Na co komu konflikt? Jest brzydki, śmierdzi, a czasem ktoś nawet ginie na koniec. To takie niegrzeczne, jeśli jedna postać spiera się z drugą, gdy przecież mogłyby żyć w harmonii i wzajemnym miłowaniu.
No więc – niektórzy ludzie brzydzą się konfliktem w opowieściach. Takie mam wrażenie z ostatniej lektury na blogu Lewa ręka fantastyki. W skrócie: autorka wyraża swój niesmak dla typowej figury antagonisty (tzn. „różni Voldemortowie, Vilgefortzowie, Lorcowie, Hele, Sauronowie itd. ad infinitum”) – że pełnią rytualne role, że są odczłowieczeni, że zbyt często wykorzystuje się ich jak wytrychy. Spoko, potrafię sympatyzować z tym sentymentem. Sam uważam, że kultura popularna idzie z antagonistami mocno na skróty. Tyle że na fali uniesienia docieramy do takich postulatów jak:
„A przecież można inaczej – w ogóle bez złych, z napięciem budowanym na inne sposoby niż konflikt międzyludzki/kosmiczny.”
Albo:
„Właściwie w dobrze skonstruowanym świecie przedstawionym nawet konflikt nie jest potrzebny.”
Czyli już nie realizacja idei antagonisty jest nie w porządku, nawet nie sama idea, ale konflikt w ogóle! 😀
Dla mnie to stwierdzenie nie ma sensu, ale nie przejąłbym się nim tym razem, gdyby nie to, że słyszę je co jakiś czas, czasem z ust bardzo poważnych ludzi. A to właśnie w formie „konflikt nie jest niezbędny”, a to jako „powieść obyczajowa nie opiera się na konflikcie”, a to wręcz: „ambitna literatura współczesna już dawno podważyła tradycyjne formuły fabularne”.
I – wracając do źródła, to znaczy, do bloga Lewa ręka fantastyki. Polecam. Bez ironii. Większość miejsc, gdzie można podyskutować po polsku o fantastyce, jest, mam wrażenie, prawoskrętna. Dlatego takie wyraźnie lewicujące punkty są potrzebne. Dostarczają innej perspektywy niż dominująca. Bierzcie i czytajcie z tego wszyscy. Tylko pamiętajcie, że każdy ma jakąś swoją małą wizję do wciśnięcia, i bardzo często nie zdaje sobie nawet sprawy, że to robi.
Na przykład, to, co zamierzam Ci dzisiaj sprzedać, to moja własna perspektywa na konflikt w opowieściach. Nie twierdzę, że ten punkt widzenia jest jedynym uprawnionym (być może w kontekście analizy gotowego dzieła inna kolekcja aksjomatów da ciekawsze rezultaty). Ale w sytuacji twórczej, czyli wtedy, gdy zasiadasz do pustej kartki, z której masz wydobyć znaczenie – sorry, w tym kontekście, w praktycznym zastosowaniu, moje podejście bije na głowę wszelkie „niekonfliktowe” dyrdymały. Taką mam opinię. Samodzielnie możesz zdecydować, czy się z nią zgadzasz, czy nie.
Czy da się stworzyć powieść bez konfliktu, lub przynajmniej bez antagonisty?
W literaturze nie ma rzeczy niemożliwych, więc oczywiście, że się da. Ba, jeśli ktoś jest dobry w te klocki, zrobi to w taki sposób, że znajdzie zadowolonych czytelników. Inaczej mówiąc: można znaleźć przykłady na potwierdzenie tezy, że „konflikt nie jest potrzebny, oto proszę bardzo, mistrzowie pióra, którzy celowo pisali bez konfliktu, tadam”. Ale czy jeśli Cortázar dał radę (bez wysiłku i z jednym palcem w nosie), to czy rzeczywiście konflikt jest zbędny? Ba, czy wręcz powinniśmy zalecać pisanie bez konfliktu? Zyskujemy przez umniejszenie roli konfliktu cokolwiek uniwersalnego – tzn. przydatnego każdemu pisarzowi?
No jest coś wyzwalającego w świadomości, że jeśli chcesz, to możesz pisać w dowolny sposób. Oczywiście, że tak. Ale istnieje jakiś powód, że opowieści wywracających ideę konfliktu jest niewiele. Powód istotny zwłaszcza teraz, w naszych postmodernistycznych czasach, kiedy każdy wie, że można cokolwiek. Wybierz, co chcesz; nie ma absolutnych zasad! I mimo to ciążymy ku tradycyjnym, wręcz archetypicznym formom. Moim zdaniem, to najlepszy dowód, że jednak mają dla nas wartość, a przynajmniej – że ciągle pozostajemy w warunkach, które pozwalają i twórcom, i czytelnikom tę wartość odnaleźć.
Co do braku antagonisty – lubię przywoływać przykład Robinsona Crusoe. Facet mierzy się z okolicznościami, w których się znalazł, a nie z czymkolwiek, co można określić mianem antagonisty. Bo żeby ta funkcja rzeczywiście występowała w opowieści, antagonista musi być osobowy. Robinson Crusoe po prostu chce przeżyć w dzikim środowisku, które stopniowo przekształca na swoją modłę. Wychodzi z tego opowieść o zaspokajaniu własnych potrzeb, od najbardziej podstawowych począwszy. Antagonisty nie ma, ale przecież idea konfliktu wisi nad opowieścią wyraźnie. Bohaterowi może się nie udać i umrze.
Więc znów: da się. Tyle że mamy do czynienia z konkretną strukturą fabularną. Za każdym razem, gdy decydujesz się na konflikt bohater – środowisko, wchodzisz w tę formułę, wchodzisz w Robinsona Crusoe. No i umówmy się, że jest to jednak formuła ograniczająca. Ma swoje zastosowania, ale przecież nie przekażesz w jej ramach dowolnej opowieści. Dopiero wprowadzenie drugiej osoby, czyli potencjalnego antagonisty, otworzy tę strukturę na wiele możliwości. To, albo pójście w rozbudowany konflikt wewnętrzny, gdzie o potencjalnych antagonistów łatwo (bo można ich sobie bez liku wyobrazić).
O to chodzi z antagonistą: to nie jest funkcja, której używamy, „bo tak trzeba”, albo „bo nie wolno inaczej”, ale dlatego, że dzięki niej możemy więcej jako twórcy.
Czy konflikt rzeczywiście jest ważny? Chyba coś ściemniasz!
Spotkałem się z takim konceptem, że konflikt nie jest istotny, bo w centrum opowieści jest bohater, jego motywacja – i zmiana, którą dzięki tej motywacji powoduje. Sam konflikt ma wtórną naturę, więc równie dobrze może nie wystąpić; z pewnością nie jest konieczny.
Czyli, inaczej – „Marian zgłodniał, więc poszedł do sklepu, kupił chleb i zjadł go ze smakiem” jest kompletną opowieścią, która wedle tego konceptu działa znakomicie. Niczego nie musimy zmieniać.
Albo inna koncepcja: konflikt zachodzi tylko wtedy, gdy jest rozgrywany na poziomie fabuły. To znaczy, masz tego nieszczęsnego antagonistę, który sprzeciwia się protagoniście – i wtedy widać, że jest konflikt. Każda opowieść, która nie realizuje tego schematu, nie zawiera konfliktu. A takich opowieści jest przecież mnóstwo. Tadam! Szach mat, niedowiarki!
Czyli: ignorujemy możliwość istnienia konfliktu wewnętrznego.
Kolejna koncepcja: powieść obyczajowa, w przeciwieństwie do powieści przygodowej, kryminału, sensacji, thrillera, etc., nie opiera się na konieczności występowania konfliktu. Postać antagonisty w obyczajówce – to niedorzeczność, ha, ha. Jeśli w obyczajówce występują konflikty, odgrywają poślednią rolę, są ograniczone do pojedynczych scen, a ostatecznie ma mają i nie powinny mieć znaczenia dla całości dzieła.
Inaczej mówiąc, traktujemy powieść obyczajową jak skretyniałego kuzyna, który ma niewiele wspólnego z resztą literackiej rodziny. Nie jestem fanem opowieści o codziennym życiu, ale naprawdę nie sądzę, że zasłużyły na to, aby być z definicji nudne.
No ale o co chodzi?
OK, sprawa z konfliktem wydaje się bardzo skomplikowana, ale to tylko pozory.
Każda opowieść jest „o czymś”. Coś ma czytelnikowi uświadomić, a czyni to prowadząc go po tej samej ścieżce, którą przebywa bohater. Transformacja protagonisty ma się stać – przynajmniej w części – transformacją czytelnika.
Zasadniczo, przemiana zachodzi na linii dwóch konkurencyjnych prawd (jeśli wręcz nie wprost: prawdy i kłamstwa). W jedną prawdę bohater wierzy na początku i, jak się okazuje, nie jest to prawda dla niego dobra. W drugą musi uwierzyć (ew. odkryć ją), aby wyjść z trudnej sytuacji, otworzyć swój świat, tudzież zyskać siłę.
Powtórzę więc: mamy prawdę, która daje moc, i prawdę (vel kłamstwo), która tę moc odbiera.
Antagonista to po prostu ta postać lub postacie, które wierzą w kłamstwo i wiele zrobią, aby je podtrzymać. To bynajmniej nie musi być jakiś dramatyczny spisek – w opowieści obyczajowej tak rozumiany antagonista może objawić się, na przykład, jako figura tyranicznego ojca, z którą główny bohater nie doszedł do równowagi. Albo: jako niepowiązana kolekcja postaci z pozoru drugoplanowych, które jednak służą tej samej zasadzie ogólnej – uosabiają prawdę antagonisty, propagują ten punkt widzenia i spychają bohatera w kłamstwo.
Rozwijałem wcześniej ten temat w nagraniu, do którego obejrzenia gorąco zachęcam (kliknij mi w nos!):
Konflikt zewnętrzny rozwija się pomiędzy tymi prawdami – protagonisty i antagonisty – na poziomie fabuły. Konflikt wewnętrzny dotyczy dynamiki postaci. Każda opowieść potrzebuje obu, ale najczęściej okazuje się, że jeden z nich dominuje. Nie bez powodu historie ze słabo zaznaczonym konfliktem zewnętrznym skupiają się na dylematach, które bohater musi rozwikłać we własnym wnętrzu.
Zasadą przewodnią jest więc tarcie. Tyle że konflikt nie zachodzi między dwoma ludzikami, które czegoś chcą – w rzeczywistości rozgrywa się między dwoma ogólnymi porządkami, jakimi świat tych postaci może się rządzić. W tym sensie: motywacja i zachowanie bohaterów są wtórne wobec osi konfliktu. Czytelnikowi może wydawać się inaczej, ale Ty jako twórca opowieści nie masz komfortu, aby wierzyć we własne iluzje. 🙂
To jest bardzo ważne. Kiedy rozmyślasz nad opowieścią, zidentyfikuj te wzorce – te sposoby organizacji świata, sposoby nadawania zdarzeniom sensu – którym podlega Twój bohater. Przyjrzyj się jego sytuacji. Co powstrzymuje go przed wyjściem z piwnicy, w której utknął? Jak musi zacząć myśleć, aby rzeczywiście odnaleźć się na zewnątrz? Jego motywacja może mieć znaczenie w tym kontekście, ale nie musi. Ostatecznie – ona też jest produktem pewnej perspektywy. Bohater może jednej rzeczy chcieć, a zupełnie innej potrzebować tak naprawdę. Jego świadomość nadgoni do tej potrzeby dopiero w trakcie historii.
Ba, nie tylko motywacja jest wtórna, ale również przemiana, która może zajść tylko w ramach nakreślonego konfliktu. Wtórne są z całą pewnością zdarzenia fabularne, które przecież mają ten konflikt wyrazić. W opowieści wszystko jest podporządkowane tarciu, bo dopiero kiedy lecą iskry, widać sprzeczne sensy. Dopiero wtedy da się rozróżnić między ideą, która jest pożądana, a taką, której nie chcemy – między tym, co więzi, i tym, co wyzwala.
Konflikt jest właśnie tak ważny. To on spaja opowieść. Możesz go odrzucić, jasne. Ale wtedy odrzucisz najpotężniejsze z dostępnych Ci narzędzi.
Dwa ostatnie wpisy były moim zdaniem bardzo ciekawe, ale niestety trochę chaotyczne. Postaraj się zwrócić na to uwagę 🙂
Dawno mnie tu nie było. Nadrabiam zaległości. Podobnie jak autor komentarza powyżej odnoszę wrażenie, że jest trochę mniej klarownie, niż zwykle. Ale jest ciekawie, a temat jest istotny 👍
Ja osobiście lubię lekkie, przyjemne obyczajówki. Takie typowo kobiece 😊 Ale powieści obyczajowe bez konfliktu są dla mnie niestrawne. No bo ile można czytać o tym, że kobita je parówki i robi przetwory na Mazurach, odnajdując w tym sens życia? Lubię antagonistów- wredne macochy, podłych podrywaczy, wyrachowanych szefów. Lubię, gdy w starciu z antagonistą protagonista ujawnia różne swoje cechy.
Gdy czasami czytam mężowi swoje grafimańskie wypociny, mój facet krzywi się na czarne charaktery i ich postępowanie. Bo po co to, bo lepiej pisać o tym, co dobre. Tłumaczę mu więc, podpierając się psychologią rozwojową Ericsona, że jak jest wszystko ładnie, pięknie, to nie ma rozwoju. A brak rozwoju jest nuuudny. Gdyby Neron nie był okrutnym wariatem, to losy Winicjusza i Ligii byłyby nudne, jak flaki z olejem… A jak go nie przekonuje klasyka literatury i psychologia, to się podpieram panem Węckim i zacny mąż kapituluje 😉
Teraz czytam „Człowieka, który wspina się na drzewa”. Wspomnienia przyrodnika, który zawodowo włazi na drzewa wielkie jak wieżowce. Antagonisty brak. Ale na szczęście jest konflikt: facet kocha lasy, a lasy czasami próbują go zabić. Odwodnienie, rozszalały słoń na ścieżce, buża i larwy gza w tyłku- coś się dzieje. Samo wzdychanie o pięknie drzew byłoby nieznośne, nawet jeśli podzielam ten zachwyt.
W ten przydługi sposób oznajmiam, że się z Tobą zgadzam 😉
Pozdrawiam 🙂
Aaa, znowu zrobiłam kilka błędów. Wybacz, to nie olewactwo, to dysleksja, z którą walczę od lat 😉
Szeroko rozumiany konflikt jest nieodłącznym elementem praw natury. Tak jak człowiek może wejść w konflikt z innym człowiekiem, światem czy własnymi słabościami tak, np. rośliny wchodzą w konflikt z glebą i otoczeniem w którym się rozwijają, zwierzę wchodzi w konflikt z innym zwierzęciem, człowiekim czy siłami i prawami natury. Wszystko co się rozwija, co zmienia swój stan, napotyka na jakiś konflikt. Opowieść bez konfliktu nie mówi o prawdziwym świecie, tylko sprzedaje nam jakiś iluzoryczny substytut, który, owszem, może i istnieje w takiej czy innej postaci i być może też ma się całkiem dobrze, ale tylko w umysłach homo sapiens.
Mam wrażenie, że analizowanie większości „lewicowych” dogmatów czy punktów widzenia, wygląda właśnie jak ten artykuł – pokrętne, chaotyczne tłumaczenie oczywistości, które dla normalnego człowieka zamykają się w ich „definicjach”, natomiast dla „myślącego inaczej”, trzeba okrężnie tłumaczyć w taki sposób, aby ich definicji unikać jak ognia. Dlaczego? A dlatego, że poglądy nie dzielą się na lewicowe i prawicowe, tylko na lewicowe i normalne, a jak ktoś woli: nienormalne i normalne. W samych założeniach „lewicowości” leży walka z rzeczywistością, która nam się nie podoba – a to znaczy, walka z naturą człowieka i wszelkimi mechanizmami wszechświata (polecam wykład na YT Krzysztofa Karonia „Historia Marksizmu”). Prawica/lewica, prawo/lewizna, prawa ręka/dwie lewe ręce, prawy człowiek/lewus – to wszystko nie wzięło się znikąd. Oczywiście rozmawiać można o wszystkim. Można zastanawiać się nad najbardziej absurdalnymi tezami. Jednak większość ludzi (chyba) przyzna, że dyskusja z osobą o lewicowych poglądach jest zawsze „specyficzna”. Jak gra w „Tabu” – tłumaczysz coś, bez używania pewnego zasobu słów i pojęć. Właśnie dlatego, że lewicowość polega na odwrotności. Koniec końców lądujesz na pozycji, w której masz 100 różnych przykładów potwierdzających to co mówisz, gdy lewicowiec ma ten jeden, który w jego oczach przedstawia znacznie większą wartość, bo jest „wyjątkowy i unikatowy” – kompletnie przy tym nie rozumiejąc powiedzenia „wyjątek potwierdza regułę”.
Dobrze jest zapoznać się z innym punktem widzenia, ale dyskutowanie z lewicowcem* nie ma sensu, bo celem dyskusji jest wspólna konkluzja, do której lewicowiec* nie jest zdolny.
* Lewicowiec – to nie jest osoba, która doszła do lewicowych przekonań w skutek racjonalnej analizy faktów, ale osoba której te przekonania się spodobały i nie jest w stanie ich logicznie uzasadnić, bo są oparte o emocje.
Jeśli chcesz być mądrzejszy, oceniaj wyłącznie argumenty, zamiast robić sobie chochoła. Filtr z cyklu „lewicowcy są tacy i tacy” tylko zasłoni ci rzeczywistość, a przez to sprawi, że staniesz się słaby i głupi.
Filtr z cyklu „Lewicowcy są tacy i tacy” pozwala mi zaoszczędzić czas, energię i dobre samopoczucie, a wypracowałem go na podstawie doświadczenia, czyli wielokrotnych prób „rozmowy” z „Lewicowcami”, które (jak pisałem wyżej) zawsze opierały się na przedstawianiu argumentów i zawsze kończyły się zderzeniem ze ścianą.
Jak już pisałem wcześniej, esencją lewicowości jest negacja rzeczywistości. Swoje założenia czerpie z filozofii Hegla i dalej Marksa, którzy zajmowali się głównie dialektyką, czyli „obalaniem” tez absurdalnymi antytezami:
Zenon ze szkoły Parmenidesa: „Ruch jest niemożliwy”- „Przedmiot, gdy znajduje się w ruchu i ma przebyć jakąś drogę, musi przebyć najpierw połowę tej drogi, potem połowę drogi pozostałej, potem połowę reszty i tak w nieskończoność. Jakkolwiek tedy mała jest droga, którą przedmiot ma przejść, zawsze musi przejść nieskończoną ilość odcinków, a tego w skończonym przeciągu czasu dokonać niepodobna, ruch więc jest niemożliwy.”
I tym samym mamy do czynienia w powyższym przykładzie. „Wszyscy” wiedzą, że konflikt jest niezbędny w powieści, aby była ciekawa. Nagle wyskakuje jaśnie pani „postępowa i nowoczesna”, która twierdzi, że konflikt nie tylko nie jest niezbędny, ale wręcz zbędny. Nie ma sensu tracić czasu, na tłumaczenie absurdów, tym bardziej, że kogoś „myślącego po lewicowemu” nie da się przekonać, bo co wykazał Arystoteles: dialektyka nie ma nic wspólnego z logiką.
Przypominam, że autorka bloga sama siebie zaszufladkowała jako „Lewaczka” już samą nazwą „Lewa strona fantastyki”. Przeciętny człowiek myślący jest otwarty, skłonny do zmiany zdania w celu dojścia do obiektywnej prawdy (dla myślących inaczej: Tak, istnieje coś takiego jak PO: „Prawda obiektywna to wiedza zgodna ze stanem faktycznym”). Człowiek świadomie określający się jako lewicowiec, przyznaje że swój światopogląd nie opiera na prawdzie, tylko na lewicowych paradygmatach (założeniach).
To nie ja tworzę sobie chochoła – pewni ludzie sami lubią okrywać się słomą, bo w ich przekonaniu bycie kontrowersyjnym (dla samej kontrowersyjności) jest trendy i dowodzi wyższości intelektualnej.
To nie jest blog o polityce, tylko o literaturze, panie Graven (to jakiś prawicowy nick jest?).