Bredna Ueland jest do bólu urocza w swojej filozofii tworzenia dobrych powieści. Im dłużej ją analizuję, tym bardziej mam wrażenie, że sens dobrego pisarstwa według niej leży głównie w naszych osobowościach. To, co je kształtuje, jest materiałem do budowy ciekawych, zajmujących człowieka zdań. Doświadczenie, problemy, losowe przypadki wpływają na naszą twórczość i powinniśmy z tego czerpać.
Według Ueland dialog i spotkanie z bliźnim jest bardzo ważne, bo sprawi, że nasza historia będzie płynna. Papierowość ustąpi miejsca żywiołowości. Dodaje nam do tego beztroskę. Zaraz, beztroska? Przy pisaniu? A gdzie, w którym momencie? Przecież dla wielu z nas proces pisania jawi się jako zło konieczne, coś abstrakcyjnie trudnego, co wyciśnie z nas najlepsze. Czasami i ja się tego boję. Że pisanie pochłonie mnie bez końca, że będę miała jakiś pomysł, ale wykonanie nigdy mnie nie zadowoli. Jednak autorka dobitnie nam przypomina, że pisanie to najpierw zabawa, potem zabawa, a na samym końcu radość – zwłaszcza, gdy ktoś nas przeczyta i się zachwyci.
Ueland dużo miejsca poświęca jednej ze swoich uczennic i jej twórczości. Chce tym pokazać, że życie może nam tylko pomóc w pisaniu, zwłaszcza to niewymownie ciężkie. Jej uczennica była osobą, która idealnie pasowała do tego przykładu. Zapracowana kobieta, której problemy nie chciały opuścić, uciekała w świat literatury, nadając mu inną skalę. Jej pisanie było żywe, bo brane z życia. Nie było całkowicie nowe, wymyślone czy infantylne – ale realne, na wyciągniecie ręki. Pisząc o niej, Ueland wskazuje na to, że wszyscy się rozwijamy, tylko należy się otworzyć na to, co przynosi los oraz inni ludzie.
No właśnie – otworzyć. Znam pewną dziewczynę, którą zablokowały kursy pisarskie. Uczestniczyła w kilku z nich. Napiszę o niej tak, jak pisarka poradnika napisała o swojej uczennicy i nie skłamię. Kiedy pierwszy raz wysłała mi swój tekst, pomyślałam sobie, że kryje się w nim coś ciekawego, co nie powinno umykać uwadze innych. Niemniej jej zamknięcie w sobie wynikało właśnie z tego, że pewna quasi-redaktorka „pokolorowała” całe opowiadanie, twierdząc, że większość jest bardzo zła. Po kilku miesiącach pracy ze mną, jej pisanie znacznie się poprawiło. Ba, w ocenie jednego redaktora było lepsze, niż to, które wysłała osoba poprawiająca jej teksty wcześniej. Dostała porządną odpowiedź, odmowę, ale z ważnymi wskazówkami. Te zaś umożliwią dalsze rozwijanie pisarskich umiejętności. Jestem tego pewna, bo nie liczą się same wygrane, ale odpowiedź, odbiór twórczości. To też nas kształtuje, chociaż Ueland uparcie upiera się, że krytyka zwykle zabija coś w autorze. Czasami poczucie pewności siebie, czasami jakiś pomysł, jednak jest to kwestia na tyle sporna i powszechna, że nie będę poświęcać jej teraz więcej czasu.
Czyli – tak, chodzi o otwarcie się na siebie, na swoje możliwości, nieblokowanie ich. W pewnym sensie rzeczywiście takie podejście (każdy ma talent i pomysł, i ukryte zdolności) może pomóc zacząć rozwijać nasz warsztat. To początek drogi – ale w sumie jakże pozytywny, jakże budujący, prawda?
W połowie książki znajduję bardziej konkretne informacje, które mówią o dobrym pisarstwie. Autorka porównuje kilka różnych tekstów – podaje przykład twórczyni bestsellerów, znanej dziennikarki i dwóch innych swoich uczniów. Wskazuje na zdania – długie i mozolne, a nie krótkie i poetyckie. Opowiada się za tym, że należy używać mniej słów i przekazywać więcej treści, a nie odwrotnie. Wszyscy się z tym zgadzamy do pewnego stopnia. Sama poetyckość nie jest wskazana, tak samo jak zbyt długie przynudzanie w zdaniach wielokrotnie złożonych. Jednak bardzo istotne jest zdanie o treści i słowach. Warto uczyć się, jak wyrażać więcej kilkoma zdaniami. Jak sprawić, by czytelnik mógł wyobrazić sobie krajobraz, nie musząc czytać kilku stron bujnych opisów. Kompresja jest bardzo ważna w literaturze współczesnej. Czytelnik nie znudzi się życiem i otoczeniem bohaterów – będzie chciał w nie wsiąknąć, jeżeli pokażemy to dostatecznie jasno, a jednocześnie skromnie.
Rozdział X jest nietypowy. Pisarka skupia się bowiem na kobietach. Nie na wszystkich, tylko na matkach z ogromem kłopotów na głowie. Poświęca im kilka stron, próbując je przekonać, że gdy powiedzą, że „mama pracuje nad swoją tragedią w pięciu aktach białym wierszem” to dziecko uszanuje jej czas na pisanie. Brzmi jak trochę bujda? Może coś w tym jest, a może Ueland w pewnym sensie ma rację? Może współczesne kobiety, często matki, powinny stworzyć sobie warunki na pisanie? Powiedzieć: nie, ja teraz piszę. I rzeczywiście pisać regularnie? Znam wiele kobiet, które powinny to zrobić. Zamknąć się między siedemnastą a dziewiętnastą i tworzyć. Zostawić wszystko na głowie mężczyzn i postukać w klawiaturę. Zachęcam do tego z Ueland (nawet zaczynam motywatorsko pisać jak ona), bo wiem, że kobiety właśnie tak powinny robić – dla spokoju własnego ducha.
No, nie tylko kobiety. Każdy z nas powinien znaleźć czas na pisanie, jeżeli pomysły i chęci dosłownie rozrywają mu czaszkę. Nawet jeżeli w ciągu tej chwili spod palców wyjdzie totalny bełkot to… co z tego? Po skończeniu wszystko można poprawić i dopracować.
Wymuszona wesołość. Na te słowa natrafiłam na 121 stronie. Przykuły moją uwagę, tak samo jak wyrażenie: mikroskopijna prawda. Inaczej mówiąc: ziarnko prawdy. Coś, co jest tylko w pewnym stopniu szczerze. Kojarzy mi się to z konkursem Storytel Polska, który miał za zadanie wyszukać ciekawe seriale audio, czyli powieści dedykowane czytaniu ich przez lektora. Po wysłaniu zgłoszenia na kolejny konkurs, uświadomiono mi, że mój tekst jest za bardzo inspirowany życiem. Za dużo jest w nim elementów śmiesznych, do horroru średnio się nadających – wyszła z tego fajna, ale niezbyt literacka fabuła. Bardziej streszczenie. Dlatego zatrzymałam się na tym rozdziale i powiem wam, że Ueland ani trochę nie rozjaśniła mi myśli. Mamy pisać z serca, bo kreatywna moc musi się uwolnić (w otyłym przypisie dodaje, że nie musi to być tylko pisarstwo). Nie wiem jednak, co w przypadku, gdy tekst zostaje uznany za zbyt realistyczny, zbyt prawdziwy, zbyt sprawozdaniowy.
Z końcowych rozdziałów warto zapamiętać kilka rzeczy. Przede wszystkim zacznę od tego, że szanuję autorkę za jej miłość do klasycznych pisarzy. I chociaż nie wzoruje się na nich w technicznej stronie pisania, to kieruje się ich zasadami. Nawiązuje do Tołstoja i jego tekstu, którego myśl przewodnia oznajmia: sztuka to infekcja. Fakt jest taki, że rzeczywiście nasze pisanie może zadziałać jak epidemia – wyrzucamy coś z siebie, zarażamy pomysłem, bohaterami, fabułą jak okropną chorobą. Z tą różnicą, że nasze pisanie może być słodkim ukojeniem, relaksem dla czytelnika, czymś, co go wyzwoli. Oprócz tego, ta infekcja musi być natychmiastowa – to znaczy, że nie powinno się setki tysięcy razy poprawiać tekst, aby w końcu stwierdzić, że jest sztuką. Według Ueland już można to wyrzucić do kosza, bo jest bardzo, bardzo złe.
Ueland dodaje to, co już kiedyś słyszałam – jeżeli piszesz o znudzonym człowieku, wyobraź sobie, jak bardzo potrafisz się nudzić. Ta sama metoda powinna zadziałać podczas pisania horrorów. Napisz o tym, czego się panicznie boisz. Inaczej to nie będzie miało sensu. Czy jesteś w stanie udawać tak szczerze emocje, jak strach? Czy czasem nie boisz się spojrzeć za siebie, kiedy piszesz przejmującą scenę w swoim dreszczowcu?
Kończę, naprawdę już kończę – o reszcie Uelandowskich wspaniałości będzie mogli przeczytać w jej książce sami, jeżeli tylko zdołałam Was nią zainteresować. Dodam szybko, że w każdym z nas jest, według autorki stale i niezmiennie, fontanna pomysłów. Nieważna jest też ilość książek, która rok rocznie pojawia się na rynku – nasza może być tą małą wspaniałością, dla wąskiego grona czytelników, która zmieni jeden, dwa światy. I to jest ważne u Ueland – radość z pisania, z tworzenia, radość z dzielenia się życiem i pomysłami. Wiara w siebie, głęboka i niezmienna, która pozwoli nam na stworzenie niepowtarzalnej książki. Nie sztywnej, miałkiej, nijakiej, a żywej, niepowtarzalnej. To zapamiętam z jej poradnika i choć jest on wstępem do dużo ciekawszych książek tego typu, na pewno nie będę mówić, że jest nudna czy też niepotrzebna.
Jeśli chodzi o teksty inspirowane życiem, to według mnie istotą rzeczy jest odpowiednie dobranie wycinków tego życia. Pokazać to, co ma bezpośredni związek z bohaterem, albo ma na niego wpływ, oddzielic od tego, co jest przeżyciem autora. Autor nie jest jednoznaczy z bohaterem, chyba, że pisze swoja biografię, więc nie zawsze dokładne opisywanie własnych doświadczeń, czy konkretnych scen z własnego życia, pasuje do bohatera. Pisanie, to takie trochę kłamanie… Chociaż nie, to bardziej tworzenie kolażu z rzeczy, które sie usłyszało, zobaczyło, czy doświadczyło. Układanie tych fragmentów w zupełnie nową historię, która nigdy sie nie wydarzyła. Ale, żeby była ciekawa, musi być esensją, odparowaną z codzienności, monotonii, niedbałości i chaosu, który rządzi naszym życiem. Fabuła musi byc dokładnie zaplanowana, co z czego wynika, ciąg konsekwencji, których w normalnym życiu nie ma, albo nie jest to tak jednoznaczne i poukładane, jak w książce. Dlatego opisywanie dokładnie własnych doświadczeń, wraz z tym całym elementem chaosu, przypomina sprawozdanie z konkretnego wydarzenia, a nie część wykoncypowanej fabuły 😉 Pozdrawiam, Angie. Bardzo fajna recenzja 🙂
Wiara w siebie to fundament na którym można zbudować coś, co przetrwa krytykę, zawiść, hejt, fałszywych przyjaciół i chwilę zwątpienia. To jedyny słuszny kierunek, gdy celem jest sukces. Czyli, zgadzam się z autorką tekstu 🙂