Są ludzie, którzy uważają, że dobrze naoliwiona machina marketingowa potrafi sprzedać wszystko. Inni – odwrotnie: że książki promowane z założenia są kiepskie, bo gdyby były dobre, sprzedałyby się i bez tego. Jak to jest naprawdę?
W dawnych, pięknych czasach pisarz nie musiał martwić się promowaniem własnej twórczości. Co stworzył, to wysyłał wydawcy, a ten dopiero musiał się głowić, jak to sprzedać i czy w ogóle się da. Teraz jednak wydawcy coraz częściej wymagają od twórcy zaangażowania w stronę promocyjną. A jeśli ktoś wydaje własnym sumptem – w ogóle jest pozostawiony sam sobie. Nikt promocji za niego nie zrobi.
To nie jest już teoretyczne pytanie, czy postawić na jakość książki, czy na ogólnie pojęte wysiłki marketingowe. Obecnie każdy pisarz ociera się o ten dylemat. Dlatego – powiem Ci, jak to wszystko wygląda „tak naprawdę”, czyli w praktyce.
A zaczniemy od formuły znanej chyba każdemu, kto promuje swoją treść w internecie…
Content is the king
Ta zasada sugeruje, że najważniejsza jest treść – zawartość. To, co chcesz powiedzieć, a także sposób, w jaki to mówisz. W praktyce to przecież treść decyduje o tym, jak twoje wysiłki zostaną odebrane.
Powtórzę: jeśli wyjdzie Ci popelina, ludzie zareagują na nią źle. Jeśli wyjdzie Ci tekst dobry, informacja zwrotna będzie pozytywna. To jest tak proste. Właśnie dlatego „Content is the king”, czyli najważniejsza jest jakość tekstu – produktu, który sprzedajesz.
Co to jednak znaczy, że książka jest dobra?
Zatrzymajmy się tu na chwilę, bo sprawa jest mniej oczywista, niż się wydaje. No bo co zrobić z tymi sytuacjami, gdy czytamy popularną powieść, a na usta cisną nam się słowa, że to przecież „gówno w okładce”? Czy to znaczy, że marketingowi czarnoksiężnicy zamieszali tu ludziom w głowach i skutecznie wcisnęli produkt drugiej kategorii?
Zazwyczaj – nie. Każdy, kto miał coś wspólnego z poważnym marketingiem (a nie ze sprzedażą garnków po domach) wie, że towar złej jakości ostatecznie schodzi dużo gorzej. W pierwszym momencie można sobie zapewnić nawet niezły wynik, na przykład – reklamą w mediach. Kiedy jednak rośnie liczba klientów, zaczynają pojawiać się recenzje, powstaje też kwestia marketingu szeptanego. Zły produkt zostanie zidentyfikowany. Ludzie będą się przed nim przestrzegać. Sprzedaż nieuchronnie spadnie.
Zły produkt sprzedaje się źle. Niezależnie od promocji.
To nie zawsze działa tak gładko, nie we wszystkich branżach. W niektórych wypadkach na wizerunek produktu rzeczywiście w większym stopniu wpływają wysiłki speców od PR, niż jego faktyczna użyteczność. W wypadku książek (i w ogóle branży rozrywkowej) zasada sprawdza się jednak w stu procentach. Kiepskie książki naprawdę się nie sprzedają – nie w długim terminie – niezależnie od tego, ile pieniędzy zainwestowano w ich promocję.
Tu jednak dochodzimy do sedna problemu. Nie ma bowiem uniwersalnego wzorca na dobrą powieść. Gorzej, o jakości książki nie decydują eksperci – krytycy i literaturoznawcy. Z zachowania rynku można wręcz wysnuć heurystykę, że książki artystycznie, a więc „dobre bo ambitne”, czeka komercyjna klapa. W praktyce o tym, czy książka jest dobra, czy nie, decyduje więc wynik indywidualnej relacji między czytelnikiem a tekstem.
Na tym poziomie to dosłownie „kwestia gustu”. Dobry obyczaj nakazuje o gustach nie dyskutować, w rzeczywistości możemy je jednak badać. W ujęciu statystycznym łatwo już zauważyć, że są ludzie, którzy preferują smoki ponad statki kosmiczne. Albo szczęśliwe zakończenia ponad te smętne. I na tej podstawie można już spekulować na jak dużą publiczność dana książka może liczyć.
Żadna książka nie jest – ani powinna być! – pisana dla wszystkich. I ta prosta prawda prowadzi nas do kolejnej kwestii…
Marketing is the queen
Nawet najbardziej wartościowej treści nikt nie przeczyta, jeśli nie zadbasz o to, aby dotrzeć z nią do ludzi.
Mam nadzieję, że uda mi się napisać więcej o samej mechanice marketingu książki w przyszłych wpisach, więc teraz skupię się na dwóch najważniejszych, podstawowych kwestiach. Po pierwsze – na tym, że żaden pisarz nie może sobie pozwolić na pisanie bez świadomości tego, kim są jego czytelnicy. Musisz to wiedzieć. Od tego zależy nie tylko tyle, czy potrafisz pisać językiem zrozumiałym dla odbiorcy, nie tylko tyle, czy w ogóle go odnajdziesz – ale przede wszystkim, czy uda Ci się nawiązać z nim więź. Bez tego ostatniego elementu: książka jak grochem o ścianę.
Najłatwiej pisać dla ludzi podobnych sobie. Jeśli więc lubisz czytać jakiś rodzaj prozy gatunkowej – wiesz dobrze, co Cię w niej kręci. Masz podstawy zakładać, że innych kręci to samo. O ile nie wprowadzisz zbyt drastycznych eksperymentów, wszystko powinno być OK.
Kłopot pojawia się wtedy, kiedy nie piszesz w gatunkowych ramach albo chcesz przekazać na tyle unikatowe przesłanie, że nawet wzorzec gatunku zostanie przez to skrzywiony. W takim wypadku musisz założyć, że sedno treści będzie trudne do uchwycenia. A także – że tak naprawdę tylko Ty w pełni zrozumiesz, o co chodziło. Reszta będzie się domyślać. Z takiej perspektywy zawsze piszesz dla ludzi, którzy są od Ciebie inni, przynajmniej jeśli chodzi o preferencje czytelnicze. Gorzej, może Ci się wydawać, że piszesz „dla wszystkich” (co nigdy nie jest prawdą), podczas gdy w rzeczywistości tworzysz dla osób, które chcą Cię zrozumieć. Czy też inaczej – dla tych, którzy już przeżyli epifanię, jaką oferujesz, a teraz szukają jej potwierdzenia lub wyzwolenia emocji. Albo też – dla tych, którzy już na wstępie pragną tej prawdy, którą zamierzasz przekazać. Tak czy siak, dla ludzi, dla których Twoja książka nie będzie zupełną nowością.
Tworzysz dla ludzi, którzy już wiedzą to, co chcesz im powiedzieć. Twoim zadaniem jest ułożyć im to w głowach tak, żeby byli tej wiedzy świadomi.
Weźmy przykład. Powiedzmy, że jest facet, alpinista-amator, który wspiął się na Czomolungmę, po drodze przeżywając duchowe doświadczenie. To było jego wielkie marzenie, zrealizował je niemałym wysiłkiem – teraz realizuje drugie. Pisze książkę. O tym duchowym doświadczeniu. Rzecz kompletnie niezrozumiała dla nikogo innego. Nie potrafił tego opowiedzieć bliskim po powrocie, więc ma nadzieję, że powieść pozwoli mu wyrazić temat bardziej dobitnie. Ostatecznie wychodzi z tego trochę pamiętnik, trochę książka podróżnicza, trochę traktat filozoficzny, a trochę bełkot. Standardowa „twórczość z ambicjami”, której nie da się jasno zakwalifikować.
Komu to diabelstwo sprzedać? Każdemu? Większość ludzkości w ogóle nie będzie zainteresowana tematyką, a filozoficznych wstawek po prostu się wystraszy. Co więcej, koszt dotarcia „do wszystkich” zawsze jest ogromny. Nie ma innej opcji – trzeba zidentyfikować te grupy odbiorców, które byłby najbardziej zaciekawione ofertą. Czy byliby to alpiniści? Być może, choć to mała i słabo zdefiniowana grupa w kontekście czytelnictwa. Może w takim razie miłośnicy literatury podróżniczej? Prędzej, ale czy nie zniechęcą się przez wszystkie te wstawki o mistycyzmie gór? To jak to w końcu opchnąć? Jako opowieść religijną?… Ach, gdybyż tylko autor pomyślał o tym wszystkim zawczasu.
To jest największy problem z książkami, które tworzone są „dla siebie”, czyli po to, żeby dać wyraz pasjom autora. Owszem, to bardzo kusząca motywacja. I oczywiście – w pewnym sensie wszyscy tak robimy. Nie ma w tym nic złego, dopóki autor ma świadomość, że książkę trzeba będzie nie tylko napisać, ale i sprzedać. Warto więc zastanowić się, dla kogo konkretnie komponujemy opowieść. Dla młodzieży? Dla dorosłych? Dla kobiet czy dla mężczyzn? Nie żartuję, to poważna sprawa. Musisz mieć w głowie jakąś aproksymację swojego odbiorcy. Zwłaszcza wtedy, gdy posiadasz ambicje artystyczne, bo wszelkie ambicje w literaturze podwyższają poprzeczkę autorowi (nie czytelnikom, sorry).
Jeśli piszesz – dajmy na to – o roli kobiet w kulturze arabskiej, największe zainteresowanie tematem będzie wśród, niespodzianka!, kobiet. Dodać można, że kobiet z dużych miast, klasy średniej i wyższej, obyczajowo otwartych i uważających się za kosmopolitki. Raczej nie zainteresujesz nobliwych pań dostojnie odzianych w moher – być może ta wiedza akurat im najbardziej by się przydała, ale „kultura arabska” to kompletnie nie ich bajka. Rozumiesz, o co mi chodzi?
Nie ma innej opcji, jak pogodzić się z tym, że nie przekażesz czytelnikowi prawd zupełnie nowych. To zbyt duże wyzwanie i dla niego, i dla Ciebie. Gdy chcesz powiedzieć coś naprawdę unikalnego, musisz wykorzystać w charakterze analogii prawdy znane już odbiorcom. Właśnie dlatego proza gatunkowa działa tak dobrze – buduje wspólną płaszczyznę doświadczeń, którą można wykorzystać jako kontekst w komunikacji z czytelnikiem.
To jednak prowadzi do drugiej kwestii, którą chciałem poruszyć. Otóż, czasami tego wszystkiego – tych barier marketingowych, które w rzeczywistości są barierami komunikacyjnymi – nie da się przeskoczyć. Rzucona na rynek, ot tak, Twoja książka sczeźnie marnie. Pies z kulawą nogą jej nie tknie. Po prostu, będzie tak inna od panujących obecnie „standardów”, że mimo literackiej jakości, nie da się jej sprzedać wystarczająco licznemu gronu klientów.
Co możesz zrobić, żeby temu zapobiec?
Nie reklamuj książek w telewizji. To produkt luksusowy, a nie pasta do zębów.
Zacznijmy od tego, że wykupienie reklam w telewizji niczego nie da. Media masowe są świetne w nadawaniu mocy prostym, precyzyjnie skonstruowanym komunikatom, ale jeśli Twoim komunikatem jest egzotyczna książka z ambicjami – pieniądze na szeroką reklamę to pieniądze wyrzucone w błoto. Zwłaszcza jeśli nie potrafisz wysiłków promocyjnych dobrze wycelować (tak jest – kiedy wiesz dla kogo piszesz, wiesz komu się promować).
W wypadku książek mechanizm marketingowy działa trochę inaczej, niż w wypadku proszku do prania. Mówimy tu o produkcie luksusowym. Chodzi przede wszystkim o to, aby przekonać ludzi, że ich intymne doświadczenie z lekturą będzie warte zainwestowanego czasu – że książka będzie do nich dopasowana. Każde nowe nazwisko na rynku to potencjalne ryzyko, że kupimy szmirę. Konsumenci są więc ostrożni. Wolą kupować tych, których się poleca, albo tych, których czytali już wcześniej i stwierdzili, że „temu nazwisku można zaufać”.
Egzotyczne książki debiutantów zwykle znikają bez wielkiego echa (chyba że ktoś ma szczęście albo wygra prestiżową nagrodę). Egzotyczne książki znanych pisarzy sprzedają się może gorzej, niż reszta, ale jednak – sprzedadzą się w ciemno.
Kiedyś to była jedyna droga, żeby zyskać jakiś poziom przewidywalności zarobków w karierze literata. Pisać w miarę popularne rzeczy, słać gdzie się da, zaciskać zęby na aroganckie komentarze redaktorów. Teraz wygląda to troszkę lepiej – głównie za sprawą internetu, który wyeliminował pośredników. Możesz zaznajamiać ludzi ze swoją twórczością na licznych portalach literackich, na forach, a przede wszystkim, prowadząc bloga.
Być może nie brzmi to szczególnie zachęcająco, bo kto w Polsce słyszał o popularnym blogu literackim? W rzeczywistości jednak nie o samą popularność chodzi. Jasne, to pomaga – w końcu czytelnicy bloga to również najbardziej prawdopodobni czytelnicy Twojej książki. Największą wartość wyniesiesz jednak nie z liczby odwiedzin, ale z informacji zwrotnej, którą Twoi odbiorcy za pośrednictwem bloga mogą Ci przekazać. Oni poznają Ciebie, ale ty poznajesz też ich. Możesz zobaczyć jak na dłoni, kto Cię czyta, do kogo docierasz – jacy oni są, ci ludzie, którzy później poniosą Cię na listę bestsellerów (oby).
Wartość promocyjna bloga może być różna, ale każdy blog, bez wyjątku, pozwala Ci zbliżyć się do odbiorców.
Z autopsji mogę powiedzieć, że rozkręcanie bloga zupełnie od zera to masa pracy i potężna inwestycja zasobów (nawet w wersji „za darmo” – i tak pożera siłę woli). W moim wypadku, blog skutecznie koliduje z dwoma projektami literackimi, które mam na tapecie. Ostrzegam więc uczciwie: to nie jest bułka z masłem. Dlatego jeśli nie masz zbyt wiele czasu na zbyciu, warto też rozważyć publikację w internetowych periodykach albo dołączenie do redakcji portali o tematyce zbliżonej do tematyki Twojej książki. Ważne, żeby nie publikować pod pseudonimem (na dłuższą metę to bardzo kiepski pomysł). A także – żeby zachować kontakt z czytelnikami (zazwyczaj wystarczy możliwość dodania komentarza pod tekstem).
I to są najważniejsze kwestie, o których Ty, jako pisarz, musisz pamiętać. Owszem, marketing książki to szeroki temat, wykraczający daleko poza ramy tego wpisu. Postaram się zająć nim rzetelnie w przyszłości. Prawda jest jednak taka, że Ty, twórca, nie masz wpływu na większą część procesu sprzedaży książki (no chyba że wydajesz własnym sumptem). W Twojej gestii leży przede wszystkim dobre zrozumienie swoich czytelników oraz nawiązanie z nimi więzi – jeszcze zanim opowieść zostanie skończona.
Jeśli zapomnisz o tym i napiszesz książkę tylko dla siebie, prosisz się o katastrofę. Taka proza zwykle zawodzi, a jeśli już zawiedzie, to nie z powodu pecha. Wracając więc do pytania z tytułu – marketing czy jakość literacka – odpowiedź jest prosta: oba aspekty są ważne. Jeśli postawisz tylko na jednego konia, przegrasz ten wyścig.
Foto: martinak15 / Foter / CC BY
Zaciekawiło mnie zdanie: „Ważne, żeby nie publikować pod pseudonimem (na dłuższą metę to bardzo kiepski pomysł)”.
Dlaczego? Wielu pisarzy ukrywa się pod pseudonimami (np. Wegner, Ćwiek z bardziej popularnych), a od tych którzy publikują pod swoimi nazwiskami często słychać, że z czasem zaczęli tego żałować. Pamiętam, że Sapkowski w którymś wywiadów stwierdził, że gdyby tylko mógł cofnąć się do przeszłości na pewno nie podpisywałby się własnym nazwiskiem.
Może faktycznie warto było to rozwinąć. 😉 Powiem tak: do tej pory szedłem właśnie tą ścieżką, którą chciałby pójść Sapkowski. Trochę było w tym konieczności (nie wszystko w ogóle wolno było mi opublikować pod własnym nazwiskiem, jakkolwiek dziwnie to nie zabrzmi), ale w większości – to jednak zamysł. Taki właśnie, że przecież kiedyś będę pisał lepiej (widzisz, jestem perfekcjonistą…), a więc z pewnością będzie mi wstyd wcześniejszej, mniej udanej twórczości.
Efekt jest taki, że jeśli wpiszesz w Googla hasło „Tomasz Węcki”, wyskoczy Ci Spisek, parę wcześniejszych tekstów, które musiałem upublicznić pod własnym nazwiskiem – i jakieś pierdy z zamierzchłej przeszłości, gdy byłem zbyt młody, żeby wiedzieć jak jestem głupi. Wszystko pomiędzy, a wcale nie było tego mało, nie jest związane z moim nazwiskiem. Od razu powiem, że to rzeczywiście nie są teksty, po których bym płakał – ale jednak. Gdyby to wszystko było zebrane w jednym worku, marka „Węcki” byłaby bardziej rozpoznawalna.
Publikowanie pod pseudonimem uważam więc za niepotrzebną komplikację. Być może ma to sens, jeśli ktoś planuje całą swoją twórczość rozpowszechniać właśnie w ten sposób – pod jednym, dobrze dobranym przezwiskiem – ale nawet takiego wyjścia nie polecam. Zwłaszcza że za młodu mamy tendencję do obierania ksywek albo pretensjonalnych, albo zbyt niepoważnych. Później trzeba latać z taką durnowatą łatką do nazwiska. Marian „Bolo” kowalski. Krzysztof „Mefostofeles” Piasecki. Piotr „Nożyce” Matuszczak.
Serio, nie ma się co wstydzić własnego nazwiska. Pod nim nas pochowają.
Fakt, że młodzi ludzie piszą pod ksywkami, które na pseudonim literacki do ich twórczości się nie nadają, to zupełnie inna sprawa od samego pisania pod pseudonimem.
Ja jednak jestem za stwierdzeniem pana Sapkowskiego. Pisanie pod swoim nazwiskiem czegokolwiek, co nie jest literaturą naukową, zawsze poprowadzi do punktu w czasie, gdy zaczniemy tego żałować. A im bardziej nam „się uda” w literackiej karierze, tym większy to będzie żal, bo tym większe będzie zainteresowanie prywatnością pisarza.
Pseudonim jest jak tarcza ochronna, zapora ogniowa – mało kto zdoła ją sforsować, a większość tego się nawet nie podejmie. Prywatność to naprawdę cenna rzecz, lecz przekonał się o tym ten, kto już ją stracił. 😉
Rzeczywiście, pseudonim czasami bywa dodatkową komplikacją: Trzeba zachować tajemnicę, choćby czasami chciało się wykrzyczeć, że to my napisaliśmy tę książkę. Nie ma możliwości podzielenia się swoją twórczością jako swoją ze znajomymi, a oni nie zareklamują nas na zasadzie :”Patrz, to mój kumpel, daj mu like’a!” Za każdym razem trzeba udowadniać, że tak, tak – to właśnie ja…
Za to można być szczerym z czytelnikiem i obserwatorem, bez oglądania się na uczucia rodziny czy otoczenia. Dostaje się autentyczną, pozbawioną słodzenia odpowiedź, czy nasz twórczość komuś obcemu się spodoba, czy po prostu uznał ją za nudną…
Ja osobiście spróbowałam obu opcji. Używanie mojego prawdziwego nazwiska skończyło się tym, że czytali mnie w większości przyjaciele, po czym stwierdzali, że nie najgorzej piszę oraz mówili, iż liczą na egzemplarz autorski, kiedy już się wydam. Dopiero po obraniu pseudonimu dostałam kilka konkretnych, czasem dość nieprzyjemnych komentarzy – najzabawniejsze, iż często od tych samych osób, które czytały moje wcześniejsze i zdecydowanie gorsze prace…
Dla mnie było od razu oczywiste, co jest dla mnie lepszą drogą.
Jeszcze inną sprawą jest, że w dzisiejszych czasach bardzo wiele zależy od wizerunku. Nazwisko prawdziwe ma automatycznie dołączony wizerunek nas, jako osoby realnej, żyjącej w tym kraju i na danych warunkach. Pseudonimowi trzeba to wszystko stworzyć – zbudować od podstaw, pisząc, publikując, udzielając się… To wymaga znacznie więcej wysiłku od podpisania się nazwiskiem, które zna co najmniej 200 osób na Facebooku. 😉
Z drugiej strony można stworzyć siebie takim, jakim boimy się być pośród znajomych, a jakimi jesteśmy we własnym towarzystwie, bez wystawiania się na potępienie czy wyśmiewanie. Nie wyjdzie? – Trudno. Znajdzie się inną ksywkę, zacznie wszystko jeszcze raz… A nazwisko ma się jedno i raczej trudniej je zmienić niż pseudonim. 😉
Pozdrawiam,
A. A. Raven
Hmm… No powiem tak – nie zamierzam nikogo siłą nakłaniać do rezygnacji z pseudonimu. 😀 Zresztą, z pewnością masz rację w tym względzie, że niektórym ludziom rzeczywiście niewygodnie połączyć normalną karierę z karierą pisarską, więc wolą tworzyć pod pseudonimem.
Osobiście uważam po prostu, że poza pewnymi wyjątkami, obieranie pseudonimu wynika z chybionych założeń. U mnie tym założeniem było, że „na pewno będę się wstydził” po latach. No i co z tego? I tak się wstydzę różnorakiej popeliny, bo przecież wiem, że poszła w świat. A z drugiej strony – nie wstydzę się drogi, jaką wykonałem. Rzeczywiście piszę dużo, dużo lepiej, niż kiedyś, a komu to zawdzięczam? Nie muzom, nie talentowi, tylko sobie i swojej pracy. Żaden pisarz nie powinien zgrywać dziewicy i udawać, że urodził się z tymi zdolnościami, które ma obecnie.
No i drugie chybione założenie – że jako pisarze musimy chronić naszą prywatność. Tak szczerze? To nieuniknione, że ją stracisz, jeśli Twoje wysiłki literackie rzeczywiście wypalą. Ludzie będą chcieli Cię zobaczyć, dostać autograf, pogadać. Twoja paszcza pojawi się, nie daj boże, w telewizji. 😉 W takich warunkach pseudonim to sztuka dla sztuki, bo i tak wszyscy zainteresowani wiedzą kto zaś. Więc albo odrzucasz to wszystko, chowasz się w jamie (i mocno utrudniasz promocję swoich dzieł!), albo przyjmujesz z dobrodziejstwem inwentarza.
A, no i to nie jest tak, że pisanie pod pseudonimem nic nie kosztuje. Powiedzmy, że poświęcisz dwa lata na tworzenie i publikowanie pod pseudonimem. Potem Ci się znudzi tak bardzo, że rzucasz to w cholerę i zmieniasz pseudonim. Możesz się czuć dobrze z tym, że zrzucasz toto taki ciężar – jasne. Ale jaki jest efekt w kwestii promocji? Zaczynasz budowanie marki od zera. Dwa lata w plecy.
Podpisuję się pod tym artykułem „obiema rencami”. Marketing książki to potwór, którego właśnie próbuję okiełznać i idzie średnio. Warto też wspomnieć, że promocja w internetach może również odpalić w drugą stronę, przyciągając hejterów, którzy otwarcie, bezkrytycznie zjadą książkę, bo „napisał ją bloger więc jest gównem”, nawet jej nie czytając. Though stuff…
Andrzej Tucholski z jestKultura miał ostatnio taką samą sytuację. Czeka na mnie rozgrzebany artykuł na ten temat, więc więcej później. Na szybko powiem tylko tak: bez paniki, i tak napiszesz kolejną książkę. 😉
Coś w tym jest 😉 w przypadku Andrzeja to fala hejtu jest tak irracjonalna, że sam nie wiem co o tym sądzić. Na szczęście pozostają ludzie, którym książką się podoba, szkoda tylko, że te głosy są mniej słyszalne.
Łukaszu,
hejterzy znajdą się zawsze. Nie trzeba się tym przejmować, tylko pisać i robić najlepiej, jak się potrafi. 🙂
Opinię blogerom najbardziej psują osoby, które tworzą abstrakcję na blogach i piszą (a raczej się wymądrzają) na tematy, o których bladego pojęcia nie mają. Naturalnie każdy z nas popełnia jakieś pomyłki, bo jesteśmy tylko ludźmi, lecz natknięcie się na kilka bezsensownych, bezwartościowych i najeżonych masą podstawowych błędów (u)tworów pod rząd pozostawia u wielu czytelników trwały niesmak.
Niestety z tym trzeba się pogodzić, bo Internetu nikt nie jest w stanie kontrolować, a portalom blogowym bardziej zależy na ilości blogów czy użytkowników – nie ich jakości.
Jednak kategoryzowanie i szufladkowanie jakiejkolwiek osoby ze względu na jeden (!) czyn, świadczy negatywnie tylko o tamtych ludziach, nie o twórcy. Na pewno znajdzie się wiele czytelników, które będą to dobrze rozumiały i ocenią tego książkę pana po jej zawartości – nie po łatce. 😉
Pozdrawiam,
A. A.Raven
Mądre. Dzięki.
Z tego, co zauważyłam, to wcale nie najgorzej sprzedają się książki „łatwe” –z oklepanymi bohaterami, niezbyt skomplikowaną fabułą, bez żadnych głębszych konkluzji, szybkie do przeczytania (i szybkie do zapomnienia). Co pewien czas półki bestsellerów podbija ta sama historia, tylko pod innym tytułem. Czasami mnie to aż boli, gdy widzę kolejny jak taki „hit” święci triumfy popularności 🙁
No trochę to tak działa. Mnie boli, jak słucham Justina Biebera, ale przecież chłopak ma szerokie grono odbiorców, którzy nie muszą iść na koncert z zatyczkami do uszu i pełnym opakowaniem Ibupromu.
Odpowiedź jest prosta: Ludzie chcą zmarnować przyjemnie czas, a przy takich książkach jest to możliwe. Pan Tomasz dobrze to ujął w artykule: „Tworzysz dla ludzi, którzy już wiedzą to, co chcesz im powiedzieć.” To jest pisanie dla publiczności, sprzedawanie książek.
Tylko niewielka część naszego społeczeństwa lubi się „zmęczyć” czytaniem i myśleniem. Dla tych książki lekkie i łatwe są zwyczajnie nudne.
Recepta na sukces?
Napisać powieść łatwą, przyjemną, lecz posiadającą ukryte światy pomiędzy słowami. Niech dla jednych będzie rozrywką, a dla innych – wyzwaniem. Tylko czy ktoś tak potrafi…?
😉
Pozdrawiam,
A. A. Raven
Jasne, że potrafi – vide „Imię róży” Umberto Eco. 😉
Zawsze marzyłam o napisaniu książki. Jednak jak na razie nie mam pomysłu, koncepcji, czekam na grom 😉 ale co nie co kłębiło mi się w głowie, nie wiedziałam co z tym zrobić, założyłam bloga. Nie byłam do tego przekonana, wydawało mi się, że blogi prowadzą nastolatki, którym się nudzi. Ale uznałam, że robię to dla siebie, a blog to łatwy, dostępny sposób na pisanie. Raz drugim wspomniałam znajomym, im się nawet spodobało, powiedzieli innym, a ja z dużą przyjemnością odkrywam, że ludzie odwiedzają moją stronę. Nie mówię, że są to ogromne ilości, że stałam się sławna czy coś w tym stylu, ale świadomość, że ktoś tam zagląda, daje mi motywację do dalszego pisania, doskonalenia się, a może nawet stworzenia całej książki. Także polecam wszystkim 🙂
współczesny rynek jest bezwzględny, trzeba go nieustannie analizować i badać. Najlepiej trafić w niszę, coś czego nie ma a jest na to zapotrzebowanie. Łatwo mówić, trudniej zrobić 🙂 a jednak wielu się to udaje, a literatura się rozwija.
Pozdrawiam 🙂
Mimo wszystko ważniejsza jest promocja, jeśli chce się sprzedać towar. Reklama – dźwignią handlu! Nikt nie kupi książki, jeśli o niej nie wie; nie ściągnie jej z półki w księgarni, gdy nie przyciągnie go okładka, ani nie zajrzy do środka… I tutaj dopiero się zaczyna część o jakości. Ta jest jednak ważna dopiero później, dla ludzi wymagających intelektualnego wyzwania – czegoś więcej, niż tylko stosu ładnie brzmiących ze sobą słów. Jednak wciąż wiele pozycji sprzeda sama okładka czy reklama. Przy dobrych specach od marketingu takich „pustostanów słownych” można dla jednego nazwiska upchnąć wiele, zanim klienci powiedzą w końcu stanowcze: „Dość!”
Obecnie poziom jakości jest bardzo niski. Sama, kiedy zaglądam na półki księgarni, prycham tylko na mnogość błędów w wydaniach, przewidywalność akcji oraz ogromną schematyczność we współczesnych powieściach. Niewiele jest książek z ostatniego dziesięciolecia, które chciałabym mieć na swojej półce i jestem gotowa zapłacić za nie te 30-50 złotych. Reszta jest tanią rozrywką, która choć dobrze zareklamowana, wciąż nie jest dla mnie warta swojej ceny, przez co ostatecznie wyląduje znów na sklepowej półce, a nie w moim koszyku. 😉
Pozdrawiam,
A. A. Raven
Pewnie ta reklama i marketing to jest droga do sukcesu… Lecz ja to chyba dziwna jestem, bo za cholerę nie chciałabym, żeby mi ktoś gniota [gdybym takowy popełniła], sprzedał w wielkich nakładach… Mnie prosta myśl – że niby pieniądz osładza wiele – nie daje satysfakcji… Dlatego moje pisanie ma być jakościowe… Wiem, że nie jestem poprawna politycznie, ale wciąż wolę móc patrzeć sobie w oczy bez żenady, niż wydać coś na czym pewnie bym nieźle zarobiła, ale zaprzeczyłabym samej sobie… A co do pisania pod pseudonimem… Nie mam ciągot do ukrywania swojej twórczości za tajemniczo brzmiącym parawanem… 🙂 W końcu ja to ja! I już 🙂
Dobry tekst. Mój pogląd na ten temat może być niepopularny, ale stawiam na marketing. Książka może być ogólnie kiepska, ale podobać się jakiejś wąskiej grupie np. fanom star wars (bo na przykład jest to fanart). W dzisiejszych czasach autor musi więcej, bo realia tego wymagają. Mówiąc marketing mam na myśli całokształt promocji, czyli także ostateczny wygląd tego, co klient trzyma w łapkach – coś, co względnie przypomina książkę (lub e-booka). Musi być zachowany jakiś poziom, żeby klient nie poczuł, że został oszukany. Jeżeli książka mu się nie spodoba, to cóż – ma prawo mieć takie odczucia.
Wydaje mi się, że marketing może działać nawet w przypadku słabych książek, ale tylko na krótszą metę. Przykład – cykl „Dziedzictwo”. O ile „Eragon” okupował nawet listy bestsellerów (doczekał się też filmu i gry), o tyle kolejne tomy ponoć sprzedawały się coraz słabiej; nawet polski wydawca musiał zdecydować się na podzielenie ostatniej części. Pewnie ludzie się zorientowali, że hasło „książka napisana przez nastolatka”* nie ma już racji bytu, bo „Dziedzictwo”, w przeciwieństwie do cyklu o Harrym Potterze, nie stawało się coraz dojrzalsze, a i pierwszy tom był zwyczajnie słaby. Co potwierdza tezę z artykułu, że książka musi też być dobra sama z siebie, inaczej się nie utrzyma.
*Konkretniej hasło to mówi, że Paolini miał 15 lat, kiedy napisał „Eragona”. To nie jest do końca prawda, ponieważ autor w tym wieku ZACZĄŁ tę książkę pisać; kiedy została wydana, miał już bodajże 19 lat.
wpisałem w gugla hasło „jak dotrzeć ze swoim blogiem do jakichś ludzi” i dotarłem tu. Dobry tekst, wg mnie niegłupi, ale odpowiedzi raczej nie znalazłem (poza tym, że to żmudny proces – hmm…o tym nie wiedziałem!;)
zostawiam więc swój namiar
https://bartoszjakubjasinski.wordpress.com/
i pozdrawiam Państwa Szanownych!
🙂
Pisanie książki to ciężka praca, ale przede wszystkim frajda. A w marketingu zawsze byłam słaba, w utrzymywaniu relacji koleżeńskich (nie przyjacielskich czy bardzo osobistych) beznadziejna.
Gratuluję artykułu.