Dawno nie było żadnego artykułu z cyklu „Inspiracje”, więc pora na reaktywację. Tym razem jednak trochę inaczej, bo przejadły mi się źródła netowe. Pogadajmy o książkach.
Nie piszę recenzji – przynajmniej zazwyczaj. Wbrew pozorom to bardzo wymagający gatunek publicystyki. Od razu powiem: nie uważam za recenzję tekstu, którego autor nie potrafi wznieść się ponad własne gusta, zrobić choćby podstawowej analizy, zaś jego refleksja literacka pozostaje na poziomie „lubię albo nie lubię”. Większość tekstów uchodzących za recenzje obecnie tak wygląda i nie jest recenzjami, tylko opiniami.
Nie będę więc pisać recenzji. Nie będę wytykać błędów. W ogóle nie zamierzam oceniać. Zamiast tego podzielę się kilkoma słowami o tym, dlaczego warto zainteresować się książkami, które przeszły ostatnio przez moje łapska.
„41 utonięć” Agnieszki Wolny-Hamkało
Czytam książki głównie dla perspektywy, którą przede mną roztaczają. Mało mnie kręci goła fabuła, szczerze mówiąc; wszystkie te zwroty akcji, przygody i niebezpieczeństwa. Jeśli autor potrafi grać tylko tym, w połowie drogi wiem już, kto zabił.
Na szczęście, „41 utonięć” jest silne właśnie perspektywą. Fabuła zasadniczo nie ma znaczenia. Ot, jest Wrocław, lato i upały. W tym wszystkim jest też Ada, bezrobotna plastyczka, której psim swędem trafia się fucha scenografa w Teatrze Polskim. No więc wchodzi w okołoteatralny folklor, szykuje dekoracje, życie jej podryguje do przodu, coś się dzieje, ale w sumie nic porywającego.
Warto zwrócić uwagę na detale: opisy miasta, perypetie bohaterów drugoplanowych. Także na to, jak język zaprzęgnięty jest do przekazywania obrazu; tutaj Wolny-Hamkało wypada szczególnie dobrze. Na mnie te środki działają. Dodać, że akcja dzieje się w mieście, które mam za oknem – i nagle wyraźnie czuję, że mi autorka przestawia soczewki na swoje. Wszystko bez ciężkiego efekciarstwa jakie, na przykład, sam próbuję odpalić we „Wtajemniczeniu”. No, małpowałbym jej rozwiązania, gdybym tylko potrafił.
„Opuścić Los Raques” Macieja Żerdzińskiego
Pierwszy raz czytałem to dawno (15 lat temu?) i podobało mi się niesamowicie. Ostatnio postanowiłem odświeżyć. Podobało mi się mniej; głównie przez to, że dostrzegłem różne grzeszki polskiej fantastyki lat dziewięćdziesiątych (np. autor pisze o Katowicach, ale przezywa ulice i ludzi, żeby brzmieli jak import z Ameryki).
„Opuścić Los Raques” dzieje się w niedalekiej przyszłości, po tym, jak myśliwce NATO zestrzeliły uszkodzone UFO, a ciało obcego spadło na Katowice w drobnych kawałeczkach. Każdy, kto zażył tego ciała (zjadł, nawdychał się; większość z pełną świadomością ładowała w żyłę) dostępował osobliwej komunii. Zstępowały na niego nieziemskie wizje, aby potem objawić się również innym, postronnym, jako obiektywnie istniejące fenomeny. Efekt końcowy to rozstrojenie rzeczywistości. Idziesz ulicą i nagle, ni z tego, ni z owego, otoczenie zamienia się w las pełen krwawiących drzew. Jak z tego wyleźć? Możesz wierzyć swoim zmysłom? Jeśli nie możesz, co Cię odróżnia od przeciętnego wariata?
Tak mniej więcej wygląda pomysł na sytuację wyjściową, którą później Żerdziński rozwija.
Książka wyróżnia się na tle polskiej fantastyki jeśli idzie o rozmach i spójność wizji. Gdyby Żerdziński miał wytrwałość, aby napisać jeszcze kilka podobnych powieści, dzisiaj wymieniano by go jednym tchem za Lemem i Dukajem.
„Szwecja czyta. Polska czyta” pod red. Katarzyny Tubylewicz i Agaty Diduszko-Zyglewskiej
To nie jest beletrystyka, ale zbiór wywiadów z ludźmi aktywnie działającymi na rynku książki – w Polsce i w Szwecji.
Z lektury można się dowiedzieć, że szwedzki rynek książki ma problemy pierwszego świata, a polski to kraina dzikiego wschodu. Weźmy przykład: przeciętny Szwed czyta 20 minut dziennie, ale kiedyś czytał jeszcze więcej. Więc – ojej, ojej, co się dzieje, dlaczego nam spada, coś trzeba natychmiast zrobić; dumni ze swoich książek Szwedzi widzą problem. Może jeszcze bardziej wesprzeć już teraz prężnie działające biblioteki? Może promować bardziej różnorodną literaturę? Może…
Tymczasem przeciętny Polak sięga bodaj po pół książki na rok. Z każdym kolejnym badaniem ubywa tej statystycznej książce coraz więcej statystycznych kartek. Kto się przejmuje? Głównie ta garstka, co jeszcze czyta.
W Szwecji o książkach się rozmawia, biblioteki traktuje jak dobry interes dla lokalnych społeczności, pisze się dużo i dużo tej pisaniny się eksportuje. Autorom dobrze się też płaci. Minimalna stawka to bodajże 25,5% od ceny hurtowej. Podkreślę: to jest stawka minimalna; byle debiutant, o ile przejdzie sito wydawnicze, tyle dostaje. Do tego zaliczka w wysokości zysków ze sprzedaży połowy pierwszego nakładu – również gwarantowana. Z tego nie wychodzą jakoś wielkie kokosy, ale w porównaniu do Polski, cóż… U nas ludzie cieszą się jak głupi, kiedy uda im się wynegocjować 15% od ceny hurtowej. Bo pierwsza propozycja wydawcy to 5%.
Wiele z tych różnic nie wynika z faktu, że Szwecja jest bogatszym społeczeństwem niż Polska, ale z tego, że Szwedzi o wiele bardziej dbają o dobro wspólne. Łatwiej też przychodzi im zrzeszanie się i organizowanie wokół społecznych inicjatyw. Tę stawkę – 25,5% – wynegocjował ichniejszy związek zawodowy pisarzy (bo tam „pisarz” to normalny zawód, a nie wieszcz z powołania). Starsi autorzy postanowili połączyć siły z młodszymi, żeby tym drugim pomóc wystartować – a przy okazji zapewnić sobie dodatkowe bufory bezpieczeństwa. Wszyscy zyskali. Podobna solidarność u nas? Nie do pomyślenia. Przecież związki zawodowe to komuna, a komuna to zło.
„Szwecja czyta. Polska czyta” udanie konfrontuje te dwie perspektywy. Warto sięgnąć po książkę, żeby pogłębić wiedzę o tym, jak jest, a jak mogłoby u nas być.
Tylko ostrzegam, że można się przy okazji nieźle wkurzyć.