Właśnie skończyłem oglądać pierwszy sezon „Better Call Saul”. Z tej okazji wróciłem też do „Breaking Bad”. Czego można się nauczyć z obu seriali o konstruowaniu fabuły?
„Breaking Bad” to – w mojej ocenie – jeden z najlepszych seriali w historii małego ekranu. „Better Call Saul” jest spin-offem tego dzieła, czyli opowieścią rozwijającą poboczne wątki oryginału. W tym wypadku, na celowniku są losy szemranego prawnika, Saula Goodmana.
Obie produkcje są świetne, dobrze zagrane i zrealizowane. Obie bardzo mocne fabularnie. Kłopot tylko w tym, że oryginał lepszy od spin-offu.
Można powiedzieć: nie dziwota. Z pomysłami jak z mokrą szmatą, im mocniej je wyciśniesz za pierwszym razem, tym mniej wody poleci za drugim. Mnie jednak taki obrót spraw dziwi. Autorzy obu dzieł to wyjadacze (zwłaszcza Vince Gilligan) – z daleka powinni widzieć fabularne mielizny. Więcej, pierwsze odcinki „Better Call Saul” obiecują naprawdę ostrą jazdę. Główny bohater wpada w tarapaty, ryzykuje, o mały włos traci życie. Mocne rzeczy.
Później napięcie się jednak rozmywa, nie ma już trwogi i „efektu WOW”. Jest dobrze skonstruowana historia o poszukiwaniu siebie. Na tyle dobrze, że możesz traktować „Better Call Saul” i „Breaking Bad” jako świetne referencje do tworzenia podobnych wątków (transformacja tożsamości). Jeśli jednak chodzi o chwytanie widza za gardło… Cóż, niespełniona obietnica.
Nie chcę spojlować, ani wchodzić w rolę recenzenta, więc – oto sedno. Z przykładu „Better Call Saul” można wyciągnąć wnioski, które pomogą Ci w tworzeniu własnych fabuł.
1.Jeśli już Twój bohater ryzykuje, niech stawka będzie jak najwyższa.
Walter White, bohater „Breaking Bad”, staje przed wizją nieuchronnej katastrofy. Ma raka. Zostało mu kilka miesięcy życia. W obliczu śmierci decyduje, że najważniejsze to zapewnić przyszłość rodzinie. Jak ma tego dokonać, skoro uczy chemii w szkole średniej i bynajmniej nie zbija na tym kokosów? Produkcja metaamfetaminy to haniebne wyjście, ale do diabła – nie bardziej niż rak. Nie pisał się na wczesną śmierć. Nie pisał się na życie pełne upokorzeń. Dlaczego ma przestrzegać zasad, skoro tylko na tym traci?
Walter White od początku do końca ma nóż na gardle. W niemal każdym odcinku na szali stawia sukces swoich planów, życie własne i rodziny. Ostatecznie – gra toczy się również o jego tożsamość. Czy może być naraz dobrym mężem, poczciwym tatą i bezwzględnym kryminalistą?
Jimmy McGill, czyli późniejszy Saul Goodman, w pierwszym sezonie „Better Call Saul” mierzy się przede wszystkim z własną przeszłością. Zanim został prawnikiem, był drobnym oszustem. Wyszedł co prawda na prostą, ale nawyki pozostały. Jest trochę zbyt zamaszysty jak na rasowego adwokata. Za bardzo przypomina ulicznego cwaniaka, a za mało arystokratę po Harvardzie. No i nie stać go na wystarczająco dobre garnitury (ani na sprawny samochód).
Bardzo jednak chce być uznanym członkiem palestry. Szanowanym za profesjonalizm, skuteczność – i za etykę. Tak, Jimmy chce być porządnym człowiekiem, nawet wbrew swoim instynktom. W końcu moralność to kwestia wyboru, nie natury. Największym zagrożeniem są więc dla niego różnej maści pokusy. Wziąć łapówkę czy nie? W zamian za korzyści pomóc kryminaliście w realizacji planów, czy postąpić słusznie i ostrzec potencjalną ofiarę?
Na szali znajduje się przede wszystkim reputacja i samoocena bohatera. Nie ma potrzeby, żeby Jimmy ryzykował, na przykład, zdrowiem. W zasadzie nie grozi mu nawet więzienie. Stawki są więc niskie od początku i, wyjąwszy kilka przypadkowych tarapatów po drodze, pozostają takie do końca.
Powiedzmy sobie wprost – komu będziesz dopingować? Walterowi, który niedługo straci życie, czy Jimmiemu, który nie wie co zrobić z własnym?
2.Jeśli zaczynasz od tupnięcia, przygotuj jeszcze dwa w zapasie.
Pierwszy odcinek „Breaking Bad” najpierw wprowadza w sytuację, żeby zakończyć z bohaterami po uszy w tarapatach. Podobnie jest w „Better Call Saul”. Z tym wyjątkiem, że po kilku pierwszych odcinkach scenarzyści skupiają się na konflikcie moralnym bohatera. Owszem, Jimmy ciągle wpada w kłopoty, ale są to dramaty małe, codzienne – bardziej złośliwość świata niż prawdziwe zagrożenia.
Odbiorca dostaje więc sezon rozpoczynający się tąpnięciem, a kończący świstem wypuszczanego powietrza.
Problem konstrukcyjny „Better Call Saul” polega na tym, że osią fabuły jest konflikt wewnętrzny, do tego dość pospolity. Książka to najlepsze medium dla tego typu opowieści. Serial, niestety, wymaga eksternalizacji zmagań – trzeba je wydobyć na zewnątrz i dać im namacalną formę. Pospolite dylematy moralne objawią się w trakcie pospolitych zdarzeń. A skoro tak – historia nieuchronnie zmierzy w stronę obyczajową.
Niby nic w tym złego, ale jeśli początek opowieści został tak skonstruowany, żeby chwycić odbiorców za gardła – będą oczekiwać podobnych emocji też później. Zawiedziesz ich, jeśli tego nie dostarczysz. W takiej sytuacji jedno tupnięcie na początku nie wystarczy. Trzeba tupnąć jeszcze przynajmniej raz w środku. I później – koniecznie raz na koniec.
Nawet gdy Twoja opowieść ma się toczyć spokojnie i powoli – jeśli raz zaczniesz zwiększać napięcie, nie wolno Ci go później zignorować.
3.Najlepiej, jeśli to decyzje bohatera napędzają historię.
To w zasadzie oczywiste, bo główny bohater nie może być bierny. Nigdy. Zastanówmy się jednak nad praktyczną realizacją tego postulatu w przypadku obu seriali.
Walter nie może uciec przed swoją chorobą. Nawet gdyby rak miał wejść w remisję, dalej pozostanie tykającą bombą. Jeśli nie teraz, może uderzyć za rok, za pięć lat. A jeśli nie rak, to coś innego – w końcu Walter nie jest już młody. Nie chodzi więc o to, żeby jak najbardziej przedłużyć swoje istnienie, ale o to, aby pozostały czas wykorzystać możliwie najlepiej.
I w tym kontekście rodzi się radykalna decyzja: zarobię jak najwięcej kasy na produkcji narkotyków. Walter nie widzi okół siebie wielu okazji do zdobycia fortuny w krótkim czasie, więc z jego perspektywy jest to wybór konieczny, a przynajmniej zrozumiały. Dla widza – nie jest. Nie każdy chory na raka robi równie szalone rzeczy. Walter mógł spróbować szczęścia w kasynie. Mógł poprosić przyjaciół (jak się okazuje – bogatych) o wsparcie. Mógł wreszcie dać sobie spokój i spędzić ostatnie chwile z rodziną, nie narażając jej na dalsze przykrości.
Opowieść bierze początek w decyzji głównego bohatera i trwa tylko dlatego, że bohater przy owej decyzji obstaje. Na przestrzeni następnych sezonów scenarzyści nie raz zadadzą pytanie, dlaczego postanowił tak a nie inaczej. Działała tu wolna wola, czy jednak natura, swego rodzaju przeznaczenie? Walter staje się coraz większym draniem, ponieważ od tego zależy jego przetrwanie – czy po prostu pokazuje to, co zawsze w nim siedziało, lecz nie miało okazji się ujawnić?
Tak czy siak – niezależnie od filozofii, którą wypatrzymy w „Breaking Bad” – sercem opowieści jest wybór bohatera, razem ze wszystkimi konsekwencjami.
Z pozoru „Better Call Saul” jest podobną historią. Tu również bohater podejmuje decyzje, które odmienią jego żywot. W porównaniu do Waltera, Jimmy bardziej jednak opiera się pokusom, niż kuje swój los. Być może w przyszłych sezonach będzie to wyglądać inaczej, ale w pierwszym – Saul Goodman jest tylko potencjałem. Jimmy nosi go w sobie, tego cwaniaczka, ale stara się zachowywać inaczej, porządnie.
Pod względem fabuły sytuacja sprowadza się do tego, że główny bohater reaguje na różnorakie nieszczęścia, które na niego spadają. Owszem, niektóre sam prowokuje – ale nawet te ostatecznie wyglądają na losowe dopusty. Nie ma wrażenia, że naprawdę zapracował na własne kłopoty. Że jego decyzje mają konsekwencje, kosztują.
Jimmy McGill jest więc człowiekiem, który chce dobrze, ale ma pecha. Walter White świadomie decyduje się zejść z udeptanej ścieżki – za co bez mrugnięcia okiem płaci pełną cenę. Pierwsza postać może być sympatyczna, może też być zabawna, ale jednocześnie budzi irytację nieporadnością. Na tej zasadzie, na jakiej wkurzają ludzie, którzy „nie wiedzą, czego chcą”. Druga postać raczej nie trafi na listę najbardziej lubianych bohaterów, ale bez wątpienia przykuje uwagę widzów.
Jeśli masz wybór, zawsze lepiej umieścić bohatera w oku cyklonu, niż kazać mu giąć się jak trzcina na wietrze.
Foto: PauliCarmody / Foter / CC BY
Ja się nie do końca zgodzę z pierwszym punktem. Wnioski są dobre, ale IMHO źle ujęte.
KIedyś, dawno temu jedna z moich znajomych zauważyła, że istnieje coś takiego jak „paradoks nadmiernej stawki”. Otóż: jeśli bohater zostanie postawiony w sytuacji bez wyjścia i okaże się, że musi wygrać, bo bez tego jego dziewczyna,rodzina, towarzysze broni, zwierzęta domowe i cała ludzkość bez mała zostaną utrupione, to napięcie od razu spada, bo wiadomo, że w takiej sytuacji bohater MUSI wygrać.
Natomiast w sytuacjach, gdy gra się o niższą stawkę: życie kumpla, romans z dziewczyną, skarb z wyspy skarbów, moralność, pieniądze, wolność etc. gdzie MOŻNA sobie pozwolić na przegraną, bo świat się od tego nie zawali sytuacja robi się dziesiątki razy ciekawsza.
Zarówno w BB jak i BCS czegoś takiego nie ma. O obu bohaterach od początku wiadomo, jak skończy się dla nich historia: Walter umrze, a Saul będzie musiał się ukrywać. Liczy się natomiast to, jak do tego dojdzie.
Należy zauważyć też, że obie serie bardzo ładnie to wyśrodkowują: bohaterowie grają o takie stawki, że ich przegrana wywołuje reakcję emocjonalną, ale jednocześnie nie przytłacza widza.
Słuszna uwaga. Ze wszystkim można przesadzić, więc ze stawkami również. Mam jednak wrażenie, że problem dotyczy przede wszystkim tych rodzajów literatury, które ochoczo sięgają po konwencję eposu. Wtedy łatwo przychodzi stawiać na szali losy całego świata. No i kłopotliwy jest też dyktat happy endów, bo wtedy rzeczywiście – bohaterowi musi się udać.
Niekoniecznie. Fatalizm. Bohater może wszystko stracić. Zagrał i przegrał. I jest trochę takich produkcji.
Otóż zgodzę się połowicznie. Cenna uwaga, lecz trochę biją we mnie słowa: ,,Musi wygrać”. Otóż nie ,,musi”. Gram obecnie w ciekawą grę, ale żeby nie spoilerować, nie przytoczę tytułu. Dodam tylko, że jest dość stara i uchodzi za slangową ,,pikselozę” (czy tamte gry rzeczywiście miały duszę w odróżnieniu od obecnych, czy to tylko tęsknota za dzieciństwem? – nie wiem, lecz wrócić zawsze miło.) W połowie gry mamy sytuacją, kiedy świat stoi na krawędzi zagłady, niedawno sprzymierzeni zajęli stolicę imperium, które wcześnie walczyło dosłownie ze wszystkimi wygrywając z marszu, i można by oczekiwać, że w końcu czekają nas czasy spokoju i kolorowych motylków nad kwiecistymi łąkami. Imperator wyjaśnia kilka rzeczy, dowódcy, którzy użyli broni masowego rażenia zostaną ukarani, pada obietnica opuszczenia zajmowanych terenów, a żołnierzom wzbrania się dalszej walki. Jednak coś idzie nie tak. Jeden z dowódców imperium zaczyna kraść magię z innego świata, rosnąc w siłę ponad wszelką miarę. Część sił imperium próbuje z nim walczyć, przegrywają z kretesem. Nasi bohaterowie postanawiają uderzyć, nim ten osiągnie moc absolutną i zawładnie światem. W tym celu przeprowadzają nalot, niszcząc lotnictwo imperatora, współpracującego z potężnym dowódcą. Wcześniejsze obrady pokojowe były tylko mrzonką, a imperium jest potężniejsze niż kiedykolwiek wcześniej. Nasz wróg niebawem może stać się bogiem i tylko my możemy go powstrzymać. Dochodzi do walki, lecz… przegrywamy ją… Świat, który znaliśmy dotąd, o który walczyliśmy, który pokochaliśmy, uległ katastrofie. Powierzchnia w dużej mierze zniszczona, wiele miast się nie zachowało, zmienił się układ kontynentów, nawet imperium nie istnieje, ponieważ dowódca zdradził swego władcę, niszcząc także jego. Teraz musimy odnaleźć się w nowym świecie, a nie wszyscy z dawnej grupy bohaterów pragną walczyć, nie dostrzegając w tym sensu. Jedna czarodziejka chce odtąd zajmować się sierotami, twierdząc, że przez całe życie nie dawano jej wyboru, lecz teraz w końcu chce zrobić coś, co sama uznała za słuszne, nie tylko przelewać krew za losy świata. Opisałem środek gry, gdzie rozgrywka dotyczyły przetrwania całego świata, a mimo to moim zdaniem wyszło świetnie. Kiedy nie można zawieść, a mimo to bohater zawodzi, powstaje coś unikalnego, coś co będziemy pamiętać. Bez sensu jest natomiast sytuacja, gdyby historia zakończyłaby się już na obradach pokojowych – spodziewane zwycięstwo. Twórcy kusili nas upragnionym przez postaci pokojem, w zanadrzu szykując jeszcze większe zagrożenie. Niech bohater przegra tę najważniejszą walkę i zawiedzie wszystkich, wtedy otrzymamy historię nie z przytupem, ale z bombą atomową.
„Breaking Bad” to majstersztyk. Wspaniale rozegrana i genialnie przemyślana fabuła, gdzie wszystkie wątki zazębiają się ze sobą a pojawienie się kolejnej osoby czy sprawy zawsze ma sens. Zawsze czekałam na następny odcinek jak narkoman na głodzie. Natomiast „Better Call Saul” wiele obiecywał, ale.. niestety nie spełnił moich oczekiwań (co nie oznacza, że nie będę czekała na 2 sezon). Jednakże zauważyłam, że odcinki były bardzo nierówne pod wieloma względami – napięcia, ważności spraw, tempa akcji. Ten serial jest tworzony jakby na siłę i to go gubi. Ale my tu o serialach a należymy przecież do Spisku PISARZY;) Jaką lekcję możemy więc wyciągnąć z zestawienia tych dwóch seriali? Po pierwsze: po ewentualnym sukcesie pierwszej książki nie upajać się do bólu sukcesem, ale postawić sobie poprzeczkę jeszcze wyżej. Po drugie: po napisaniu książki pozwolić jej się „odleżeć” jakiś czas w szufladzie a potem przyjrzeć się jej krytycznym okiem. Nie godzić się na bylejakość!!! Nigdy! Lepiej uczyć się na czyichś błędach a nie na swoich…Te zbyt drogo nas kosztują…
Hmm… Mam wrażenie, że to powszechny problem ze spin-offami, że robi się je na siłę. 😉 Ale IMHO nawet nie o to chodzi w wypadku BCS – patrząc na fabułę całościowo to ciągle jest top class. Najbardziej zgrzyta mi, że dostaję komedię obyczajową, która korzysta z tych samych narzędzi, co „Breaking Bad”, a nie wnosi od siebie aż tak wiele. Czyli zawodzi koncept.
Ale cóż. Pomimo marudzenia, też będę czekać na drugi sezon. 😀
A ja się spytam, tak nie na temat wpisu. Czy w przyszłości pojawi się coś na temat nadawania tytułów? A jeżeli nie, to czy istnieje jakaś złota rada, która trochę to ułatwia? Nieważne ile stron ma opowiadanie lub jakikolwiek tekst, który napiszę, nawet jeżeli byłby tasiemcem, nie potrafię nadać mu tytułu. Męczę te tytuły i męczę, a skutki są zazwyczaj takie, że i tak to co wymyślę jest kompletnie nieadekwatne do treści, zawiewa kiczem lub jest zbyt proste i nijakie.
A tym razem się z tobą nie zgodzę ;p
Uważam, że historia Saula/Jimiego jest sto razy lepsza o historii Walta, ale to oczywiście moje zdanie
Także choć potrafisz przekonać tym artykułem do swojej tezy, nadal stawiam Saula wyżej na piedestale, od naszego chemika.
I ja się zgodzę. Uwielbiam i Saula, i to, że wreszcie mamy dobrą postać kobiecą (Kim). BB oglądałam z ciekawością, ale bez gorączki. BCS połykałam odcinek za odcinkiem i teraz nie mogę doczekać się kolejnego sezonu. Mam wrażenie, że tu postaci i ich relacje są mimo wszystko pełniejsze – może dlatego, że tej akcji nie jest tak przytłaczająco dużo.