chociażby taką przewagę, że umożliwiają odbiorcy przynajmniej „współ-kreowanie” historii danego świata, dając mu wybór; możliwości samodzielnej, dowolnej interakcji, itd.
Jednak nie przewagami innych form wyrazu chciałbym się w tym wpisie zająć, ale właśnie tym, jakie są…
PRZEWAGI FORMY PISANEJ.
Najoczywistszą rzeczą, jaka przychodzi mi w tym miejscu do głowy, będzie to, że na kartkach książki możemy w o wiele bardziej naturalny sposób, niż w jakiejkolwiek innej formie wyrazu, zajrzeć wgłąb „duszy” naszego bohatera. Literatura od bardzo dawna zna wiele najróżniejszych na to sposobów. Te wszystkie mowy pozornie zależne, itd.
Spójrzmy chociażby na Martina.
On tą możliwość eksploruje do granic. Wielu wręcz wskazuje ten jego styl (chyba już nie tylko jego, bo siłą rzeczy ma już całe tabuny naśladowców) przedstawiania tego, co siedzi w głowie postaci – jako największy atut jego twórczości.
Ponadto to nie są jakieś suche opisy w stylu, że: „pomyślał, że to; a potem rozmyślał o tamtym, itd.”
Nie jest to również łopatologicznie transkrypcja tego, co właśnie myśli sobie bohater, jak w nie przymierzając „Diunie” Lyncha.
Gdzie bodajże reżyser dosłownie cytował myśli bohaterów z książki – i wyszło to, jak wyszło.
Bo u Martina nie chodzi tylko o to, CO dana postać faktycznie „myśli” w danym momencie.
To idzie bardziej o to, W JAKI SPOSÓB dana postać myśli.
Widziałem wiele analiz, w których wskazywano na to, że sposób przedstawiania całej otoczki wokół postaci (wszelkie opisy; język, jakim w danym fragmencie posługuje się ten kwazi-narrator; to, na co zwraca uwagę; co wyolbrzymia, a co ignoruje) jest sposobem Martina na pogłębienie jej charakterystyki.
Czyli nawet nie poprzez to, co mówi, ani co myśli, ani nawet poprzez tzw. czyny.
A właśnie niejako przez takie podprogowe odmalowywanie przed czytelnikiem, JAK DANA POSTAĆ WIDZI ŚWIAT wokół siebie.
A takie rzeczy przejdą właśnie jedynie w literaturze.
To jest właśnie jej najbardziej oczywista przewaga nad innym formami wyrazu.
Ta cała możliwość zajrzenia wgłąb myśli bohatera tak, żeby nie wyglądało to sztucznie – jak właśnie wychodzi w innych formach przekazu.
Dlatego też – ci adepci tej sztuki – tj. literatury – którzy dostrzegli i zrozumieli tą prawidłowość…
Na tym się właśnie skupiają – zawsze bowiem należy maksymalnie wykorzystać własne przewagi (czy w tym wypadku: przewagi praktykowanej przez siebie formy wyrazu), najlepiej przy jednoczesnym zniwelowaniu własnych słabości (w tym przypadku: unikaniu koncentrowania się na tym, co z kolei inne formy wyrazu robią o wiele lepiej).
Czyli w praktyce: literatura fantastyczna dzisiejszych czasów (tak rozwiniętych technicznie) siłą rzeczy będzie coraz bardziej skręcać w stronę swojej odnogi „psychologicznej”.
Albowiem w innych aspektach – inne formy wyrazu mają nad nią niepomierne przewagi.
A to jest już praktycznie jedyna, ostatnia rzeczywista PRZEWAGA literatury nad innymi formami wyrazu.
Siłą rzeczy więc – jest to ostatni aspekt, poprzez który twórca może wnieść coś NOWEGO do uprawianej przez siebie sztuki.
Na tym więc starają się oni koncentrować.
Polski chłopiec nie czyta, a gra w gry komputerowe. Teoria dobra, jak każda inna, nie? Tylko dlaczego nie dzieje się tak z czeskim chłopcem (79% obywateli Czech przeczytało w ciągu 2019 przynajmniej jedną książkę)? Albo amerykańskim (bodajże koło 80%)? Albo australijskim i nowozelandzkim (pod 100%)? Może w tamtych miejscach chłopcy nie mają komórek, internetu, a ich komputery działają na korbkę? Czemu jeśli ten polski chłopiec ma już sięgnąć po jakąś fantastykę to chwyta głównie za zagranicznych twórców? Ot, zagwozdka.
Od paru lat rodzicielka zachęcała mnie do tego by rozwijać się w stronę pisarską, by wydawać cokolwiek i na tym zarabiać. Automatycznie kiedy jej dosadnie stwierdziłem, że to nie ma najmniejszego sensu w warunkach polskich to zaczęła co jakiś czas narzekać, że zajmuje się czymś mało produktywnym co nie przyniesie zysku. Nawet kiedy wyłożyłem jej problematykę jaka by się z tym wszystkim wiązała, to odniosłem wrażenie, że nadal nie jest w pełni przekonana. Ale cóż. Aktualnie w swoim rozwoju miałem lekką pauzę, z różnych powodów, przez różne czynniki. Lecz staram się odbijać od tego i wracać ponownie do tego.
I tutaj takie odejście od tematu, Pańskie artykuły sprawiają wrażenie, że będą mi w tym dalszym rozwoju bardzo pomocne.