W roku 2019, jeśli mam rozważać wyłącznie sferę literacką, udały mi się dwie rzeczy. Po pierwsze, skończyłem i wydałem poradnik „Jak napisać powieść?”. Nie było to takie proste, o czym za moment. Po drugie, z Angelą rozpoczęliśmy działalność Wydawnictwa Węccy – w tej chwili na mikro skalę i z myślą o książkach naszego autorstwa. Ale jednak. Kto wie, gdzie ten projekt dotrze za kilka lat.
W tle obu tych osiągnięć przewija się Selfstory – firma oferująca skład, korektę i organizację druku. W wypadku poradnika przewija się o wiele bardziej niż wydawnictwa, choć i tak warto o nich wspomnieć.
Ze zjawisk pozaliterackich, choć związanych ze Spiskiem – udało mi się przeprowadzić kurs dla pisarzy. Materiał oparłem, oczywiście, na własnym poradniku. Wzorowałem się na formule mastermind, choć miałem również przygotowaną ścieżkę „wykładów” i ćwiczeń. Co z tego wyszło i jakie wnioski na przyszłość? Zainteresowanych zapraszam na koniec wpisu.
A teraz – zacznijmy od „Jak napisać powieść?”
Książka powstawała prawie dwa i pół roku – przynajmniej o rok dłużej, niż miałem nadzieję, ale nie dało się inaczej. Gdyby nie ten dodatkowy czas, dostalibyście poradnik o połowę mniej treściwy, a w pewnych tematach, być może, niedopracowany. Samo zebranie materiału i przelanie go na papier było więc wyzwaniem. Szybko jednak okazało się, że niewiele mniejsze problemy czekają mnie z wydaniem tej książki.
Od początku zakładałem self-publishing – po pierwsze, dlatego że to zbyt niszowa pozycja, aby podbić rynek, a po drugie, bo już raz wydawałem samodzielnie („Wtajemniczenie”) i znałem proces. Żeby jednak upewnić się co do decyzji, wysłałem książkę do wydawców. Odzew był pozytywny, to znaczy – w większości wypadków otrzymałem propozycje.
Oferowano mi honorarium w przedziale 10-15 % ceny sprzedaży, czyli coś koło 2-3 złotych od zbytego egzemplarza. Proponowano mi również szczodre zaliczki w wysokości… od 500 do 2000 złotych. Oczywiście przypominam, że zaliczka to nie jest bonus do wypłacanego honorarium, tylko kwota na poczet zarobków autora, a więc w wypadku najlepszej propozycji, musiałbym sprzedać 666 egzemplarzy, żeby w ogóle zarobić na zaliczkę. Szatańsko dobry interes, normalnie deal życia.
Od razu powiem, że moja samodzielna sprzedaż poradnika jeszcze nie sięgnęła magicznego progu 666 egzemplarzy. A warunki, które mi proponowano, jak na obecną mizerię rynku wydawniczego, są OBIEKTYWNIE DOBRE. Mimo to, bardzo się cieszę, że nie stchórzyłem i nie skorzystałem z pomocy wydawców. Z prostego powodu: pomimo bardzo skromnego zasięgu i prywatnej dystrybucji, zarobiłem na tym interesie tak samo, jakbym zarobił z wydawcą po sprzedaniu, pi razy drzwi, 5 tysięcy egzemplarzy. I to bynajmniej nie jest szczyt możliwości tej książki, więc będę na niej zarabiać długie lata.
Decyzja o samodzielnej publikacji w pierwszym momencie postawiła mnie przed problemem: jak to wszystko ogarnąć? Dokładniej: muszę samodzielnie zadbać o korektę, skład i druk – i to jest absolutne minimum. Na początku rozważałem też wynajęcie redaktora, ale ostatecznie przy tym zadaniu pomogła mi Angela (i częściowo przy korekcie), przydały się też opinie beta-czytelników. Koncept okładki przygotowałem samodzielnie i potrafiłbym też stworzyć wersję do druku. Ale tego kluczowego minimum nie miałem zaklepanego. Korekta, skład i druk.
Pierwszą korektę otrzymałem po znajomości za honorową flaszkę (dzięki, Piotrek), ale porządnie przygotowana książka, zwłaszcza jeśli napisał ją dyslektyk, powinna mieć jeszcze drugą fazę sprawdzania błędów, a później jeszcze korektę po składzie. To wysoki standard, którego wielu wydawców nie przestrzega, a co dopiero mówić o selfach. No ale chodzi o poradnik dla pisarzy. I o treściwą cegłę, którą szlifowałem pod względem merytorycznym przez lata. Głupio byłoby to wszystko zaprzepaścić z powodu literówek.
Co do składu – musiałbym się albo sam wszystkiego nauczyć (najprawdopodobniej na własnych błędach), albo wynająć specjalistę. Nie potrzebowałem fajerwerków – a przynajmniej tak mi się zdawało – więc uznałem, że budżet do 1000 złotych będzie bezpieczny. Pierwsze wyceny, które do mnie dotarły, potwierdziły to założenie. Choć, muszę przyznać, jedna osoba ceniła się niepomiernie i już na wstępnie rzuciła mi kwotę 4000 zł. Podobno to jej stawka dla selfów. Wiecie, wedle schematu z tego dowcipu:
– To po ile pan to sprzedaje?
– Za tysiąc.
– A tak specjalnie dla mnie, za znajomość?
– To za dwa tysiące.
Serio, przyznawanie się do samodzielnego wydawania książki to ruletka. Równie dobrze mogą pogratulować, jak i obrzucić błotem.
No i druk. Z tym było najgorzej, bo pobieżny research zwrócił mi ceny pokroju 20 zł za egzemplarz. Zakładałem niszowy nakład – nigdy nie wyższy od 500 sztuk – no i w związku z tym, druk cyfrowy. Ostatecznie moje poszukiwania i kalkulacje doprowadziły do ofert druku w przedziale 11-14 zł za egzemplarz.
Z takimi założeniami ruszyłem zbierać środki na wydanie, no i robić wydawnicze podchody: redagować, korygować, szlifować. Dokładnie w tym momencie na scenę wkroczyło Selfstory.
Selfstory dopiero zaczyna jako marka dla selfów, ale jej twórcy długo zbierali doświadczenie współpracując z wydawnictwami. Mają dzięki temu nie tylko dobry ogląd na proces przygotowania książki do publikacji, ale też kontakty z najlepszymi drukarniami oraz wynegocjowane własne rabaty. No i, jak sami mówią, głupio im patrzeć jak selfom oferuje się stawki dwa, trzy razy wyższe niż te, po których usługi kupują wydawcy.
Na początku uznałem, że oto znalazłem dobrego, doświadczonego składacza za naprawdę przyzwoitą cenę. I to takiego, który przy okazji przerobi mój koncept okładki – a także dorzuci gratis korektę po składzie. Szybko się jednak okazało, że w pakiecie dostaję jeszcze więcej. Otóż: przepustkę do o wiele tańszego i jakościowo lepszego druku. Ostatecznie bowiem za druk zapłaciłem nieco poniżej 9 zł za egzemplarz – i do tego zamówiłem offset zamiast cyfry. Krótko mówiąc, oszczędziłem jakieś 25% na najbardziej dotkliwym wydatku.
Gdybym zamawiał większe nakłady, spokojnie mógłbym twierdzić, że współpraca z Selfstory netto niczego nie kosztuje. 🙂 Serio, jeśli zamierzacie wydawać samodzielnie, sprawdźcie ich ofertę.
Wydawnictwo Węccy
Na razie pod szyldem wydawnictwa wydajemy serię erotyków, której współautorką jest Angela. Tutaj znajdziecie więcej informacji właśnie o tych książkach, czyli o „Trylogii Różanej”. Taki początek definiuje też pierwsze kroczki wydawnictwa, bo stawiamy na niszowe pozycje, skierowane do jasno określonego odbiorcy. „Trylogia” traktuje o miłości dwóch kobiet pozostających w relacji pani-uległa – a więc trafia głównie do kobiet nieheteronormatywnych i być może szerzej do społeczności LGBTQ. W tej chwili powieści erotyczne to środeczek mainstreamu, zaraz obok kryminałów – więc żadna nisza. Ale powieści erotyczne dla lesbijek i o lesbijkach, już tak.
Dlaczego idziemy w tę stronę i czemu nie polujemy na globalny bestseller, jak połowa wanna-be wydawców w Polsce? Po pierwsze dlatego, że mainstream zawsze szybko się nasyca i co kilka lat nowe mody kompletnie zmieniają hierarchie czytelniczego pożądania. Tymczasem nisze pozostają sobą – i jeśli masz w nich mocną pozycję, prawdopodobnie ją zachowasz. Małemu wydawcy opłaca się specjalizacja.
Po drugie, dlatego, że Angela intymnie poznała swoją niszę – wie, na jakie słowa czekają jej czytelniczki, z jakimi problemami się mierzą i jakie niewypowiedziane fantazje mogą czaić się w ich snach. Kiedy rozumiesz swoich czytelników, nie marnuj tego! A już na pewno nie wymieniaj własnego wyczucia na podążanie za głównym nurtem.
Swoją drogą, jeśli jako pisarz zamierzasz iść ścieżką literatury komercyjnej, powyższe rozważania odnoszą się również do Ciebie. Wybierz niszę i specjalizuj się w niej. Mainstream jest kuszący, ale pisanie kryminałów tylko dlatego że wszyscy piszą kryminały, to w najlepszym razie powielanie wzorca, a w najgorszym – tłuczenie chałtury. Prędzej czy później się wypalisz, a i tak nie odniesiesz wybitnego sukcesu. Bo to po prostu nie jest recepta na sukces.
A jeśli piszesz erotyki lub powieści obyczajowe z mocnymi wątkami LGBT, odezwij się do nas na kontakt@spisekpisarzy.pl – wprawdzie nie planujemy na razie wydawania cudzych książek, ale możemy zmienić zdanie na widok Twojej. 😉
Kurs dla pisarzy
Jesienią zeszłego roku poprowadziłem trzymiesięczny kurs dla pisarzy, oparty na materiale z mojego poradnika. Czyli – traktujący głównie o tworzeniu fabuły. Kurs docelowo miał być wzorowany na standardzie „mastermind”, czyli na pracy grupowej. I tu szybko pojawił się pierwszy problem. Praca grupowa wymaga sporego zaangażowania od uczestników. A wywindowana do poziomu mastermind – wymaga od wszystkich w grupie doświadczenia i kreatywności w rozwiązywaniu cudzych problemów. Ludzie, którzy postanowili się zapisać na mój kurs, oczekiwali raczej prowadzenia niż wspólnego rozwiązywania problemów. Przyszli, żeby dowiedzieć się ode mnie czegoś nowego. I, co ważniejsze, tylko jedna z czterech osób była na tyle zaangażowana, że starczyłoby tej energii na całą grupę.
Krótko mówiąc, kurs mógł się udać tylko dlatego, że szybko zmieniłem jego formułę na klasyczną, skupiając się na przekazywaniu wiedzy, ćwiczeniach i udzielaniu feedbacku. Na tym właśnie polega problem z zajęciami opartymi na pracy w grupie – albo musisz mieć mocną, dobrze dobraną grupę, albo musisz ograniczyć materiał do rzeczy prostych. W przypadku płatnego kursu nie bardzo jest jak wybrzydzać w kwestii uczestników (im ostrzejsza selekcja, tym mniejsza szansa na zarobek). A zaniżanie poziomu merytorycznego dla idei jest zwyczajnie nieuczciwe.
Dlatego teraz bardzo, bardzo podejrzliwie patrzę na jakikolwiek kurs związany z pisaniem, który jest reklamowany jako „mastermind”. Z całą pewnością da się stworzyć grupę twórców, która działałaby na zasadzie wzajemnej pomocy. Ale płatny kurs? Taki, który działa przez określony czas i za każdym razem w na nowo dobranej grupie? Przecież siłą rzeczy całość musi się opierać na prowadzącym, jego wiedzy i doświadczeniu. W takim wypadku formuła klasyczna sprawdza się o wiele lepiej.
Chociaż wiecie co? Podejrzewam, że jest jeden konkretny powód, że ów „mastermind” jest ostatnio tak popularny. Otóż, prowadzący może zawsze „schować się” za grupą i w ten sposób ukryć swoje braki merytoryczne. Skoro on nie wie, jak coś poprawić, niech grupa da sugestie. Grupa nie potrafi się wznieść na wystarczająco wysoki poziom sama z siebie? Trudno, prowadzący przecież zrobił, co mógł; Twoje pieniądze przygarnie, ale pretensje możesz mieć nie wiadomo do kogo.
A jakie wnioski z tego dla moich przyszłych kursów? Dwa główne. Po pierwsze, zamierzam skupić się na kursach o mniejszym zakresie, czyli takich, które uczą jednej, bardzo konkretnej umiejętności. W ten sposób łatwiej Wam będzie stwierdzić, czy opłaca się dany kurs kupić. Oczywiście, takie kursy będą też tańsze. Po drugie, formuła klasyczna sprawdza się, moim zdaniem, znakomicie. A to oznacza, że mogę przygotować kurs w taki sposób, aby można go było podjąć w dowolnym momencie i niezależnie od pozostałych kursantów. Inaczej mówiąc, wtedy, kiedy tego naprawdę potrzebujesz, a nie wtedy, kiedy prowadzący ma czas.
Dajcie znać, czy dobrze myślę. Bo mam w przygotowaniu kurs na temat tworzenia propozycji wydawniczej.
Jest jeszcze trzeci wniosek, choć niezwiązany bezpośrednio z kursami. Otóż, co najbardziej pomaga w rozwoju umiejętności to indywidualna uwaga doświadczonego nauczyciela i ocena efektów: konkretnych zdań, wydźwięku tekstu, etc. Kłopot w tym, że takich uwag można spodziewać się albo po grupach wsparcia, albo po pisarskim mentorze. Na organizację takich grup nie mam czasu. A wchodzenie w intensywną relację mentor-czeladnik wolę zachować na specjalne okazje. No po prostu: nie starczy mi energii dla wszystkich. Ale! To nie znaczy, że nie ma szans na uzyskanie ode mnie uwag odnośnie twórczości. W zeszłym roku wystartowałem z ofertą recenzji gotowych powieści przed publikacją – recenzji dla autora, czyli takiej, która ma pomóc w szlifowaniu dzieła. Warto korzystać, póki jest taka możliwość. Przecież jeśli Wydawnictwo Węccy się rozrośnie, nadesłane teksty będę czytać z myślą, czy chcę zainwestować w ich publikację – a nie, czy pomóc autorowi, żeby zdobył kontrakt u konkurencji!
Jak dla mnie Twoje podejście do tematu jest dobre i śmiało możesz wziąć się za przygotowanie kursu 😉