No właśnie – dlaczego krytycy zwykle nie piszą książek, a jeśli już się za to biorą, nazbyt często wychodzi im słabo? Przecież wiedzą, jaka powinna być dobra powieść! Wiedzą, co pisarz powinien zmienić w swoim dziele, żeby było lepiej! Ba, niektórzy wygłaszają swe mądrości z nastawieniem „napisałbym to lepiej” (choć zwykle nie robią tego świadomie).
Na początek – wypada zaznaczyć, że prawdziwych krytyków literackich już prawie nie ma. To, co nazywamy „recenzją”, najczęściej okazuje się pośpiesznie sformułowaną opinią, więcej mówiącą o autorze owej opinii, niż o książce. Nie ma w tym nic złego, tak naprawdę. Nie robię tej uwagi, żeby dopiec recenzentom. Warto jednak o tym pamiętać, ponieważ autor opinii i krytyk literacki mają rozbieżne cele. Temu drugiemu chodzi o dogłębne zrozumienie dzieła, a potem wyrażenie swojej perspektywy. Musi więc podejść do tematu z otwartym umysłem, a jeśli ma sięgnąć dalej niż przeciętny czytelnik, musi mieć wystarczająco szerokie horyzonty. To wysokie wymagania. O wiele łatwiej wyrabiać opinie na podstawie pierwszych skojarzeń, bo do tego nie trzeba specjalnej tężyzny myśli. Przeczytałeś – coś tam sądzisz o tekście. I tak najczęściej postępują współcześni autorzy recenzji. Nie z lekkomyślności czy głupoty, ale dlatego, że chodzi im o pokazanie własnej osoby, o przykucie uwagi choćby na chwilę. Natomiast – nie o zrozumienie książki.
Jeśli dostają za to pieniądze, dostają niewiele, a więc tym bardziej muszą publikować często. Jeśli są obyci z mediami społecznościowymi, dobrze wiedzą, że ilość jest ważniejsza niż jakość, więc trzeba cisnąć, żeby odsłony się zgadzały. Odsłony to przecież miara uznania. Liczba fanów na fejsie – znak tego, jak ważne jest nasze zdanie. Gdyby z takim nastawieniem recenzenci mieli zajmować się faktyczną krytyką literacką, szybko by polegli.
Prawdziwych krytyków natomiast spotkać można rzadko i zwykle w bardzo niszowych okolicznościach. Akurat wśród nich najłatwiej znaleźć też przyzwoitych literatów, więc w odniesieniu do nich mój artykuł jest przesadną generalizacją. A może nie jest. Gatunek na wymarciu nie dostarcza wielu okazji do obserwacji.
Co ważne, to że recenzenci głównego nurtu muszą podążać za popularnością, a nie skupiać się na meritum. Pytanie „czy moja recenzja będzie miała wartość” jest więc dla nich drugorzędne. O wiele ważniejsze okazuje się: ile dostanę lajków? Gdyby taki osobnik był bohaterem w mojej powieści, powiedziałbym, że jego konflikt wewnętrzny jest rozpięty na osi pomiędzy akceptacją a odrzuceniem. Pragnie uznania, chwały, rozgłosu; pragnie być ważny, czyli posiąść znaczenie jako osoba. Boi się krytyki(!), boi się tego, że zostanie zignorowany, boi się negatywnej reakcji tłumu. Te dwie siły – strach i pragnienie – ścierają się nieustannie, ponieważ z racji zajęcia recenzent musi aktywować jedną i drugą zarazem. Każda recenzja to wynik tej walki. Próba osiągnięcia tego, czego recenzent pragnie, oraz uniknięcia tego, czego się boi.
Tak by było, gdyby wszyscy krytycy byli bohaterami w mojej książce. Na szczęście nie są, ale ta perspektywa – jak sądzę – pomoże zrozumieć, o co mi chodzi. A skoro już dotarliśmy do tego momentu, przejdźmy wreszcie do rzeczy. Dlaczego krytycy wszelkiej maści tak rzadko piszą cokolwiek poza opiniami?
Nie mam talentu!
Każdy z nas nosi w sobie krytyka – pisałem o tym wcześniej – a więc każdy musi jakoś ustalić w sobie relację pomiędzy „chcę pisać” a „ma być dobrze”. Czasami spektakularnie się to nie udaje. Wtedy albo dostajemy naiwnego lekkoducha, który pisze sobie a muzom (czyli prosi się, aby jakiś cwaniak go skopał za „grafomanię”). Albo – dostajemy właśnie kogoś, kto potrafi tylko krytykować.
Wewnętrzny krytyk zawsze zaczyna od Ciebie, a nie od innych. To Twoje dzieła są dla niego najgorsze. I bynajmniej, nie robi tego ze złośliwości – chce Cię uchronić przez ostrym osądem z zewnątrz. Więc popraw to i tamto, póki masz czas! Jeszcze to jest do kitu. I tamto. Ale żenada. Jak to, nie dasz rady? Inni dają radę. Boże, jesteś marnym pisarzyną…
I tak dalej. Im większe znaczenie przypisujesz głosowi wewnętrznego krytyka, tym trudniej uwierzyć, że faktycznie możesz dobrze pisać. Albo wręcz: że to, co już powstało, wielu ludziom się spodoba. Natomiast kiedy opiniujesz cudze dzieła, nie sposób zrobić tego bez sięgnięcia po ten głos. Żeby napisać recenzję, musisz uruchomić funkcję krytyczną w sobie. Musisz ją nakarmić. A jeśli ją karmisz – bez zważania na równowagę z funkcją kreatywną – staczasz się w stronę „inni mają talent, ale nie ja”.
Mam wrażenie, że to jest zmora większości recenzentów, zwłaszcza młodszych. Starsi lepiej znają własne możliwości, a nawet jeśli nie, już się pogodzili z losem. Młodszym sprawa uwiera. I bardzo dobrze, powinna uwierać. Kreatywność to kwestia nastawienia, a nie talentu. Umiejętności pisarskie to kwestia treningu, a nie wrodzonej magii. Produktywność to funkcja dyscypliny i natchnienia, a nie specjalna moc, którą jedni posiedli, a inni nigdy nie posiądą.
Krytyk w Twojej głowie tego nie rozumie, bo niby jak? Jego jedynym zadaniem jest przeprowadzenie symulacji z cyklu „do czego inni krytycy mogą się doczepić”. Dla tej części Twojej osoby będzie najlepiej, jeśli w ogóle przestaniesz tworzyć.
No i to jest pierwszy powód, dlaczego tak niewielu recenzentów bierze się za pisanie. Może nie wyglądają, ale są szczególnie wrażliwi na cudzą krytykę. Biorą ją do siebie, internalizują potężnie – a potem wierzą w „nie mam talentu”.
To ja tu krytykuję!
Bywa, że recenzent, zamiast recenzji, napisze popelinę. Bywa też, że trafi na nią autor krytykowanego dzieła. Bywa, że puszczą mu nerwy i wygarnie recenzentowi, co sądzi o jego pracy.
Zdarzyło się tak nie raz.
I ciekawa sprawa: często to nie pisarz okazuje się diwą, ale sam krytyk. Właśnie krytykowi łatwiej się obruszyć, że mu coś wytykają, że pisarz ma czelność ingerować w jego „wolność słowa”, że „taką mam opinię i już!”, albo że to w ogóle nie jest rolą pisarza, by krytykować. Bo właśnie: na to monopol ma krytyk.
To jest kolejny sposób, w jaki można dać się „opętać” własnej funkcji krytycznej. Przypomnę: rolą tego zjawiska jest uchronić Cię przed odrzuceniem z zewnątrz. W pewnym sensie, tworzysz sobie surowego sędziego, który wstępnie ocenia Twoją pracę i zapowiada, z jaką najgorszą reakcją możesz się spotkać. Oczywiście, tylko nieliczni faktycznie wyobrażają go sobie jako jakąś odrębną osobę, więc kiedy mówię o nim w ten sposób, albo jako o „głosie”, używam metafory. Niemniej, posiada go każdy twórca, któremu zależy na akceptacji swoich dzieł (czyli KAŻDY twórca, kropka). Co gorsza, jego obecność nigdy nie jest bezbolesna, a im bardziej starasz się utrzymać go w równowadze z funkcją kreatywną, tym więcej wewnętrznego rozedrgania powoduje.
Człowiek, który ma dosyć tej męki, po prostu poddaje się krytykowi. Zaczyna się z nim identyfikować. Zakłada go jak maskę. W konflikcie pomiędzy siłą kreatywną i krytyczną, przyjmuje stronę tych, którzy oceniają. Tak długo, jak recenzent kieruje ostrze krytyki na innych, sam jest od niego bezpieczny. A przynajmniej tak mu się wydaje; tak to działa w jego wewnętrznym świecie. Iluzja pryska, gdy ktoś mu przypomni, że każdy tekst – nawet recenzja – jest dziełem kreatywnym. A jako takie może być ocenione, czyli poddane „wewnętrznym krytykom” innych ludzi! Jeśli pragniesz, aby Twoja praca została zaakceptowana, nie da się od tego uciec.
No i to jest sedno drugiego powodu: recenzentom nie zbywa na wrażliwości, ale sił, by ją dźwignąć, zbyt często szukają w niewłaściwym miejscu. Chcą tworzyć i pewnie niejeden marzy o napisaniu własnej książki. A jednocześnie – pozwalają, by warunki dyktował ich własny perfekcjonizm.
Jak żyć?!
OK, tak to wygląda moim zdaniem i w dużym skrócie. Co można zrobić, żeby nie wpaść w pułapkę recenzenta, który nigdy nie nauczy się pisać książek (chociaż by chciał)?
Pierwsza i podstawowa rzecz: uświadom sobie, jakie nastawienie realizujesz podczas pisania recenzji – jaki wzorzec ucieleśniasz. I zdobądź się na szczerość ze sobą, bo inaczej o kant rozbić ten wysiłek. Czy faktycznie zależy Ci na jak najlepszym zrozumieniu książki? Jeśli tak – idź w tę stronę na całego; porzuć obawy i rozwijaj się. Cenniejszej rady Ci nie dam, bo jest za mało prawdziwych krytyków literackich, a świat ich potrzebuje (choć nie nagradza popularnością). Jeśli jednak szczerość nakazuje przyznać, że uznanie i posłuch tłumów kręcą Cię bardziej, a bez nagrody w lajkach po prostu Ci się nie chce – wpadasz w sferę wpływu „wewnętrznego krytyka”. Nawet jeśli starasz się nie okazywać pazura w swoich tekstach.
Druga rzecz: w jakim stopniu zrastasz się z maską krytyka? Jeśli wszystko, co o nim napisałem, brzmi dla Ciebie jak bajdurzenie albo dziwna abstrakcja – to najgorsza sytuacja, w jakiej możesz się znaleźć. Oznacza bowiem, że jednoczysz się z nim nieświadomie. Bo przypomnę: każdy twórca prędzej czy później go wytwarza. Albo dlatego, że ma skłonność do perfekcjonizmu, albo dlatego, że dostawał regularny opieprz za „grafomanię”, „bohomazy”, „tandetę”, i tak dalej. Tylko naiwni nie mieli okazji pójść w tę stronę – a naiwność ma to do siebie, że szybko mija. O wiele łatwiej osiągnąć równowagę i nie dać stłamsić własnej kreatywności, gdy rozpoznasz wewnętrznego krytyka. Przede wszystkim, gdy zidentyfikujesz, w jaki sposób przejawia się w Twoich reakcjach i zachowaniu.
I powtórzę: wewnętrzny krytyk nie jest zły. Przyjęcie takiej maski – też nie jest złe. W odpowiednich okolicznościach skorzystasz na tym i Ty, i otoczenie. Ale kluczowy jest umiar; kluczowa jest świadoma decyzja. Natomiast jeśli krytyk działa poza Twoją świadomością, nie ma mowy o umiarze. Będzie przejmować kontrolę nad Twoimi emocjami kiedy się tylko da, w najmniej korzystnych momentach, bo taką właśnie moc ma wszystko, co kryjesz w podświadomości.
Jednym z najskuteczniejszych sposobów na opanowanie krytyka jest odepchnięcie go na odległość ręki. Mówiąc bardziej praktycznie: zamknij go w jakiejś formie, w metaforze, która go pomieści. To może być „głos”, który słyszysz w głowie. Twój, ale jednak osobny. Mówisz Ty, ale nie Ty. To może być nawet wyobrażona osoba, którą potrafisz zobaczyć okiem umysłu. Czasem pisarze wyobrażają sobie swoją muzę – można w podobnej formie zamknąć i krytyka. Wymaga to pewnej praktyki, ale daje istotną korzyść: skoro krytyk przychodzi do Ciebie „z zewnątrz”, skoro możesz nawet wyobrazić sobie rozmowę z nim – to nie wchodzisz w jego wzorce z marszu, na automacie.
Jeśli pójdziesz tą drogą, oczywiście zachowaj świadomość, że wszystko, co nosisz w głowie, jest częścią Ciebie. Gdy mowa o przestrzeni umysłu, każda myśl jest faktem a każda metafora zyskuje dosłowność. Nie ma jednak duchów, które przychodzą Cię dręczyć, i nad którymi w żaden sposób nie idzie sprawować kontroli. Tak samo wewnętrzny krytyk, nawet przesunięty w osobną formę, nie zyskuje prawdziwej autonomii.
Jeśli powyższe wydaje Ci się zbyt dużym zastrzykiem fantazji, pozostaje obserwacja własnego zachowania. Zważaj na te momenty, kiedy jesteś krytyczny wobec siebie lub innych – niekoniecznie tylko w kwestiach literackich. Zachowaj szczególną uwagę wobec tego, co Ci się ciśnie na usta, tak jak i wobec własnych emocji. Być może czujesz w takich momentach potrzebę poniżenia kogoś, kto popełnił błąd. Możliwe, że czujesz złość, zwłaszcza jeśli cudze potknięcie dotyka Cię osobiście. Jeśli sądzisz, że nic podobnego nie dzieje się w Twoich emocjach, przyjrzyj się uważnie swoim słowom. Być może wynika z nich coś innego niż obiektywna i spokojna uwaga, którą wydaje Ci się, że udzielasz. Zwróć uwagę również na reakcję innych na Twoje słowa. Ludzie bardzo często działają dla siebie jak lustra: odbijają to, co do nich wyślesz. Chcą wywołać te same emocje, które w nich powodujesz. Ta reakcja faktycznie może być przesadzona, albo też przekształcona jak w krzywym zwierciadle, ale nie bierze się z niczego. Jeśli wydaje Ci się, że dajesz neutralną uwagę, lecz w odbiorcy wywołuje to odruch obronny – bardziej prawdopodobne, że to Ty czegoś nie jesteś świadom, niż że druga strona jest nadwrażliwa (lub głupia).
Obserwuj więc siebie i swoje otoczenie bardzo uważnie, wypatrując przejawów krytyki, zarówno tych, które wychodzą od Ciebie, jak takich, które do Ciebie przychodzą. Znajdź w tym wzorzec. Co Cię najmocniej irytuje? Jaka krytyka najbardziej boli? Ten wzorzec to mapa „wewnętrznego krytyka” – podsystemu Twojej osobowości, który wcale nie jest idealnie zintegrowany, wcale nie jest „naturalny i oczywisty”, ale aktywuje się w określonych momentach, w odpowiedzi na określone bodźce. Nie jesteś cały czas i wobec każdego tak samo krytyczny. Samo stworzenie takiej mapy pozwoli Ci przejąć kontrolę nad procesem, lub przynajmniej zrozumieć jego naturę. Przyda Ci się to szczególnie wtedy, gdy wewnętrzny krytyk zwróci się przeciwko Tobie – a zrobi to niechybnie.
Każdy z nas nosi w sobie niewyczerpane źródło kreatywności. Owszem, nie wszyscy będą tak samo twórczy, ani nie każdy wpadnie na taką samą liczbę oryginalnych pomysłów – jak zwykle, tęgie umysły mogą więcej. Ostateczny efekt będzie więc zależeć od różnorakich predyspozycji, albo od poziomu umiejętności – efekt, tak, ale nie łatwość z jaką przychodzi nam tworzenie. Łatwość zależy od tego, jak bardzo potrafisz otworzyć się na to źródło. A więc przede wszystkim: jak ustalisz relację pomiędzy funkcjami kreatywną i krytyczną. Czy pozwolisz, aby wewnętrzny krytyk Cię pożarł.
Myślę, że to straszne pierdolenie.
OK, a co dokładnie?
Dobry trol nie jest zły.
Zgadzam się, że ta dwubiegunowość jest tak naprawdę pozorna, bo praca krytyczna też jest pracą kreatywną. Ale jest sposób na jej zażegnanie, jeśli kogoś to gryzie. Można zająć się publicystyką lub eseistyką. Mówię zupełnie serio. Nie wiem, dlaczego ludzie uważają, że kategoria pisarza jest zarezerwowana dla autorów fikcji.
Mega mi się podoba Twój tekst. To jest tak bardzo prawda o tym, że ludzie są jak lustra i odbijają to, co my im pokazujemy… <3
„Na początek – wypada zaznaczyć, że prawdziwych krytyków literackich już prawie nie ma.”
Kiedy byli, kim byli i dokąd odeszli?
„To, co nazywamy „recenzją”, najczęściej okazuje się pośpiesznie sformułowaną opinią, więcej mówiącą o autorze owej opinii, niż o książce.”
Okej, nie bardzo wiem o kim pan mówi. Można by wstawić jakiś cytat. Jedyne co mi przychodzi do głowy, to niektóre recenzje na lubimyczytać. Tylko że ludzie tam piszący, raczej się za krytyków nie uważają. To kto jeszcze, youtuberzy? Pewnie, ale oni też raczej nie aspirują do miana krytyków, przecież te filmiki to takie rozmowy z widzami. Ludzie oglądają, żeby pobyć z kimś o ciekawej osobowości. Jak gadasz z kolegą o książce, to też raczej nie układasz najpierw profesjonalnej recenzji.
Trudno ocenić tekst, kiedy nie wiadomo o kim mówi.
„Nie z lekkomyślności czy głupoty, ale dlatego, że chodzi im o pokazanie własnej osoby, o przykucie uwagi choćby na chwilę. Natomiast – nie o zrozumienie książki.”
Może to prawda, a może nie. Nie dowiemy się dopóki nam ich pan nie przedstawi.
„Liczba fanów na fejsie – znak tego, jak ważne jest nasze zdanie. Gdyby z takim nastawieniem recenzenci mieli zajmować się faktyczną krytyką literacką, szybko by polegli.”
Co to jest faktyczna krytyka literacka, kto i gdzie ją uprawia i w jakim sensie można tam polec?
„Bywa, że recenzent, zamiast recenzji, napisze popelinę. Bywa też, że trafi na nią autor krytykowanego dzieła. Bywa, że puszczą mu nerwy i wygarnie recenzentowi, co sądzi o jego pracy.”
I nieodmiennie pisarz żądający by jego książki recenzować jedynie w formie, jakiej sobie życzy, jest zabawny. A poprawiając merytoryczne błędy – nadgorliwy. Jeśli ktoś nieuważnie czytał i przez to nie zrozumiał książki, to inni czytelnicy wyprowadzą go z błędu. Nie bardzo potrafię sobie wyobrazić recenzję tak złą, żeby pisarz musiał osobiście latać za krytykiem i go poprawiać. Przegapił coś, trudno. Przekręcił? Nie on pierwszy. Może gdyby napisał, że matka autora sprzedaje tanią kokę i podał dokładny adres. Wtedy mogło by to wymagać odkręcenia.
„Co gorsza, jego obecność nigdy nie jest bezbolesna, a im bardziej starasz się utrzymać go w równowadze z funkcją kreatywną, tym więcej wewnętrznego rozedrgania powoduje.”
To utrzymywać tę równowagę czy nie? Bo wychodzi, że jeśli spróbujesz, to wpadniesz w takie wibracje, że ciepnie cię do sąsiedniego wymiaru.
„Czy faktycznie zależy Ci na jak najlepszym zrozumieniu książki? ”
Recenzja to nie analiza. To pierwsze zakłada, że książkę już zrozumiałeś i chcesz się podzielić z innymi tym co rozumiesz.
” Nawet jeśli starasz się nie okazywać pazura w swoich tekstach.”
Prawdziwy krytyk nie może pisać z jajem? Nic dziwnego że są niepopularni.
„Druga rzecz: w jakim stopniu zrastasz się z maską krytyka? Jeśli wszystko, co o nim napisałem, brzmi dla Ciebie jak bajdurzenie albo dziwna abstrakcja – to najgorsza sytuacja, w jakiej możesz się znaleźć.”
Ojej, źle ze mną. (no dobra, nie jest tak źle, tylko rzeczywiście dość abstrakcyjnie, bez odwołania do jakichkolwiek przykładów, pozwów się pan boi,czy co?)
Fragmenty o sposobach oswajania wewnętrznego krytyka, są okej. Tylko te narzekania, na krytyków niedostatecznie pragnących zrozumieć książki, dość dezorientują. Może z przykładami było by lepiej, przynajmniej można by się zgodzić lub nie. Teraz, to taka amatorska psychoanaliza, w dodatku nie wiadomo komu robiona.
No przecież sama wyłapujesz gradację: że ci z lubimyczytać to nie, nie. Ci z jutuba to takie tam gadanie. I nawet zgadzasz się ze mną, że tamtym idzie o pokazanie osobowości, a nie krytykę. IMO dobrze wyczuwasz, o czym mówię, a ciśniesz o konkrety, bo czujesz się dotknięta. Przecież może mi chodzi o Ciebie! 😉 Może masz ambicje krytycznoliterackie, a tu jakiś Węcki robi insynuacje.
Właśnie dlatego nie będę podawać takich przykładów, o jakie prosisz. Wzorzec, który sama rozpoznajesz, widzę nie tylko na lubimyczytać czy u losowych jutuberów. Wpada w niego masa blogerów, a nawet krytycy z tradycyjnych mediów. Praktycznie w każdym wydaniu dowolnego tygodnika opinii można znaleźć przynajmniej jedną wyklepaną na kolanie recenzję. Bo kto zweryfikuje, czy recenzent w ogóle doczytał książkę do końca? Kto o to tak naprawdę dba? Kiedy rzucę nazwiskami, będzie jeszcze większy lament, że coś insynuuję, więc sorry, nic z tego.
Na własny użytek możesz samodzielnie stwierdzić, jak bardzo moja gadanina dotyczy Cię osobiście. Czy rzeczywiście chcesz zrozumieć książkę, czy bardziej zależy Ci na pokazaniu osobowości. Owszem, granica nie jest jasna i ściśle wytyczona, ale jeśli jesteś szczera ze sobą, domyślisz się, w którą stronę Cie ciągnie. Do tego nie potrzebujesz konkretnych przykładów, poza swoim.
A, i jeszcze to: pokazywanie osobowości nie jest złe. Zwracam tylko uwagę: pisząc recenzje bez świadomości, że właśnie to nami kieruje (że chcemy być w butach twórcy, a nie analityka), można się na tym pięknie przejechać.
Co do sytuacji, kiedy pisarz komentuje recenzję swojego dzieła… Jasne, z tego często wychodzi drama. Pisarzom w podobnej sytuacji radzę, aby odpuścić. Ale Ty komentujesz z pozycji recenzenta. 😉 I dlatego Tobie mogę powiedzieć, że to Ty masz dać na luz, bo jeśli ktoś robi *merytoryczne* uwagi do Twojego dzieła, oburzenie nie jest właściwą reakcją. Dzięki tej osobie lepiej znasz swoje możliwości. Wiesz, jakich potknięć unikać. Wiesz, w którym miejscu poprawić warsztat. Zapomnij o tym, że to akurat pisarz, a traktuj jak jednego ze swoich czytelników.
„IMO dobrze wyczuwasz, o czym mówię, a ciśniesz o konkrety, bo czujesz się dotknięta. Przecież może mi chodzi o Ciebie! ”
„Na własny użytek możesz samodzielnie stwierdzić, jak bardzo moja gadanina dotyczy Cię osobiście.”
Dziękuje za tę dokładną diagnozę, niezwłocznie się odwdzięczę.
„A, i jeszcze to: pokazywanie osobowości nie jest złe. Zwracam tylko uwagę: pisząc recenzje bez świadomości, że właśnie to nami kieruje (że chcemy być w butach twórcy, a nie analityka), można się na tym pięknie przejechać. ”
Jak?
„No przecież sama wyłapujesz gradację: że ci z lubimyczytać to nie, nie. Ci z jutuba to takie tam gadanie. I nawet zgadzasz się ze mną, że tamtym idzie o pokazanie osobowości, a nie krytykę.”
A jak to się wyklucza?
Piszę tutaj, bo ten tekst ma jakąś dziwaczną tezę.
Najpierw mamy, że krytycy nie piszą książek, a jeśli już to piszą słabe. Potem utyskiwania na to, że prawdziwych krytyków już nie ma. Nie wiem co to ma do tematu, ale podejrzewam, że jest dalszym ciągiem utyskiwań z wpisu o pana książce(ten gdzie skarży się pan że dostał sprzeczne opinie.) I że dobrzy krytycy piszą dobre książki. Ok, raczej się zgodzę. Potem o tym, że krytycy nie są dobrzy, bo chodzi im tylko o lajki i pokazanie siebie. Tutaj się nie zgodzę. Każdy chce pokazać siebie, bo mówienie czegokolwiek, co nie jest faktem na temat świata, jest pokazywaniem siebie. A recenzja jest subiektywna z definicji, więc jest pokazaniem siebie.
Po drugie, jeśli uważa pan, że coś co ma dużo lajków musi być wątpliwej jakości, to wychodzi że wszystkich lajkujących cokolwiek uważa pan za kretynów. Owszem, ludzie czasem lajkują głupie rzeczy które ich bawią, ale lajkują też mądre, żeby się uczyć.
Potem mamy diagnozę problemu tytułowego, boją się krytyki i jednocześnie są zbyt krytyczni wobec siebie. No dobra, to tłumaczy czemu nie piszą(i pewnie często jest prawdą), ale co z tymi którzy piszą słabo, też za bardzo krytyczni?
No nie ukrywam, że najbardziej jestem przeciw części „prawdziwych krytyków już nie ma”. Wydaje mi się, że zwyczajnie ma pan jakieś dziwne wyobrażenie o prawdziwej recenzji, do którego z jakiegoś powodu większość prawdziwych recenzji nie pasuje. Odgrzebałam nawet pana stary artykuł, bo coś mi dzwoniło, że już kiedyś odniosłam takie wrażenie:
„Mówiąc w najprostszych słowach, tradycyjnie krytyka literacka rozumiana jest jako analiza dzieła, zwykle na tle innych, podobnych pozycji. W bardziej popularnych wydaniach jak najbardziej może zawierać rekomendacje ze strony krytyków, ale powinny być to opinie wysnute z obiektywnych przesłanek. Na przykład – zarzut wtórności dzieła warto poprzeć listą wcześniej wydanych książek, które traktowały o tym samym.”
Nie, to jest tylko jedna z form krytyki.
„Sztuka pisania recenzji staje się więc sztuką pisania felietonów na temat książek.”
Felieton to jedna z form recenzji.
„Tradycyjne recenzje trwają więc tam, gdzie nie liczy się ich mała popularność. W kręgach akademickich, nasiąkając pretensjonalnym żargonem. W niszowych periodykach kulturalnych. No i na blogach nielicznych zapaleńców, którym ciągle jeszcze się chce.
Wszystkie te miejsca łączy jedna rzecz – przeciętny zjadacz książek tam nie zagląda. W ogóle niewielu ludzi się tym wszystkim interesuje. Wiatr hula, tocząc wyrwane krzaki po pustyni.”
Nic dziwnego, takie recenzje mogą zainteresować tylko dwie grupy. Pisarzy i profesorów literatury. Przy czym chyba docieramy do sedna pana problemu.
Pan jako pisarz by chciał, żeby dało się zapisać wzór na doskonałą książkę. Widać to we wpisie o pana własnej powieści.
„Na razie – z opinii publicznych i prywatnych – dowiedziałem się, że wyszło „w dechę” i „do bani”. Książka jest szalenie wciągająca, ale niczym bagno. Nie da się z nią nudzić, choć prawie idzie zasnąć.”
Prześwieca przez to taka leciutka irytacja, że czytelnicy jako całość nie mogą się zdecydować na konkretne kryteria oceny. Więc jeśli nie dostanę pięciostronicowej analizy z wyszczególnieniem błędów literackich i co najmniej dwoma wykresami na temat ich wpływu na spadek czytelnictwa, to to nie jest prawdziwa recenzja i foch. Tyle że to nie do końca tak działa, ludzie zazwyczaj nie wiedzą dlaczego coś lubią. Zapytani, spróbują wymyślić jakieś uzasadnienie, czasem po prostu błędne. Dlatego właśnie te wszystkie subiektywne blogi, przyciągające czytelników konkretnymi stylami recenzji, to zwykle niezły pomysł. Bo zapewne najbardziej polubisz ten blog, którego autor promuje i przedstawia rzeczy w twoim guście, w ten sposób możesz w miarę trafnie wybrać następną książkę do czytania. W dodatku to bzdura, że tacy autorzy są wyłącznie subiektywni. Zazwyczaj łączą oba style, przedstawiając obiektywne dowody w subiektywnej formie.
Podzielam częściowo zdanie że brakuje nam pewnych form krytyki. Tylko nie sądzę, żeby przydała się nam do czegokolwiek, szacowna, sztywna dama rodem z jakiejś pracy dyplomowej. To co by się naprawdę przydało, to taki Nostalgia critic, tylko że oceniający książki z Topek empiku i innych popularnych źródeł. To co on robi z recenzjami filmu, jest właśnie świetnym przykładem połączenia „pokazywania osobowości” z rzetelną recenzją, która była by pomocna również dla twórców. A ile dobrego mogło by to zrobić dla czytelnictwa w Polsce.
Komentarz brzmi jak fechtunek, ale mam wrażenie, że rozumiemy się całkiem dobrze. Przejdę więc do najważniejszego: słusznie zauważasz, że większość recenzji to szukanie równowagi między aspektami ekspresyjnym i analitycznym. Nie zaprzeczam. Chodzi mi o to, że tylko jeden z tych aspektów jest w jasny sposób nagradzany. To po pierwsze; po drugie: sięgnięcie po ekspresję jest zwykle o wiele tańsze, a wielu recenzentów uważa (najwyraźniej), że dobra ekspresja może zamaskować braki w warsztacie analitycznym. Trend jest więc taki, że „zaistniejesz”, jeśli masz mocną opinię i potrafisz ją ciekawie wyrazić. Jeśli taki tekst jest podparty solidną analizą, to super; mocna pozycja na obu biegunach to właśnie zwycięstwo w tej grze. Tyle że równie dobrze można analizę potraktować pretekstowo, ograniczyć do prostego uzasadnienia opinii, a mało kogo to przejmie, lajki będą się zgadzać, zaś na konto trafi kasa za wierszówkę. To jest właśnie czynnik, który absolutnie rujnuje współczesną krytykę. Właśnie dlatego używam takich dramatycznych zwrotów jak „prawdziwych krytyków literackich już nie ma”. Recenzja nie może być tylko, ani nawet przede wszystkim ekspresją.
Szczerze, jak czytam Twój komentarz, mam wrażenie, że jesteśmy zasadniczo po tej samej stronie. Drążysz, analizujesz moje słowa, chcesz dotrzeć do sedna. To jest właśnie podejście, którego często nie widzę we współczesnych recenzjach! Dlatego od początku rozmowy wydaje mi się, że ość niezgody leży gdzieś między słowami. Bo widzisz, ja wcale nie jestem orędownikiem absolutów. Nie chodzi mi o to, że masz pisać jak „prawdziwy krytyk”; to jest tylko figura. Nie ma zgrabnej recepty na dobre teksty, czy książki, czy recenzje, więc uniwersalnym rozwiązaniem nie może być „pisz jak profesor literatury”. Ale to oznacza, że faktycznie musisz zaangażować się w starcie pomiędzy biegunami: ekspresją a analizą, twórcą a krytykiem. Tutaj wraca ten dylemat: czemu warto dążyć do jakiejś równowagi, mimo że przez to „ciepnie cię do sąsiedniego wymiaru”. No ciepnie, ale przynajmniej będziesz pisać dobre, wartościowe teksty, na najwyższym poziomie, na jaki Cię faktycznie stać. Nie idzie przecież o to, żeby produkować tanią popelinę i czuć się z tym dobrze.
Tymczasem, mówię, tania popelina to droga, którą moim zdaniem obiera wielu recenzentów. Produkują teksty wedle kryterium „chcę mieć lajki”, oczywiście nie uświadamiają sobie tego, a później traktują własne opinie jakby faktycznie wywiedli je z czegoś więcej niż „tak mi się zdało”. Na pisaniu bez świadomości, co nami kieruje, można się przejechać – właśnie dlatego. W pewnym momencie miesza Ci się wyraz z sednem. Powstaje przez to recenzja pusta, nieszczera, albo przynajmniej powierzchowna. Ale recenzentowi wydaje się, że zrobił dobrą robotę, bo mocno wyraził opinię (z którą po zastanowieniu przestanie się zgadzać, więc dlatego woli się nie zastanawiać).
Można powiedzieć: w czym problem? Opinia jest jak dupa, każdy ma własną. Mamy wolność słowa, możemy je sobie wyrażać. Spoko. Tyle że kiedy zrównamy wagę merytoryczną wszystkich opinii, zostaniemy z szumem. Dostaniemy chaos bez znaczenia.
Właśnie o to mi chodziło, kiedy pisałem:
„Na razie – z opinii publicznych i prywatnych – dowiedziałem się, że wyszło „w dechę” i „do bani”. Książka jest szalenie wciągająca, ale niczym bagno. Nie da się z nią nudzić, choć prawie idzie zasnąć.”
Jeśli książka jest jednocześnie super i do kosza – i obie opinie są tak samo zasadne – sam recenzowany materiał przestaje istnieć. Rozumiesz mnie? Recenzowana książka może być czymkolwiek. Liczy się wyłącznie relacja recenzenta z własną opinią – a później relacja czytelnika recenzji z tekstem recenzji. Jeśli każda opinia jest warta tyle samo, krytycy nie dokonują faktycznej oceny, ale tworzą tekst inspirowany. Czyli sami, własnymi rękami zabijają krytykę literacką, zostawiając dla siebie rolę twórcy.
Teza artykułu zbyt oczywista, by się nad nią rozwodzić. Dlaczego większość z nas nie umie grać mistrzowsko na skrzypcach, ale każdy umie docenić kunszt? Dlaczego mimo, iż nie jesteśmy kucharzami, to umiemy rozpoznać bardzo dobre danie? Artykuł jakby napisany na zamówienie tego trola internetowego, który zawsze odpowiada mi „show me how u sing” gdy skrytykuję czyjś śpiew. Dlaczego Elżbieta Zapendowska nie umie śpiewać, ale doskonale uczy śpiewać? Proste pytania….
Krytyk nie spędza całych lat na pisaniu, tylko na czytaniu…i jest kur….dobry w czytaniu i ocenie tekstu.