Skończyłem studia dziennikarskie, po których pracowałem przez dość długi czas w zawodzie. Pisałem dla prasy tradycyjnej, ale też dla mediów internetowych. Podobnie wyglądała droga Ani Jaskółki (drugiego założyciela Spisku). Choć oboje bardzo chcieliśmy pozostać w branży, ciekawsze okazje zarobku kwitły za płotem. Ania bada teraz społeczeństwo na zlecenie wielkiego biznesu. Ja jestem najemnym skrybą, który piórem służy zagranicznym magnatom.
Co poszło dobrze, a co nie tak? Jak nam się wiodło? Jakie drzwi otworzyły się przed nami dzięki dziennikarskim doświadczeniom? I najważniejsze – jak to wszystko może Ci się przydać?
Zacznijmy od początku.
Rynek prasy i sytuacja dziennikarzy
Przynajmniej od kilkunastu lat prasa jest w kryzysie. Zmniejszają się nakłady. Maleją przychody z reklam. Cała branża kombinuje jak oszczędzić, a więc przede wszystkim – jak wyprodukować chwytliwy kontent niższym kosztem. Oznacza to, na przykład, zwalnianie ludzi i zatrudnianie ich ponownie na umowy o dzieło. Albo też: wyzyskiwanie zapału młodych adeptów gotowych na pracę za półdarmo. W zawodzie dziennikarza prasowego konfitury zostały tylko na wyższych półkach, ale niezależnie od stanowiska – zawsze można Cię wymienić na nowszy model.
Kiedy zaczynałem, około roku 2000, za jeden zamówiony artykuł dostawałem – pi razy drzwi – 150 złotych netto. Dziesięć lat później, gdy wreszcie dałem sobie spokój z dziennikarstwem, dostawałem tyle samo, tylko brutto. W międzyczasie inflacja nie stała w miejscu. Moje zarobki po zsumowaniu były wyższe, bo miałem już ustalone kontakty, a więc stałe zlecenia. Pracować musiałem jednak ciężej, a „godzinowa stawka” realnie spadła mi o około 30%.
O ile w prasie z roku na rok coraz gorzej, o tyle w internetach coraz lepiej. Niestety, z racji ogólnej mizerii tego rynku, tu też nie odnajdziesz Eldorado. Dominują elastyczne formy zatrudnienia i praca zdalna. Co z jednej strony jest dobre (możesz mieszkać w Wólce Mniejszej, a pisać dla ogólnopolskiego portalu), ale z drugiej strony – nie do końca (marne szanse na awans, robisz dużo, a urlop i chorobowe to bajka o żelaznym wilku). Stawki proponowane przeciętnemu mediaworkerowi też z nóg nie zwalają.
Skoro więc rynek jest tak trudny…
Dlaczego warto zostać dziennikarzem?
Proste: to najlepszy sposób na wyrobienie pióra.
Po pierwsze, jeżeli chcesz rzeczywiście zarobić, będziesz pisać dużo. Takie realia. Siłą rzeczy nauczysz się więc pokonywać różnoraki opór przed pisaniem. Nauczysz się dotrzymywać terminów, efektywnie pożytkować energię.
Po drugie: w porządnej redakcji znajdą się ludzie, którzy przeczytają Twoje teksty przed publikacją, wskażą błędy, pomogą pisać lepiej. Będziesz się uczyć od wyjadaczy – i jeszcze na tym zarobisz.
Po trzecie – wszystkie Twoje dzieła pójdą do ludzi. Szybko zrozumiesz, że najważniejsze to pisać jasno i bez pitolenia, bo siląc się na ozdoby tylko utrudniasz czytelnikom życie. Nauczysz się wywierać wrażenie przekazem, faktami, ideą, a nie potokiem pustych słów. Odwrócona piramida wejdzie Ci w krew.
Last but not least: dowiesz się, na czym polega rzetelny research. Boisz się rozmawiać z obcymi? Pozbędziesz się tego strachu. Nie wiesz, skąd brać informacje? Nauczysz się wyciskać ostatnie krople z Google, a potem podążać za tropami do trudniej dostępnych źródeł.
Wszystko to przyda Ci się, gdy zechcesz napisać powieść.
Jak zacząć?
Jest jedna paradoksalna zaleta kiepskiej sytuacji na rynku prasy: w zawodzie dziennikarza łatwo wystartować. Wystarczy, że upatrzysz sobie redakcję, przygotujesz próbny tekst (lub wskażesz wcześniejszy dorobek dziennikarski) i wyślesz maila do odpowiedniej osoby (najbardziej kompetentni w tej kwestii będą zastępcy redaktorów naczelnych, tudzież szefowie działów). Nie czekaj, aż pojawią się ogłoszenia w sprawie pracy, bo się nie pojawią. Natomiast każda redakcja nieustannie potrzebuje świeżej krwi – ot, choćby ze względu na rotację.
Niezłym pomysłem jest też staż. W tym wypadku zarobki mogą być zaskakująco marne – najprawdopodobniej wyniosą równe 0 złotych. Zazwyczaj jest tak, że im tańsza Twoja praca, tym mniej jest szanowana, a więc tym częściej marnujesz czas na parzenie kawy, zamiast się uczyć. W redakcjach jednak jest to przypadek rzadki, bo stażystów się eksploatuje. Będziesz robić wszystko to, czym nie chcą brudzić sobie rąk redaktorzy – ale jednak będziesz robić coś w zawodzie. Przy tej okazji zdobędziesz dobry ogląd na pracę redakcji, no i będziesz mieć szansę wykazać się pomysłami czy inicjatywą.
Oczywiście – czy po stażu dostaniesz propozycję współpracy, zależy nie tylko od Twoich kompetencji i zaangażowania, ale też od tego, jak dobrze wpisujesz się w kulturę firmy. Niestety, nie wszędzie wybiera się ludzi merytorycznie najlepszych. Czasem wzięcie jest tylko na najtańszych. Czasem – na tych najbardziej oportunistycznych, którzy nie mają problemu z przeszczepieniem linii redakcyjnej w miejsce kręgosłupa moralnego. Jeśli trafisz wyjątkowo pechowo, Twoje kompetencje staną się przypisem do ładnego tyłka, tudzież do zdolności sprawnego smarowania wazeliny. Rada więc jest tylko jedna: biorąc staż w mediach nastaw się na naukę i nowe doświadczenia. Nie nastawiaj się na to, że koniecznie musisz pracować w TVN-ie albo Wyborczej. Jeśli stwierdzisz, że gdzieś nie pasujesz – nie pchaj się wbrew sobie. Gdzie indziej spotkasz innych ludzi, z którymi się łatwiej dogadasz.
Skoro mowa o początkach w zawodzie dziennikarza, trzeba jasno dodać: parcie ku mediom jest wśród młodzieży ogromne. Popyt na miejsce w redakcji wielokrotnie przekracza podaż. Wygrywają więc Ci, których stać na dotowanie tego zajęcia i pracę za półdarmo. Naprawdę nie żartuję. Młody dziennikarz nie raz otrzyma propozycję pełnoetatowej pracy za 800 zł na umowę o dzieło. Jeżeli uważasz, że to uwłaczające – na Twoje miejsce znajdzie się chłopak lub dziewczyna, którym czynsz i rachunki opłacają rodzice.
Prasa tradycyjna czy elektroniczna?
Molochy takie jak „Wyborcza” zawsze znajdą miejsce dla stażysty i freelancera. Pisanie dla tygodników opinii, takich jak „Polityka”, to nie tylko zarobki powyżej średniej, ale też pewien prestiż. Ogólnie jednak – blichtr i atrakcyjność mediów tradycyjnych mocno podupadają. Co ciągle przemawia na ich korzyść to tradycja, a więc wiedza i know-how gromadzone przez wiele lat, a dostępne właściwie tylko wewnątrz redakcji. Możesz się wiele nauczyć, współpracując z doświadczonymi dziennikarzami, którzy wysoko stawiają sobie poprzeczkę.
Oczywiście, są też media drukowane, które godnych tradycji nie posiadają. Przypadek częsty, gdy wydawca zarabia tylko na reklamach, gazetkę rozdając ludziom za darmo. Albo – gdy medium pełni rolę tuby propagandowej urzędu czy instytucji. Przypadłość dotyka też niedokapitalizowane gazety lokalne oraz niektóre niszowe czasopisma. Zawsze, gdy cena wyprodukowania kontentu staje się ważniejsza od jego jakości, znikają dobre standardy dziennikarskie. Praca w takim środowisku nie przyniesie Ci kokosów (bo masz robić tanio!), ani sławy (bo będziesz pisać byle co). Nie mówię, żeby całkiem wykreślić takie dziennikarstwo. Jest tego dużo i dla młodego adepta będzie to najprostszy sposób na załatanie budżetu. Miej jednak świadomość, że nie dotrzesz tędy ani do wielkiej kariery, ani do mistrzostwa.
Alternatywą dla prasy drukowanej są portale i czasopisma elektroniczne. Potęgi takie jak Onet niewiele się różnią od „Wyborczej” – zatrudnieni tam mediaworkerzy mają trzaskać news za newsem, i mają to robić tanio. (Chociaż dobrze, to porównanie nie jest do końca sprawiedliwe. „Wyborcza” próbuje udawać, że trzyma poziom, Onet już dawno dał sobie spokój z pozorami.) Internet stwarza olbrzymie możliwości rozwoju dla mediów dostarczających niewymagającej treści. Jeśli wydawca zarabia przede wszystkim na odsłonach, redakcja ma produkować mnóstwo artykulików na pięć sekund czytania, najlepiej na tematy chwytliwe i trafiające w gust robotów Google.
To jest jedna strona tego rynku. Drugą są wyspecjalizowane media eksperckie, których celem jest zbudowanie reputacji i wiarygodności, a później sprzedanie tego kapitału reklamodawcom. Przykładem mogą być Antyweb i Spider’s Web w kategorii mediów technologicznych, albo Bankier i Money w tematach ekonomicznych. Ludzie wchodzą na takie strony w poszukiwaniu rzetelnych informacji na określony temat, a więc oczekują jakości, niekoniecznie sensacji. To z kolei dobry grunt pod budowę tradycji rzetelnego dziennikarstwa. Jeśli chcesz zarobić i jednocześnie czegoś się nauczyć – celuj w ten sektor. Zwłaszcza, że te media są młode, dynamiczne, a więc potencjalnie dadzą Ci największą szansę na rozwój i awanse.
W internetach da się znaleźć masę stron i periodyków, które nie pasują do tych dwóch kategorii. W końcu przecież – sieć zrewolucjonizowała media właśnie dlatego, że obniżyła koszty wejścia na rynek. Wymyśl dowolny temat, nieważne jak egzotyczny, a na pewno znajdziesz stronę, która właśnie o nim traktuje. Kłopot tylko w tym, że przytłaczająca większość tego typu mediów nie zarabia. Albo zarabia tak śmieszne pieniądze, że nie starcza na profesjonalizm. Pisanie dla nich może być ciekawe i przyjemne, może nawet pomóc w rozwoju umiejętności czy w zdobyciu lepszej roboty – ale lodówki Ci nie napełni.
W ramach dygresji: warto też wspomnieć o czasopismach kulturalnych, bo większość z nich działa dzięki dotacjom od ministra kultury (i nie tylko), a więc alternatywnie wobec reguł rynkowych. Taka sytuacja ma sporo zalet. Można pisać o mało chodliwych tematach, a do tego – długo i wnikliwie. Sama redakcja nie podlega silnej presji finansowej (budżety są dość stałe i znane z góry na rok, a czasem nawet na kilka lat). Warunki do budowy jakościowego dziennikarstwa są więc dobre, czego przykładem choćby Dwutygodnik. Kłopot tylko w tym, że działalność dotowanych podmiotów podlega bardzo słabej weryfikacji, zarówno przez czynniki rynkowe, jaki i przez samo ministerstwo. Redakcje mają bardzo dużą autonomię, a więc gdy liderom projektu brakuje ambicji, szybko rodzą się patologie. Najpowszechniejszym wykolejeniem jest nepotyzm. Zamiast promować najlepszych (np. piszących najciekawiej), pieniądze z ministerstwa dzieli się pomiędzy rodzinę i znajomych królika.
I nie, nie zniechęcam do współpracy z czasopismami o kulturze, bynajmniej. Jeśli Twoim zdaniem któreś robi ciekawe rzeczy – uderzaj śmiało. A nuż potrzebują akurat Ciebie! Przygotuj się tylko, że kompetencje nie wszędzie będą jedynym kryterium doboru.
Redaktor czy wolny strzelec?
Teoretycznie najlepszą sytuację ma redaktor zatrudniony na etacie. Zarówno pod względem stabilności warunków pracy, jak i dochodów. W praktyce – od ponad dziesięciu lat ta grupa zawodowa się kurczy. Rośnie za to grono freelancerów.
Większość tych moich znajomych, którzy ciągle siedzą w dziennikarstwie, pracuje właśnie jako wolni strzelcy. Współpracują stale z jedną lub kilkoma redakcjami, a są opłacani od wierszówki (lub od zamówienia). Teoretycznie mają sporą swobodę i nie muszą siedzieć w biurze od 8 do 16. W praktyce – wyciskają ostatnie poty, żeby zarobić większe pieniądze, a jeśli akurat nie ma dla nich zleceń (albo nikt nie kupuje ich pomysłów na teksty), nie zarabiają nic.
Prawda jest jednak taka, że często nie będziesz mieć wyboru trybu pracy. Większość mediów potrzebuje tylko zdalnych współpracowników, którzy zapchają dziury po redakcji. I z drugiej strony – jeśli już ktoś szuka pełnoetatowego redaktora, często chodzi o pracę „na miejscu”. Mieszkając na drugim końcu Polski nie dasz rady.
Pełne zaangażowanie czy fucha na boku?
Praca w redakcji (lub zdalna współpraca) w pełnym wymiarze to ciekawe zajęcie, które zgrabnie wypełni dzień aktywnością. Bo tak, owszem, „pełny etat” dziennikarza nie zawsze zaczyna się o 8 i kończy o 16 – czasem to robota, której trzeba poświęcić 16 godzin na dobę. Włożony wysiłek niekoniecznie zostanie nagrodzony finansowo. Pomimo tego, satysfakcja potrafi być ogromna: z tego, że pokrzyżowaliśmy jakiemuś cwaniaczkowi plany, że nagłośniliśmy wcześniej przemilczaną niesprawiedliwość, że wywarliśmy wpływ na kształt świata. Zajmując się dziennikarstwem w pełnym wymiarze, gramy w tę grę intensywniej, dokładając do puli więcej od siebie, ale też więcej wyjmując przy wygranej.
Możliwe jednak, że w Twoim wypadku pieniądze będą barierą nie do pokonania. Nie ma przecież gwarancji, że jako dziennikarz zarobisz wystarczająco, aby utrzymać rodzinę i ubrać się w coś innego niż ciuchy z Caritasu. Jeśli tak, nie ma ujmy w łączeniu fuchy dziennikarskiej z pracą na etacie gdzie indziej. Fundamentaliści etyki zawodowej obruszą się na to, ale tak to już jest z fundamentalistami – ich ideały trzymają się kupy tylko w warunkach laboratoryjnych.
„Dorabianie” w mediach niby jest wysiłkiem na pół gwizdka, ale i tak zyskasz dzięki temu okazję do szlifowania pióra, a także – do nauki dziennikarskiego kunsztu. Jeśli ciągnie Cię w tę stronę, lecz nie chcesz rzucać obecnej pracy, nie musisz. Rozpoczęcie zdalnej współpracy, polegającej na – powiedzmy – pisaniu jednego artykułu w tygodniu, będzie też dobrym testem, czy takie zajęcie w ogóle jest dla Ciebie.
Felietony i inne fuchy
Stali czytelnicy prasy często widują nazwiska literatów pod (lub nad) tekstami publicystycznymi. Szczególnie felieton jest ulubiony przez pisarzy, ponieważ uchodzi za formę trudną, choć w rzeczywistości da się go stworzyć szybko, tanio i po pijaku, o ile ktoś umie pisać ze swadą. Przeciętnemu dziennikarzowi będzie więc szło jak krew z nosa, a literatowi wystarczą dwie godzinki w niedzielę po obiedzie.
Ile można za to skasować? Kwestia bardzo indywidualna – tym bardziej, im większa sława twórcy oraz im szerszy zasięg medium. Statystyk, o ile się orientuję, nikt z tego nie robi. Mogę więc przytoczyć tylko anegdotyczne przykłady.
Pierwsze primo: współpraca długotrwała. Czasopismo obiecuje kupić określoną liczbę felietonów (np. jeden na tydzień), za co płaci stałą stawkę miesięczną. Kolega trzaska w ten sposób 1200 zł miesięcznie (brutto, umowa o dzieło), w zamian za co musi napisać tekst raz na dwa tygodnie. Znam też przypadek, gdy płacono 8000 złotych blogerowi za dostarczenie trzech tekstów w miesiącu – sytuacja była jednak specyficzna, bo medium dopiero startowało i przy okazji liczyło na podparcie się jego autorytetem (oraz dotarcie do pokaźnego grona czytelników bloga).
Drugie primo: czasopismo płaci za każdy opublikowany tekst osobno. Znane mi przypadki zarabiają w ten sposób (około) 300 i 500 złotych za sztukę (brutto, umowy o dzieło). Piszą dla miesięczników, więc są to jednocześnie ich miesięczne zarobki z tego tytułu (zwykle nie wciska się więcej niż jednego felietonu tego samego autora do numeru).
Jak widać, szału nie ma. Bardzo prawdopodobne jednak, że słynne nazwiska dostają znacznie więcej, tak samo wszyscy piszący dla najbardziej prestiżowych mediów. Nawet jednak najniższa z zacytowanych przeze mnie stawek (300 zł) to całkiem niezły wynik za tekst na 2000 do 4000 znaków, do którego nie trzeba robić riserczu, a jedynie „zmyślać”.
Czy Ty też możesz zarabiać w ten sposób? Jasne. Pamiętaj tylko, że istnieje próg, który musisz pokonać. Po pierwsze, zabawa opłaca się wtedy, gdy rzeczywiście potrafisz tworzyć ciekawe teksty niskim kosztem. Po drugie, wydawca i naczelny muszą być przekonani, że przysporzysz czasopismu popularności. Jest łatwiej, jeśli masz już nazwisko, dorobek literacki i własne grono wiernych czytelników. Albo przynajmniej – udokumentowane doświadczenie dziennikarskie. Jeśli Ci tego brakuje, musisz wymyślić jakiś sposób, aby przekonać redakcyjnych decydentów, że potrafisz świetnie pisać, a w głowie masz na tyle dużo, żeby starczyło na serię ciekawych felietonów.
Realistycznie patrząc, młodzi i początkujący mają słabe szanse w tym wyścigu.
Do czego przydaje się doświadczenie dziennikarskie?
Kariera dziennikarska w zasadzie mi się nie udała. Nie będę więc radzić, jak piąć się po szczeblach, wygryzać konkurencję i skutecznie podnosić swój status. Żadnej z tych umiejętności nie opanowałem. Co więcej, pochodzę ze wsi, z biednego domu. W wyborze zawodu chciałem podążyć za głosem serca, ale wyszło na to, że stać mnie tylko na wsłuchiwanie się w głos żołądka.
Pomijając fakt, że parając się dziennikarstwem wyostrzysz sobie pióro – zdobyte doświadczenie pomoże Ci w innych, lepiej płatnych zawodach. Gdzie, na przykład?
- Public Relations. Wcześniejsze doświadczenie dziennikarskie nie tylko pozwala miękko wylądować w tej branży, ale też ułatwia przeskoczenie progu niskich zarobków. Bo, nie ukrywam, PR to jedno z tych „fajnych zajęć”, do których garnie się szerokie grono młodych zdolnych, gotowych pracować za darmową kawę z firmowego ekspresu. W związku z tym: na początku nikt nie zarabia kokosów. Branża rozwija się jednak dużo prężniej niż prasa, więc jest więcej miejsca na górze. Po odsłużeniu paru lat i zmianie pracodawcy na lepszy model, nagle lądujesz z godną pensją, o której dziennikarz prasowy usłyszy tylko w wywiadach.
- Komunikacja wewnętrzna, tworzenie instrukcji, dokumentacji oraz innych tekstów biznesowych. Niby szeroki rozstrzał możliwych zajęć, a tak naprawdę – wszystko to wygodne posadki, najczęściej w międzynarodowych korporacjach. Zarobki powyżej średniej, umiarkowana odpowiedzialność, luz, blues i wygoda. Możliwości awansu różnorakie, czasem żadne, ale niektórym to nie przeszkadza.
- Branże kreatywne, jak reklama czy studia projektowe. Jeżeli tylko tekst jest elementem produktu danej firmy – znajdziesz tam dla siebie miejsce. Doświadczenie dziennikarskie łatwo przenosi się na skuteczność pisania dzieł użytkowych. Warto pamiętać, że tutaj też istnieje konkurencja ze strony młodych, zdolnych i dotowanych z rodzicielskiego budżetu. Z drugiej strony jednak, nacisk na jakość jest duży. Najczęściej – umiejętności ceni się wyżej, niż samą gotowość do pracy za półdarmo.
No i – last but not least – na ścieżce dziennikarskiej też można osiągnąć sukcesy zawodowe. To, że nie mogę wskazać siebie jako przykładu takiego sukcesu, nie znaczy, że innym się nie udało. Studia dziennikarskie skończyło razem ze mną ponad 200 absolwentów – liczba dość absurdalna, bo wiadomo, że dla wszystkich nie starczy w branży miejsca. Niemniej, na ile się orientuję, przynajmniej kilkanaście osób z tego grona do dziś pracuje w mediach. Można znaleźć ich nazwiska w polskiej prasie, a kilkoro – zobaczyć w programach TVP i TVN.
Powiedzieć, że osiągniesz wszystko, jeśli bardzo tego pragniesz – to powiedzieć straszną bzdurę. Na większą część otaczającej Cię rzeczywistości nie masz wpływu. Z wielu ograniczeń nawet nie zdajesz sobie sprawy, co bynajmniej nie wyjmuje Cię spod ich działania. Nawet jeśli okoliczności Ci sprzyjają, zwykły przypadek może pokrzyżować plany tak skutecznie, że już nigdy nie będą zrealizowane. Nie jesteś jedynym kowalem swojego losu. Nikt nie jest. To jednak nie znaczy, że masz pogodzić się z minimum, które przypadło Ci w udziale, nie bronić swoich marzeń, ani nie walczyć o więcej. Jeśli chcesz zostać dziennikarzem, nie patrz na to, że statystyka daje Ci kilka procent szans na sukces. Spróbuj pomimo tego. Jeśli chcesz pisać o swoim hobby, nie patrz na to, że w Polsce zajmują się nim dwa czasopisma na krzyż. Działaj. Jeżeli uważasz, że masz coś do przekazania – powiedz to.
Chcesz być pisarzem? Dziennikarstwo leży tuż obok Twojej ścieżki. Możesz wyprawić się w tamtą stronę po kilka groszy do załatania budżetu. Możesz pójść tam po nową perspektywę i umiejętności. Przy odrobinie szczęścia – takie sąsiedztwo zapewni karierę i awans społeczny. Z całą pewnością nie czekają Cię tutaj same sukcesy, ale czas poświęcony dziennikarstwu nigdy nie będzie zmarnowany.
Foto: AhmadHammoud / Foter.com / CC BY
150 złotych brutto w 2010 roku to i tak była bardzo dobra stawka. Mi na Czerskiej płacili 50. Choć oczywiście ja miałem krótszy starz.
Natomiast warto wspomnieć, że w dziennikarstwie bardzo przydają się kompetencje „miękkie”, takie jak:
– pasja: i to nie tylko pasja dziennikarska, tylko jakieś zainteresowanie lub hobby o którym ludzie zechcą czytać. Przykładowo ja zostałem rekrutowany z Cenegi, a moją główną kompetencją był fakt, że znałem się na grach komputerowych i internecie, a Agora podówczas mocno te działy rozbudowała. W redakcji w której pracowałem były natomiast tłumy ludzi, których główną predyspozycją było to, że np. dobrze robili zdjęcia, byli na każdej premierze filmowej lub też znali się na piłce nożnej. Działy typu „kultura” bardzo chętnie zatrudniają też osoby oczytane, przy czym im mniej niszowe książki się czyta, tym lepiej.
– znajomości. Brzmi to okropnie, ale bez szerokich znajomości i umiejętności ich pozyskiwania trudno sobie wyrobić pozycję w mediach. I to nie dlatego, że robotę musi ci wujek załatwić… Przeciwnie: bez znajomości po prostu trudno ci materiał pozyskać. Przykładowo: prezes firmy, albo polityk bardzo niechętnie umówi się z tobą na spotkanie, jeśli cię nie zna. A jeśli już, to najczęściej wyśle PR-owca lub marketingowca. I to nie dlatego, że coś ukrywa (bo powiedzmy sobie szczerze: 90% materiału, zwłaszcza w dziennikach lokalnych to „droga wojewódzka np. 666 zamknięta, bo naprawiają studzienki kanalizacyjne… Idż do odpowiedniego urzędu i zapytaj ile to potrwa i czy się nie da szybciej”), tylko z tej przyczyny, iż uważa, że mu zawracasz głowę.
Z tymi znajomościami to jest zabawna sprawa, bo – oczywiście – masz rację, że takie są realia; warto zać ludzi. Z drugiej jednak strony, bardzo łatwo wyrobić sobie sieć kontaktów, kiedy już człowiek musi codziennie zbierać materiał. Więc – nie myślę o kontaktach jako o kompetencji, którą trzeba posiadać. Jeżeli już, to kompetencją byłaby zdolność do rozmawiania z ludźmi tak, żeby chcieli dać Ci więcej, niż innym. 😉
Zwłaszcza że – z mojego doświadczenia – najciekawsze info prawie zawsze pochodzi od tych źródeł, z którymi nigdy wcześniej kontaktów nie utrzymywałeś. 😀
A co do piarowców, często nie warto na siłę przeskakiwać przez nich do prezesów. Pracowałem też po tej stronie barykady i zapewniam: kompetentny rzecznik to sojusznik dziennikarza. Zależy mu na publikacji bardziej, niż prezesowi, a do tego potrafi przekazać informację składniej i w taki sposób, żeby oszczędzić żurnaliście pracy. Win-win.
Kłopotem oczywiście są ci piarowcy, co tak naprawdę robią za ciecia – leniwe typy, których jedyną rolą jest stać w bramie i bronić przejścia. Czasem wynika to z krótkoterminowej strategii na przeczekanie jakiegoś kryzysu, ale niestety – nie zawsze. W niektórych polskich firmach prezesi tak własnie wyobrażają sobie rolę „pana od kontaktów”. Tyle tylko, że przeskakiwanie od razu do szefa takiej instytucji rzadko daje lepsze rezultaty.
O tak… Zaprzyjaźniony, dobry PR-owiec to prawdziwy skarb. Można dzięki niemu naprawdę dużo załatwić. W szczególności, że często potrafią wyczarować niesamowity materiał. Nie mówiąc o tym, że organizują niesamowite ewenty:D. Ja w szczególności lubilem te w Logitechu i Google (zawsze wybierali świetne lokale) oraz w Lewiatanie i Netii (mieli własnego szefa kuchni).
Natomiast w budżetówce było zupełnie na odwrót. Idziesz na śniadanie prasowe do ministerstwa, a częstują cię paluszkami z Biedronki.
No wiesz, biznes ma więcej kasy. 🙂 A do ministra i tak się pójdzie na konferencję, nawet gdyby częstował parówkami z Sokołowa.
@”[…] parcie ku mediom jest wśród młodzieży ogromne. Podaż na miejsce w redakcji wielokrotnie przekracza popyt.”
Podaż i popyt są zamienione miejscami. Poprawcie sobie. http://sciaga.pl/tekst/50338-51-popyt_i_podaz
Chodziło o to, że to redakcja kupuje sobie pracę dziennikarzy. Ale rzeczywiście – zdanie brzmi sensowniej, kiedy je odwrócić. Poprawione.
Ja pisałam do prasy lokalnej, potraktowali to jako dziennikarstwo obywatelskie i nie dostałam ani grosza, a sporo napisałam
no i własciwie , tengłos żołądka nie jednemu życie zmarnował. Albowiem przez żołądek kobiety zdobywają smakoszy, przez żolądek tracimy na wartości swojej postawnej figury, przez żołądek stajemy sie mniej atrakcyjni i wiele innych tego typu przygód mozna by wskazać. Ale nie sądzę że przez żołądek możemy przestac sie angażować w życie biznesowe, właściwie tym bardziej bo jeśli będzie pusty portfel to i dziewczynom nie będzie sie podobać figura posiadająca na oko żołądek aktywny, więc o atrakcji marzyć możemy własnie przez żołądek przestać. Co więcej ? No właśnie ,żołądek jak mniemam jest równiez dobrym motywatorem do podjęcia pracy bo jeśli chocby nawet to sami dla siebie nie spełnimy tego co żąda nasz organizm. Więc czy tak czy siak , na @ żąłądek choć narzekamy, cenić Go nalezy. A jeśli nawet by sprawił ze przez żołądek liczebnosć ludzi na świecie powięk szymy, rzec mozna wtedy że chyba raczej przez włas na głupotę i żołądek jest tego nie winny, A jęsli by nawet to wyrzec sie warto więc w polemike zapraszam. Pozdrawiam.
Nie no, różne są motywacje do biznesu. Jedni ludzie robią coś, bo im zależy, nawet jeśli nie zarobią na tym kokosów. Inni stawiają pieniądz na pierwszym miejscu. Serce i żołądek. Ja mam tego pecha, że mamona nie stoi wysoko w mojej hierarchii motywatorów, a jednocześnie sytuacja życiowa zmusza do tego, żeby o mamonę dbać.
Która droga lepsza – po linii serca czy żołądka? Nie wiem i nie podejmę się oceniać. 😉 Póki co na słuchaniu żołądka wychodzę bardzo dobrze, ale pewna nostalgia spod znaku „co by było gdyby” pozostaje. Kiedy byłem młodszy, mogłem przecież zacisnąć zęby i nie zmieniać trasy. Kilka dodatkowych chudych lat wtedy by mnie jeszcze nie zabiło, a teraz już za późno na zawracanie statku. No ale cóż, zawsze jest tak, że wybierając jedno, odrzucamy drugie. Dopiero w retrospekcji widać, czy wybór był słuszny – a nawet wtedy zostaje gorzki posmak utraconych możliwości.
Bardzo interesujący wpis! 🙂
Jeszcze w zeszłym roku byłam przekonana, ze dziennikarstwo to moja ścieżka, ze to właśnie tam będę się czuła najlepiej. Jednak na chwilę przed wyborem fakultetów (uczę się w liceum) zmieniłam zdanie. Trochę tego żałuję, ale nie da się ukryć, że opisywany kierunek jest niepewny. Praca zależy od tego, czy ma się akurat farta, a wysokość dorobków to tak naprawdę przypadek. Nie należę do grupy osób, którym rodzice do końca życia, albo przynajmniej do czasu aż sama nie zacznę porządnie zarabiać, będą opłacać czynsz i kupować jedzenie. 😉 Kierunki ścisłe są na pewno bardziej komfortowe jeśli chodzi o płace i warunki – wiadomo co, kiedy i za ile, niż jest to w przypadku dziennikarstwa. 😀
+w swoim życiu poznałam tylko jednego dziennikarza, na tyle, żeby widywać go co jakiś czas. Uczy fizyki u mnie w szkole. 😉
Pozdrawiam.
Mam pytanie z innej beczki. Może była o tym mowa, ale nie znalazłam. Chciałabym poznać zdanie autorów Spisku na temat pisania pod pseudonimem. Czy to dobry pomysł? Jak wydawcy podchodzą to takich osób? Czy to prawda, że niechętnie wydają teksy pisanie pod pseudonimem? Jeżeli tak, to dlaczego?
pozdrawiam
Chcę zostać dziennikarka , ale nw. czy dla mnie do wlasciwa droga . Jestem rozgadana , ale uzywam eleganckich slow . Z polskiego najlepsza ze swojego rocznika , wiec… chyba sie nadaje .A wogole gdzie moge znalezc dobra szkole dziennikarska . Mieszkam w bochni , 36 km od krakowa , pozdrawiam .
Milusia, jak jesteś najlepsza z polskiego, to może polonistyka? 🙂 Ja kończę turystykę i rekreację, poszłam w tym kierunku bo to moja pasja i… Dziennikarzy chcą specjalizujących się w jakiejś dziedzinie. Skoro mieszkasz blisko Krakowa – wybierz to miasto i rozwijaj swoje pasje. Polecam zacząć od mediów studenckich, aby zdobyć wstępne doświadczenie, a kierunek dziennikarstwo możesz zawsze zrobić na magisterce lub jakichś kursach. Najważniejsza jest tu praktyka, im więcej działasz – tym większa szansa że tą dziennikarką zostaniesz. Powodzenia! 🙂
Wielką przyjemność sprawiło mi przeczytanie tego artykułu. Pięknie i lekko Pan pisze. Serdecznie pozdrawiam i życzę sukcesów 🙂
Ciekawy, nadal chyba dość aktualny tekst; napisany przez kogoś, kto wie, o czym pisze.
Fantastyczny tekst! 200% prawdy. Po kilku latach od publikacji JEST GORZEJ.
Cenę za taśmę w ogólnopolskim Radiu to 30 zł. 60 zł brutto ZA KOMPLETNY MATERIAŁ, za którym musisz się nalatać czasami dwa dni. ROZUMIECIE?!?!?!?!? Takie stawki obowiązują niezmiennie od 10-15 lat. Nic się w tym zawodzie nie zmienia, a jak dziennikarze poszli do zarządu i powiedzieli, że to już trochę nie te czasy, żeby tak płacić i w sumie na kasie zarabiają lepiej, to usłyszeli że to dlatego, że za mało pracują i jak się im nie podoba, to niech idą na kasę.
Od dwóch lat nikt poza studentami w tej placówce nie chce się zatrudnić. Serio, nie marnujcie swojego czasu na gówno jakim jest dziennikarstwo.
Wojewodzki jest w kraju jeden. A co roku uczelnie wysrywają ok 10 000 tys wykształconych dziennikarzy. Nie marnujcie życia.