„Wtajemniczenie” dawno skończone, prace nad kontynuacją (oraz inną, niepowiązaną powieścią) w toku. Czego nauczyło mnie całe dotychczasowe zamieszanie?
Oto cztery (obszerne) wnioski, które mogą być przydatne również dla Ciebie.
Inkubacja
Proces inkubacji „Wtajemniczenia” zajął mi prawie rok. W tym czasie – co prawda – pracowałem nad inną powieścią (o której jeszcze usłyszysz), a także ciułałem piniondz, jak każdy porządny człowiek, średnio po osiem godzin dziennie. Podejrzewam jednak, że gdyby nie było tych obciążeń, i tak nie uporałbym się z samą inkubacją o wiele szybciej. Może podołałbym w pół roku, zamiast w rok. To dalej szmat czasu.
W tym jednym wypadku nie warto się jednak śpieszyć. Książka musi dojrzeć, wrosnąć człowiekowi w głowę. Inaczej późniejsze pisanie idzie trudniej; więcej czasu marnuje się na kombinowanie i rozważania, co ja w sumie chciałem powiedzieć.
W tym okresie, gdy pomysły dojrzewają i wszystko dopiero zaczyna się ze sobą zazębiać, warto wypracować przynajmniej zgrubny plan fabuły, wyhodować w głowie symulację osobowości bohaterów, no i wybrać narrację, styl, ton. Żadna z tych decyzji nie jest finalna, ale im bardziej trafna się okaże, tym więcej pracy oszczędzi.
Nie ma magicznego sposobu, żeby sobie ten proces ułatwić. Każdy musi działać po swojemu i we własnym tempie; z czasem powinno być łatwiej. Moją metodą, żeby uniknąć złych decyzji, są testy. Dokładniej: gdy czuję się wystarczająco gotów, piszę krótkie opowiadanie, albo tylko luźny fragment, stosując ten język i narrację, których chciałbym użyć finalnie. Idealnie, jeśli uda się wykorzystać tego samego bohatera, a temat i perypetie zbliżyć do tych, które chcę podjąć w powieści. Taki tekst powstaje w tydzień, może dwa. Zarówno praca, jak i efekt końcowy, dostarczają odpowiedzi – czy wyszło, czy o to chodziło, czy potrafię pociągnąć to dalej.
Bardzo często nie muszę nawet kończyć, a już wiem, że to nie to. Czasem jednak coś mnie w takiej pracy porywa, dopisuję opowiastkę do końca. Dopiero później, przyglądając się wszystkiemu z dystansu, potrafię ocenić, czy chcę więcej.
Weźmy przykład. Oto zalążkowa wersja „Wtajemniczenia” – krótkie opowiadanie „Tymczasem w Polsce”:
TL;DR: jest to krótka historia o paru godzinach z życia schizofrenika. Bohater widzi dziwne rzeczy, dziwnie rozumuje, przez co wikła się w jedno nieporozumienie za drugim.
Opowiadanie podobało mi się, kiedy je pisałem. Spodobało mi się po skończeniu. Tyle że po dłuższym zastanowieniu wyłapałem sporo rzeczy, które nie będą pasować do powieści (zwłaszcza gatunkowej). Narrator nie mógłby być aż tak niewiarygodny. Bohater nie mógłby być aż tak naiwny. Dialogi – aż tak potrącone.
Nie wspominając, że wcale nie jestem pewien, czy dałbym radę ciągnąć w ten sposób przez kilkaset stron.
Co mi najbardziej przypadło do gustu, to wrażenie dynamiki i wolności podczas tworzenia „Tymczasem w Polsce”. Dowolne dziwy, które bym wymyślił, mogłyby się zmieścić w wykrzywionej percepcji narratora. Mogłem pisać o zdarzeniach kompletnie banalnych, a jednocześnie podawać je w sposób, który zaskoczy czytelnika.
Praca nad opowiadaniem natchnęła mnie więc, żeby z powieścią również pójść w tym kierunku. Nie mogłem jednak polegać na tym, że bohater będzie niespełna rozumu, więc musiałem zmienić koncepcję duchów na taką, która daje szersze pole do popisu. Dzięki temu mogłem najbardziej pokręcone elementy umieścić w świecie zewnętrznym, uniezależnić je od tego, kim jest postać. Być może heros jest szalony tak czy siak, być może tylko racjonalizuje swoje halucynacje. Wygląda jednak na kogoś, kogo można zrozumieć. Czytelnik dostaje zaproszenie do jego świata, zamiast odbijać się od niezrozumiałych dziwów, które bohater wyczynia.
Pomysł, żeby napisać opowieść o szaleńcu, wydaje mi się bardzo atrakcyjny. Bez „Tymczasem w Polsce” poszedłbym tą drogą bez wahania. Skończyłbym najpewniej z niezłym bałaganem, bo „Wtajemniczenie” nigdy nie chciało być taką opowieścią.
Tempo pracy
Jeśli zwracać uwagę tylko na tempo pracy, istnieją dwa etapy pisania książki. Najpierw idzie jak krew z nosa. Większość tekstu jeszcze nie istnieje, a więc wszystko trzeba mozolnie wydobywać z nicości. Później, gdy więcej elementów trafia we właściwe miejsca, oferując coraz stabilniejsze oparcie, pisanie zaczyna iść z górki. Bywa, że błyskawicznie.
Zatrudnienie na pełen etat przeszkadza głównie w drugim wypadku. Jeśli miałbym wskazywać głównego hamulcowego „Wtajemniczenia” – byłaby nim moja działalność zarobkowa. Czasem harowałem po 12 godzin dziennie, czasem starczało cztery. Nie ma to znaczenia. Tak czy owak dla literatury zwykle zostawały resztki mojej energii. Książka powstawała wieczorami i w weekendy. Mogłaby powstać szybciej, jeślibym był w stanie lepiej wykorzystać te okazje, gdy wszystko się zazębia i idzie gładko do przodu. Albo, do diaska, chociaż mieć pewność, że każdego dnia znajdę kilka godzin na mozolne dłubanie.
Niestety, nie znam super skutecznych sposobów, jak tu optymalnie wykorzystać dostępne skrawki czasu. Kiedyś potrafiłem pisać, na przykład, na smartfonie w drodze do pracy. „Wtajemniczenie” okazało się jednak całkowicie na ten tryb odporne. Co mi pozostało to ograniczać czas na rozrywki albo domowe obowiązki. Być może nie muszę tyle grać. Tamtą i owamtą książkę mogę przeczytać w następnym miesiącu. Obiad częściej zrobi za mnie dziewczyna – zresztą, możemy wyjść na miasto. A w sprzątaniu pomoże robot.
Kłopot tylko w tym, że skrawanie czasu jest świetną radą dla ludzi, których trapi lenistwo, a nie dla tych, którzy na głowie mają za dużo. Ci drudzy prędzej czy później dotrą do muru. Odłożone obowiązki zaowocują górą śmieci, a przyjemności przesunięte na później zbiorą się w kłąb frustracji.
Dlatego postanowiłem pozbyć się najbardziej realnej przeszkody, czyli rzuciłem pracę. W tej chwili nie wiem, czy mi się to opłaci, ale każdemu radzę: zbierajcie na poduszkę finansową. Najlepiej taką, żeby starczyła na pół roku życia bez dochodu. To naprawdę zwiększa liczbę życiowych opcji do wyboru. Działa nie tylko dla pisarzy.
Beta-czytanie
To pierwszy moment, kiedy „Wtajemniczenie” zostało skonfrontowane z czytelnikiem, innym niż ja sam. Książka była w wersji na tyle zaawansowanej, że nie miałem już pomysłu, co doszlifować. Myślałem wręcz, że niewiele zostało, może estetyka do poprawy tu i ówdzie.
Z jednej strony tekst okazał się bardzo entropiczny: ludzie odczytywali go z oporami, interpretowali bardzo różnorako, doszukiwali się przesłań i aluzji, których autor z pewnością nie miał na myśli. Trochę mnie to zaskoczyło; przecież w mojej głowie przekaz był jednoznaczny. Ochoczo przypisałem winę zbyt wąskiej i mało reprezentatywnej próbce czytelników – tylko po to, żeby później obserwować to samo zjawisko w wykonaniu szerszego audytorium.
Z drugiej strony, relacje z lektury były w większości zgodne co do słabszych punktów opowieści. Tych miejsc, w których akcja nie była płynna, działania bohatera niewystarczająco wyjaśnione, a logika świata chwiejna. Dzięki takiemu prześwietleniu dostałem szansę, żeby to wszystko poprawić. No, prawie wszystko. Ostatecznie dwie najgorsze przewiny przetrwały: zbyt raptowne zakończenie oraz słabo zarysowana motywacja bohatera. Zostawiłem je świadomie. Zakończenie jest mi potrzebne takie, jakie jest, niestety. Lepsze pokazanie motywacji wymagałoby natomiast skonstruowania fabuły na nowo, czyli zmian rozległych i kosztownych.
Oczywiście, nie jestem taki genialny, żeby nawet błędy robić celowo. Bez beta-testów nie domyśliłbym się na czas, co szwankuje, a co działa. Wychodzi więc na to, że etap beta-czytania jest kluczowy dla jakości dzieła. Dodatkowo, przygotowuje na późniejszy odbiór; daje przedsmak, czego się spodziewać. Szczególnie ważny jest dla pisarza publikującego własnym sumptem, bo ten nie może liczyć na weryfikację ze strony wydawców.
Jak dobrać właściwych beta-czytelników? „Wtajemniczenie” miało ich sześcioro, dobranych dość losowo. W jednym wypadku wręcz błędnie, bo książka trafiła do osoby, która nie strawiła takiego nagromadzenia elementów fantastycznych. Nie będę więc zgrywał eksperta. Zaryzykuję tylko kilka zdroworozsądkowych rad.
1. Jeśli piszesz prozę gatunkową, upewnij się, że beta-czytelnicy znają się na niej choć trochę.
2. Celuj w profil swojego odbiorcy. Nie ma sensu dawać powieści young adult własnej babci – no chyba że babcia akurat gustuje.
3. Unikaj mędrków. To ten typ, który nigdy niczego udanego nie stworzył, ale ma w głowie idealny wzorzec na to, jak pisać. Przypieprzy się, bo nie dorastasz do jego niesprawdzonych teorii.
4. Rady od praktyków pióra są pożądane i godne zaufania. Pamiętaj tylko, że tak naprawdę każdy pisze po swojemu. Jeśli coś innemu pisarzowi nie pasuje, ale Ty wiesz, że nie partaczysz – to nie partaczysz.
5. Nie dawaj beta wersji mamie. Ani innym ludziom, którym głupio będzie Ci szczerze pojechać.
6. Beta-czytanie to nie redakcja ani korekta. Czytelnicy nie muszą znać języka lepiej od Ciebie. Oczekuj relacji z lektury, ale niekoniecznie wskazywania palcem, które zdania były koślawe.
7. Garstka zaufanych ludzi wystarczy. Nie musisz ich znać z reala, ale lepiej, żeby nie byli losowymi ekspertami z internetu. Kiedy nic o nich nie wiesz, nie możesz ocenić ich wiarygodności.
Pisanie to praca fizyczna
Zeszłej zimy znienacka dorwała mnie choroba, przez którą straciłem przynajmniej jeden „pisarzomiesiąc”. Mam 35 lat. W tym wieku do człowieka dociera, że jego ciało powolutku się rozpada. I że jedyne, na co można mieć wpływ, to tempo tego procesu.
Pisarz nie jest efektywny, kiedy go boli – sztuka nie bierze się z cierpienia. 😀 Pisanie wymaga czasu, spokoju i względnej wygody. No i sił, również fizycznych, żeby to wszystko udźwignąć. Praca nad „Wtajemniczeniem” nauczyła mnie więc, że muszę bardziej zadbać o własne zdrowie, czy też dokładniej: o rezerwy biologiczne, żebym się nie wykończył za wcześnie.
I przyznam: dla mnie to rzeczywiście jest odkrycie, bo mam tendencję, żeby żyć we własnej głowie, przejmować się głównie ideami, a w ramach rozrywki odpływać do wyobrażonych miejsc za pośrednictwem książek, filmów i gier. Fizyczne ciało? To jest coś, co trzeba regularnie wyprowadzać do toalety.
No więc na razie mój plan jest prosty i diabelnie trudny w swej prostocie: pisać więcej, ale nie zapisać się na śmierć. Zobaczymy, co z tego wyjdzie.
Hej, mam pytanie dotyczące planowania książki/opowiadania.
W momencie, gdy wszystkich bohaterów mam już w pełni opisanych, a plan historii w głowie, spisać plan wydarzeń, czy raczej tworzyć w trakcie pisania?
Ja osobiście mogę powiedzieć tyle: każdy wynalazek technologiczny, jaki powstała, miała swój plan, schemat. Pisać pod plan jest najprościej, można to sobie wypunktować w jak największych ogólnikach, potem dopiero (albo i wcale) dopisując jakieś podpunkty, pomysły z ostatniej chwili. Tylko ważną rzeczą jest, żeby unikać gapienia się na plan, jak, pardon, cielę w wymalowane wrota. Jak mawiali w Piratach z Karaibów o kodeksie? „To tylko wskazówki, nie reguły”.
Też piszę. Na razie jestem na etapie przyglądania się swoim pomysłom, rozpisywania ich. Co z tego wyjdzie, gdzie i jak mnie pociągnie? Poza tym tworzę na blogu różne opowieści i opowiadania na portalu z opowiadaniami. I oczywiście w zeszycie. W końcu coś z tego się ułoży.
Piszę. Książka główna, nazwana przez moją megalomańską cząstkę „magnum opus”. Opowiadania, w jednym świecie, w obrębie jednego gatunku, ale każde z innym tematem przewodnim. Wiersze, głównie autobiograficzne, o przejściach i szkodach, jakie wyrządziła mi przedstawicielka płci pięknej, ale też i takie krytykujące nasze realia. Krótko: mam co robić. Problem jest taki, a w zasadzie to są dwa, że nijak nie mogę znaleźć beta-czytelników. No po prostu nijak. Znajomy albo na bakier z gatunkiem, albo się ogólnie boi czarnych literek na białym tle i tak w kółko. Drugi problem, ciekawostka w ramach zagadnienia tempa pracy: ja mam wręcz odwrotnie. To znaczy, że jak już coś wymyślę, jak już wpadnę na jakiś super pomysł, to zaczynam pisać. Jak maniak, aby szybko, aby więcej. Nie chodzi mi tu o jakość napisanego na szybko fragmentu, nie. Mam na myśli to, że po kilku akapitach, po kilku godzinach lub dniach, ten zapał spada na łeb na szyję. I tak łapię się na tym, że oto znów zacząłem kolejne opowiadanie z fajną historią, dobrymi postaciami, ale co z tego, jeśli skończone będzie może w anno domini dwa tysiące czterdzieści?
O, nowy artykuł. Jak dorobię się wnuków to przekażę im żeby odświeżali Twojego bloga, bo może kolejny wpis ukaże się jeszcze za ich życia.
Przede wszytkim chcę podziękować Autorowi tej strony za jej prowadzenie. Trafiłam tu zaledwie kilka dni temu, ale przeczytalam kilka artykułów i doceniam ich wartość. Dzięki. Za to, że porady nie są kalką czy kompilacją już istniejących poradników, a oparte na własnych doświadczeniach i przemyśleniach, trafiają w sedno problemu. I podsuwają nie tylko gotowe rozwiązania, ale też inspirują do szukania własnych. Oczywiście, jak większość tu zaglądających, piszę książkę – moją pierwszą powieść. W swoim życiu już trochę różnych tekstów napisałam, ale pisanie powieści, już teraz to wiem, to zupełnie co innego. I przypomina mi to bardziej… malowanie obrazu niż pisanie. Od szkicu do całości, od ogółu do szczegółu, od idei do materii, itd. Co z tego wyjdzie, to się okaże. Łączę się w „trudzie i znoju” z Wami, pisarzami, ale też wiem, jakże przyjemna jest chwila, gdy świat i historie, które nosimy w sobie, ożywają na papierze dla innych. Jak najwięcej takich chwil życzę sobie i Wam.
Dzień dobry,
Jakie jest Twoje doświadczenie z Ridero? Czy książkę wydałes tylko w formie elektronicznej czy też papierowej? Jaki nakład i ile Cie to kosztowało? No i jakie efekty?
Dzięki, mam do napisania krótkie opowiadanie. Nie wiedziałem jak się za nie zabrać, a teraz dzięki twoim radom nie wiem czy zmieszczę się w 4 stronach 🙂
„Nie wspominając, że wcale nie jestem pewien, czy dałbym radę ciągnąć w ten sposób przez kilkaset stron.” – no, jakby coś takiego miało ciągnąć się przez kilkanaście choćby stron, nie mówiąc o kilkuset, to już byłabym masakra.