Warning: file_exists(): open_basedir restriction in effect. File(core/post-comments) is not within the allowed path(s): (/home/spisek/domains/spisekpisarzy.pl:/tmp:/var/tmp:/home/spisek/.tmp:/home/spisek/.php:/usr/local/php:/opt/alt:/etc/pki) in /home/spisek/domains/spisekpisarzy.pl/public_html/wp-includes/blocks.php on line 576
Dlaczego piszesz?
Przejdź do treści

Dlaczego piszesz?

No więc piszesz. Każdy wie, że to pisanie takie ciężkie, tyle pustych kartek trzeba obejrzeć, tyle liter z tej pustki wydobyć. A jeszcze wena ciśnie i się nie może doczekać. Albo odwrotnie – nie przychodzi, skubana, kiedy jej potrzeba. No tragedia. Po co się męczyć?

Tak się jakoś składa, że gdy słucham Polaka opowiadającego o swoim pisaniu, prędzej czy później wychodzi z niego męczennik. Och, jakie katusze przeżywa dla dobra potomności. A ci cholerni czytelnicy i tak wolą Greja. Ciemny naród, który nigdy nie będzie mieć ładnych rzeczy.

Bywa, że dociera do mnie narracja z drugiego końca skali, tzn. że pisanie to radość, przyjaźń z jednorożcem, boskie natchnienie i alchemicznie wydestylowana esencja samorealizacji. I żeby nie było – uważam, że takie podejście jest bliższe prawdy. Ale mimo to, gdy słucham tej wersji opowieści o pisarzach, brzmi mi w niej fałsz, strach lub nerwowość. Tak jakby autor nie tyle zmierzał ku światłu, co po prostu uciekał przed tą cholerną ciemnością, z którą w Polsce tak lubimy się bratać.

Ostatecznie więc wisi nad nami widmo twórczej męki: wysiłku, który prawdopodobnie nikomu nie będzie potrzebny. Nikomu, oprócz samego autora. I to właśnie w tym całym pisaniu jest najciekawsze, moim zdaniem. Bo nieważne, co piszesz, o czym lub dla kogo – zawsze decydujesz się wkroczyć na trudną drogę do niepewnego celu. Nikt Cię nie zmusza, a jednak idziesz.

Dlaczego?

Dokładniej – dlaczego Ty to robisz?

Kiedy zadaję to pytanie, ludzie odpowiadają „dla sławy!”, albo „bo chcę uznania”, albo „bo chcę stworzyć coś wielkiego”, albo „wreszcie chcę przeczytać dobrą książkę, więc sam ją muszę napisać”. Albo – „bo mam talent”. Z tego ostatniego, po odarciu z iluzji (bo nie ma czegoś takiego jak talent specyficznie do pisania), zostaje „po to tu jestem”, „po prostu mnie ciśnie”, lub „tylko to mnie tak bardzo kręci”.

To są szczere odpowiedzi. Każda wskazuje pewną potrzebę, którą warto sobie uświadomić. Jedyną kompletnie nieszczerą odpowiedzią, z którą się spotkałem, jest „piszę dla pieniędzy”. Wiara w taką narrację świadczy albo o cynizmie (dokładniej: o tym, że delikwent chowa się za fasadą cynizmu, aby przed samym sobą nie przyznać się do prawdziwych motywów), albo o naiwności (absolutnie nie masz pojęcia, po co piszesz, więc zaklinasz rzeczywistość albo powtarzasz cudze słowa), lub też – o niedowartościowaniu. To ostatnie przejawia się u twórców, którzy odnieśli już jakiś sukces, sztuka rzeczywiście przynosi im mamonę, ale ciągle czują, że to nie to, że wszystkiego za mało, że ktoś ich tutaj oszukał; więc przynajmniej porównają się do rzeszy autorów, których rynek nie docenił. Ha, ha, może nie jestem szczęśliwy, ale przynajmniej wy, nieudacznicy, nie dostajecie za swoje wypociny tej samej kasy, co ja.

(Co nie znaczy, że chęć zarobienia na swojej twórczości to coś złego! Przeciwnie, akurat do tego masz prawo, jak pies do kości. Nie rób sobie jednak krzywdy wiarą, że pisanie warte jest tylko tyle, ile pieniędzy przyniesie. Na tym można się tylko przejechać.)

Wszystkie te odpowiedzi są jednak tylko wstępem. Kryje się za nimi jakaś głębsza motywacja – być może taka, do której nie chcesz się przyznać.

Weźmy Tomasza Węckiego. Najłatwiej będzie mi pokazać, o co chodzi, w autopsji. Jak więc na pisarza przystało, pora na bezczelny ekshibicjonizm.

Dawno temu, gdy zacząłem na poważnie myśleć o tworzeniu książek, wydawało mi się, że żywot autora jest strasznie klawy. Robią z takim wywiady, zadają mu ważne pytania i słuchają odpowiedzi, dają Noble, urządzają benefisy, kadzą, chwalą i generalnie – uczą, że „wielkim poetą był”. No więc warto być pisarzem, bo wtedy nikt Cię nie ignoruje! Wszyscy muszą słuchać! To była moja pierwsza motywacja, którą sobie jakoś zwerbalizowałem. Możliwe, że pokrętnie, np. „chcę być sławny”, ale tak naprawdę nigdy mi nie zależało na rozpoznawalności, więc sławę rozumiałem jako walutę, za którą dostanę poważanie.

Oczywiście, nic z tego nie wyszło, bo moje wczesne dzieła wszyscy mieli głęboko w dupie. Szczególnie głęboko – redaktorzy pism literackich. Pamiętam, że pierwsze opowiadania spisywałem ręcznie (nie mieliśmy komputera w domu do późnych lat dziewięćdziesiątych). No i takie właśnie karteczki ze szkolnego zeszytu trafiały na biurka przepracowanych, sfrustrowanych, często aroganckich panów z ważnego pisma w dużym mieście. Panów, którzy tak naprawdę nie zaszli wiele dalej ode mnie – umieli ładniej klecić zdania, ale świat miał ich w dupie tak samo, jak jakiegoś szczeniaka z dysleksją. Łaski nie zamierzali mi okazywać.

Nie zajęło mi długo zrozumienie, że skoro inni nie chcą dać mi poważania – to niech się gonią. Sam sobie wszystko zorganizuję! Wykluła się motywacja „piszę, bo chcę mieć władzę nad ludźmi”. Przy takim założeniu można być niezłym skurwysynem, bo pisanie rzeczywiście daje władzę. Jedną z podstawowych funkcji języka jest perswazja. Nazywając coś w odpowiedni sposób, zmieniasz percepcję danej rzeczy. Jakby tego było mało, idea literatury polega na tym, że czytelnik korzysta ze słów autora, by zbudować jakiś świat, jakieś znaczenie – we własnej wyobraźni. Musi więc zmniejszyć poziom niewiary. Musi się otworzyć na nowe. Sprytny manipulator potrafi wykorzystać okazję, zagrać na emocjach, i popchnąć odbiorcę tam, gdzie chciałby go mieć.

Taka władza w rękach przykrego człowieka zawsze powoduje zamęt. Zwłaszcza jeśli pisarz uwierzy, że ma Rację i musi innych nawrócić. Mamy w Polsce mnóstwo literatury, która wali czytelników po łbach Prawdą autora, choćby to była mądrość wyjęta prosto z tyłka, a po przyswojeniu prowadziła tylko do nieszczęść.

Ale! Dla szesnasto-, osiemnasto-, dwudziestoletniego mnie stwierdzenie, że dzięki pisaniu posiadam większą kontrolę nad życiem, było wyzwalające. Ze smutnego, zahukanego nerda mogłem awansować na kogoś, kto po cichutku knuje przejęcie władzy nad Ziemią. To, że czułem się lepiej dzięki pisaniu – choćby do szuflady; przestało mi to przeszkadzać – dało napęd, żeby się rozwijać właśnie w tym kierunku.

Aż przyszedł moment, że nie pisałem już gniotów. Pojawiło się zainteresowanie moją pracą, a razem z tym powolutku zaczęła też spływać kasa. No i w takiej chwili wiadomo już, że faktycznie, pisanie daje jakąś tam władzę: grasz w te klocki wystarczająco sprawnie, aby wywołać efekt nie tylko we własnej głowie (lub wśród moli w szufladzie). Niestety, w życiu nie ma jedynie słusznych racji i tak samo nie ma ostatecznych odpowiedzi. Kiedy czujesz, że już coś możesz sensownego z tym pisaniem, że już jest ta władza nad ludzkością, buahaha!, to właściwie – po cholerę Ci ona? Co chcesz z nią zrobić?

No więc zaliczyłem epizod bycia prawakiem, który wciska ludziom prawactwo. W pewnym momencie koledzy zaczęli nazywać mnie lewakiem, więc z rozpędu wciskałem im to, co nazywali lewactwem. Kiedy zmądrzałem i dałem z tym spokój, przez pewien czas sądziłem, że chodzi mi o to, aby wielbiono moją pracę. Patrzaj oto czytelniku i drżyj! Ty tak pisać nie umiesz! Ale to też ściema. Działa, dopóki autor jeszcze nie jest do końca pewien, czy jest dobry, czy nie, czy umie, czy nie umie. Wtedy podążanie za uznaniem jest jak gra hazardowa: dostarcza dreszczyku. Zaskakująco łatwo jednak dotrzeć do momentu, kiedy to Ty możesz udzielać krytykom rad odnośnie pisania. Niedługo po tym pojawia się świadomość, że większość reakcji wynika z predyspozycji odbiorców, z tarcia między nimi a tekstem, ale nie z jakichś szczególnych walorów autora. Możesz być przezajebistym twórcą, a i tak trafią się ludzie, którym po prostu nie podchodzisz. Albo nie zrozumieli. Albo nie lubią takiego stylu. Albo spodziewali się historii o miłości, a okazało się, że to kryminał.

Najbardziej dotkliwe jest zrozumienie, że pozytywny odbiór też jest dość przypadkowy. Ludziom może się Twoja książka podobać, ale to nie znaczy, że naprawdę do nich dotarła. Ani nawet, że przeczytali uważnie. Mieli jakieś doświadczenie, które klasyfikują jako przyjemne lub oświecające – ale co dokładnie tam im się w głowie stało, nie masz pojęcia. Część z nich rzeczywiście myślami weszła na tę samą trajektorię, co Ty, ale ilu ich było? Jak to sprawdzić?

Podążanie za uznaniem prowadzi więc na manowce. To nie jest zła motywacja – dopóki działa. Ale w momencie, kiedy krytyka przestaje burzyć Twój spokój, a wszystkie opinie coraz bardziej wyglądają jak „zagregowany feedback”, znak to niechybny, że wiele z tego źródełka już nie skapnie.

Ostatnio zastanawiałem się właśnie nad tym wszystkim; czemu się tak bawię w pisanie. W poszukiwaniu odpowiedzi, sięgnąłem na dno szafy po wiekopomną kolekcję mych dzieł zebranych, których nie dane będzie światu oglądać. Czytałem, krzywiłem się sam na siebie (bo to wszystko tak strasznie, boleśnie kiepskie), aż w pewnym momencie dotarło, jak rzadko piszę z powodu – na przykład – fajnego pomysłu. Albo dlatego, że coś mi się spodobało. Albo nawet z inspiracji cudzymi dziełami. Zamiast tego, nawet jeśli historyjka niby jest zabawna, zawsze wychodzi spod spodu jakieś ponuractwo. Jakaś taka psychodrama. Rozgrywanie i rozkładanie na części cierpienia, w którym akurat na danym momencie tkwiłem.

Niby oczywista sprawa. Nie tylko ja tworzę, żeby coś z siebie wyrzucić, uleczyć się, albo może nawet – pomóc innym w przepracowaniu ich bólu. Jednak: w trakcie wolałem spychać tę motywację w cień. Łatwiej mi było uwierzyć, że jestem skurwysynem, który pogrywa sobie z emocjami czytelnika, niż że tak naprawdę próbuję rozegrać swoje i dotrzeć do równowagi.

Uczciwość nakazuje uznać tę motywację. Tzn. zaakceptować ją jako część siebie. A jednak, jeśli miałbym w przyszłości oprzeć się wyłącznie na niej – chyba bym dał spokój z tym pisaniem. Może jestem bardziej neurotyczny, niż sądziłem, ale cholera, nie aż tak. Jeśli sednem jest spieranie się z demonami, wolałbym toczyć te potyczki gdzieś na tajskiej plaży, sącząc drinka przez słomkę i obserwując rosnącą liczbę złotówek na koncie. Z takiej perspektywy dużo przyjemniej wspominać zaszłości, niż ślęcząc nad klawiaturą przed pustym ekranem.

Przez moment faktycznie rozważałem, czy nie pozbierać zabawek i nie iść w diabły.

Aż cofnąłem się naprawdę daleko. Otóż, pisanie towarzyszy mi tak długo i anektowało tak dużą część mojego życia, że równie dobrze mogło być ze mną zawsze. Ba, gdyby poniosła mnie fantazja, mógłbym sobie tłumaczyć, że w poprzednim życiu byłem pisarzem (jakimś znanym i lubianym, wiadomo). Albo że Bóg tak chciał, albo że mam to w genach, albo że takie moje przeznaczenie. No po prostu – musiało tak być. Tyle że nie byłoby w tym za grosz prawdy. Istnieje moment, w którym podjąłem decyzję. Sam, bez przymusu i ingerencji sił wyższych.

Krępujące jest to, jak niewiele z tego pamiętam. Miałem może osiem, może dziewięć lat. Byłem dosyć wyalienowanym dzieckiem, które nie do końca rozumiało, czego ci wszyscy ludzie od niego chcą. No więc – nie bardzo kręciła mnie gra w piłkę, nie miałem takich fajnych zabawek, jak inni, ani nawet nie lubiłem z nimi gadać. Taki dziwak, który prędzej czy później trafi do biblioteki albo przed ekran komputera. W moim przypadku zrealizowało się to pierwsze. Pani bibliotekarka ulitowała się nad zagubionym chłopcem, wcisnęła mu kilka książek na jego poziomie, i sru, odesłała do lektury.

To zdecydowanie nie była pierwsza powieść, jaką przepuściłem przez głowę. Chyba druga, może trzecia z kolejki poleceń. Ale przy niej naprawdę zaskoczyło. Nagle zrozumiałem bohatera (to był kot, nawiasem mówiąc), trzymałem za niego kciuki, szczerze nie znosiłem antagonistów plujących mu w zupę i ogólnie – jakbym się przeniósł gdzie indziej, stał się kimś innym, lecz jednocześnie wcale nie podróżował daleko, bo wszystko było we mnie od samego początku, tylko czekało na odpowiednie światło. Dystans pomiędzy mną a światem nie był już przepaścią. Nie czułem się już sam, ani tym bardziej nie czułem się zagubiony. Przecież istniał gdzieś tam zajebisty super-kot, z którym łączyło mnie coś wyjątkowego. I nie był zmyślony, przepraszam bardzo! Nie wydumałem go. Oto książka: dowód, że żyje też w innej głowie. W pewnym sensie, ten kot mnie uratował.

Pozwoliłem sobie zapomnieć o tamtym momencie; zakopałem go pod wszystkimi tymi dorosłymi sprawami, pod „muszę zarobić” i pod „chcę coś znaczyć”. Ale to właśnie wtedy poczułem, o co chodzi. Po co istnieje literatura, tak naprawdę. Przez większość życia chciałem zwrócić światu to doświadczenie, przekazać je dalej, a nawet nie pamiętałem, skąd się wzięło.

No i właśnie – tak to wygląda u mnie.

Wróćmy do Ciebie. W jaki sposób takie rozkminy mogą Ci pomóc?

Przede wszystkim, docierając do najbardziej autentycznego powodu, dla którego chce Ci się pisać, eliminujesz cudzą ściemę. Czyli inaczej: tworzysz nie dlatego, że musisz, nie dlatego, że Twoi fani czekają, nie dlatego, że „jest taka potrzeba”, ani nie dlatego, że to przydatne. Chcesz wyjść do ludzi – to zrozumiałe samo z siebie. Ale autentyczny powód wynika z Twojej decyzji i z Twojej wewnętrznej potrzeby. Nie jesteś niczyim sługą. Niczego nikomu nie wisisz. Piszesz, bo Ci to potrzebne. Own it.

Druga rzecz. Jest coś takiego jak „syndom oszusta”. Możesz zajść daleko; w oczach innych ludzi Twój sukces będzie znaczny i jak najbardziej prawdziwy. Ale – w Twojej własnej głowie to wszystko będzie wielka szarada. Inni ludzie po prostu nie wiedzą, jak bardzo udajesz, jak bardzo jesteś do niczego i jak bardzo Twoja osobista rzeczywistość odstaje od publicznego wizerunku. Na tym właśnie polega to zjawisko.

Moim zdaniem, kluczem do tego, żeby je rozgryźć, jest skupienie na wewnętrznych celach – na tym, co w publicznej aktywności faktycznie Cię kręci. Jeśli sukces zdefiniujesz jako „zrobiłem coś, co uważam za fajne”, nie ma problemu z rozpoznaniem jego prawdziwości. Jesteś wtedy jedynym sędzią. Opinia z zewnątrz może być miła, a może być sygnałem, że warto w przyszłości coś zmienić – ale niezależnie od niej wiesz, że Twoja praca ma własną wartość. Robisz to, co chcesz robić. I to największy sukces z możliwych.

W przeciwieństwie do sytuacji, gdy chcesz zadowolić kogoś innego, coś na zewnątrz Ciebie. To znaczy, uzależniasz własne poczucie szczęścia od bycia zaakceptowanym. Wtedy syndrom oszusta może kwitnąć w najlepsze, bo przecież zawsze będzie rozdźwięk między indywidualną perspektywą a wizerunkiem w świecie. Jeśli Cię docenią, ciągle gryźć będzie świadomość, że nie akceptują przecież w pełni. Widzą tylko sukces. Widzą tylko zwycięstwa. Porażki, pot i łzy nie są już medialne. Tymczasem Ty wiesz, że Twoje doświadczenie składa się ze wszystkiego: z momentów, kiedy inspiracja dmie z siłą w żagle, i z momentów, kiedy można tylko bić głową w ścianę. Więc oczywiście, że nie dorastasz do cudzych fantazji.

Pisanie jest trudne i tylko ludzie z odpowiednio mocną motywacją rzeczywiście osiągają cokolwiek na tym polu. Warto się zastanowić – naprawdę dogłębnie – nad tym, skąd dokładnie bierze się Twoja motywacja. Kiedy ją poznasz i zaakceptujesz, możesz czerpać z niej w pełni. Jeśli staniesz przed nią z otwartym sercem i stwierdzisz, że nie, jednak nie jest dla Ciebie dobra, jednak nie chcesz iść tą drogą – nie bój się. Zburzysz część konstrukcji budowanej być może latami, ale jeśli coś umrze, to tylko te opowieści, które miały spodobać się innym, oraz te pomysły, w które i tak potrafisz włożyć tylko część swojej mocy. Prędzej czy później na gruzowisku wyrośnie taka książka, którą naprawdę chcesz stworzyć. Taka, na którą czekasz od dawna.

Znajdź więc to, co Cię naprawdę przejmuje – i rób tego więcej. Nie ma lepszej recepty na życie.

12 komentarzy do “Dlaczego piszesz?”

  1. Bardzo dziekuje za ten post. Ja tez od dziecka wiedzialam, ze chce pisac. Ksiazki uratowaly mi dziecinstwo, pewnie dlatego. Z wdziecznosci i swiadomosci mocy, ktorej czescia chcialam byc, ktora chcialam dzielic. Tak, zmniejszyc przepasc pomiedzy mna i swiatem… dlatego…

  2. Piszę, bo lubię to robić. Mogę podać jeszcze masę innych powodów, dla których się tym zajmuję (i też będą one prawdziwe), ale w porównaniu z tym jednym są one drugorzędne.

    A chęć do pisania wzięła się u mnie stąd, że już za młodu poznawałem różne opowieści (niekoniecznie książkowe ;)) i też zapragnąłem opowiadać własne historie. Wydawało mi się, że najłatwiejszą formą ku temu będzie pisanie, bo nie muszę nic rysować ani animować. Na swoją obronę powiem, że gdy doszedłem do takiego wniosku, miałem mniej niż 10 lat.

  3. Zaczęłam pisać jako dziecko po przeczytaniu książki, która mnie zachwyciła. Też chciałam napisać coś ładnego.
    Nie ważne było, czy ktoś to przeczyta. Teraz piszę, bo lubię, bo to fajne zajęcie.

  4. Ciekawy artykuł miałem podobnie odludek dziecko które uratowaly tomy książek 🙂 jestem po debiucie 1książki ,,lustro weneckie,, w 2018 wyjdzie druga powieść,,literatus,, …zauważyłem że dla niektórych znajomych czy obcych napisanie książki oznacza kogoś inteligentnego nic bardziej błędnego dalej robie gupoty jedna za drugą ….moja motywacją jest spełnienie marzeń jako dziecko też chciałem tworzyć powieści które przeniosą czytelnika gdzieś daleko pozwolą zapomnieć o dniu codziennym …czy mi się to udaje cóż powiem nie skromnie że z każdą powieścią jestem coraz lepszy i dużo się ucze …to bardziej pasja ,hobby a sława? Przeczytałem tony książek i sądzę że nie rozpoznalbym ani jednego pisarza na ulicy ….to nie aktorzy itd …pozdrawiam lukasz mularski http://www.lukaszmularski.pl

  5. Pisanie wciąga prawie tak samo, jak czytanie. Historie same się zmyślają w głiwie i piszą się. To jest przyjemne. Jasne, czsami jest trudne i ma się ochotę defenestrować komputer 😉 Ale generalnie, to jest po prostu frajda 🙂

  6. Wpis działający jak prysznic albo kubeł zimnej wody. Od pewnego czasu mam totalny blok pisarski. Myślałam, że to przez dużo zadań w realnym i po prostu „nie mam czasu”. Typowa wymówka. A tak naprawdę zabrakło tej iskry, tego co sprawiło, że po raz pierwszy chwyciłam za długopis (od zawsze piszę na papierze). Dzięki wielkie, aż sama zajrzałam do moich starych opowiadań i znów znalazłam siłę do pisania. Bo to prawda, że czasem piszesz bo ci to potrzebne do równowagi. Sama to wybrałam i to mój fundament 🙂

  7. Ja piszę, ponieważ kocham tworzyć. Moim marzeniem jest stworzyć książkę synkretyczną. We współczesnej literaturze roi się od kryminałów, książek obyczajowych z pięknymi różowymi okładkami i literatury fantastycznej. Chciałabym je wszystkie połączyć, stworzyć coś ponad granicę gatunku. To bardzo ciężka praca, ale jednocześnie moja pasja i marzenie. Długo zastanawiałam się ,, dla kogo pisze?” Po tym artykule.. przyznałam przed sobą, że robię to dla siebie. Jest to dla mnie pewnego rodzaju cel i misja.

  8. Tomku, a jakie miałbyś rady dla kogoś, kto chce zacząć wydawać swoje pierwsze opowiadania? Kiedyś było pełno czasopism, od których można się było chociaż poodbijać, teraz mamy głównie magazyny internetowe i – może przesadzam – ale jakoś nie chce mi się ich docenić.
    Może się mylę.
    Mógłbyś podrzucić jakieś porady dla amatorów, czy to w formie komentarza czy posta?
    Dzięki Ci!

  9. Chcę pisać dla ludzi, którzy nie mogą przeżyć emocji, których pragną, w prawdziwym życiu.
    Wcześniej popisywałam sobie jak mi było ciężko. Z czasem uznałam, że mogłabym pisać dla pieniędzy skoro tak dużo czasu poświęciłam na czytanie i głos narratora zaczął być dla mnie naturalny.

  10. A kto to jest ten Węcki? Mniejsza z tym. Gałczyński pisał dla pieniędzy i była to szczera odpowiedź. Pisanie to swego rodzaju „fucha”. Człowiek siedzi w domu, udaje że pracuje i chce za to forsy, za udawanie, bimbanie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *