Ostatnio głośno zrobiło się o młodej pisarce, Kai Malanowskiej, która za 16 miesięcy pracy nad książką dostała 6800 złotych. Czy to jest los, który dzielą inni pisarze, czy też jest to tylko przypadłość „literackich beztalenci”? A może to dobrze, że ludziom nie płaci się dużo za pisanie książek? Sprawdźmy, ile zarabia pisarz.
Zacznijmy od tego, że w polskich realiach honorarium w wysokości 6800 złotych to już niezły wynik. Wedle mojego rozeznania, stawką zazwyczaj oferowaną pisarzom jest 5 do 10 procent ceny okładkowej książki. Dodajmy sobie, że najczęściej spotykane nakłady mieszczą się w przedziale od 2 do 5 tysięcy egzemplarzy (a z tą ostatnią wartością to chyba jestem zbytnim optymistą). Ostatecznie wyjdzie, że jak pisarz zarobi na książce 10 tysięcy, to już są powody do odtrąbienia sukcesu.
Dziesięć tysięcy za, powiedzmy, rok wytężonej pracy. Tak jest, trzeba to stwierdzić otwarcie: pisarz na książkach zarabia mniej niż sprzątaczka na sprzątaniu.
Wina tego i owego
Dlaczego tak się dzieje? Częściowym winowajcą jest rynek, a dokładniej jego organizacja. Podmiotami, które w Polsce najwięcej zarabiają na obrocie książką są… dystrybutorzy. Wzrok Ci się nie popsuł, dobrze czytasz. Hurtownie i księgarze, nie dokładając ręki do powstania jakiejkolwiek książki, spijają śmietankę przychodów. Marże dużych sieci, takich jak Empik lub Matras, spokojnie dochodzą do 50% ceny okładkowej, a przecież niejedno wydawnictwo dopłaca im jeszcze za reklamę oraz lepszą ekspozycję towaru. Biznes nie jest łatwy i wymaga sporych nakładów kapitału, ale też wiąże się z relatywnie niskim ryzykiem – w końcu, gdyby ludzie przestali kupować książki, zawsze można im sprzedawać papier toaletowy (o czym wie każdy, kto choć raz wszedł do Empiku). Ktoś jednak musi ponieść ryzyko, wyszukać godne przeczytania pozycje i zainwestować w nie z własnych pieniędzy. Tym kimś jest wydawca i to on opłaca drukarnię, redaktorów, tłumaczy i pokrywa wszelkie inne koszty, nierzadko nawet te związane z transportem książek do dystrybutora. Opłaca mu się to różnie, ale orientacyjnie przyjmijmy, że czystego zysku ma 20% z ceny okładkowej (powtórzę jednak, że wiele zależy od sukcesu książki, niektóre generują tylko straty). Teraz, gdzie w tym całym biznesie autor? Na szarym końcu. Pieniądze od czytelników najpierw trafiają do dystrybutora, potem do wydawcy, a dopiero po pokonaniu tych dwóch arcyważnych szczebli, trafiają do autora. Dokładnie taka jest hierarchia dziobania i dokładnie takie są priorytety dzielenia łupów. Na dobrą sprawę, gdyby autor nic nie zarobił, wszyscy tylko by się ucieszyli.
Polska język piękna język
No ale dobrze, takie są realia wszędzie – może procenty wyglądają trochę inaczej na Zachodzie, bo tam cywilizacja większa, ale wszędzie autor dostaje ochłapy z pańskiego stołu. Prawda? Niby tak, a jednak polscy pisarze mają przekichane z jeszcze jednego powodu: bo piszą po polsku. I nie chodzi mi o to, że mamy kosmiczną gramatykę, której nikt na świecie nie ogarnia. Po prostu – polskojęzyczna literatura w zasadzie znajdzie zbyt tylko na ograniczonym obszarze, między Odrą a Bugiem, gdzie żyje sobie 36 milionów ludzi. Z czego statystycznie każdy co roku wydaje na książki kilkadziesiąt złotych. Z czego większość tej sumy idzie na podręczniki szkolne. To, co zostanie, musi dodatkowo być podzielone między literaturę rodzimą a przekłady z literatury światowej. Mamy globalizację, czytelnik może wybierać spośród dzieł najlepszych literackich umysłów z dowolnego miejsca na Ziemi. Siłą rzeczy, „światowej klasy” bestsellerów produkuje się w Polsce mniej, niż na świecie, a więc ten rynkowy tort nie ma szans być podzielony równo. Co to oznacza dla rodzimych pisarzy? Że mają bardzo, bardzo wysoko ustawioną poprzeczkę. Że muszą się przebić do grona najlepszych (albo przynajmniej najlepiej trafiających w gusta czytelników), bo inaczej pozostanie im zbieranie resztek. Nie wystarczy, że będą „przeciętnie uzdolnieni”, ani nawet „dobrze rokujący”. Muszą wymiatać na wszystkich frontach.
I co z tego?
Jeśli masz wątpliwości, czy to źle, odpowiem: tak, to źle. Pisarzem nikt się nie rodzi, do pisania trzeba się wytresować. Można to zrobić tylko przez praktykę. Gdy okoliczności ekonomiczne nie sprzyjają wybieraniu takiego zawodu, coraz mniej ludzi inwestuje swój czas i energię w pisanie. Ergo: coraz mniej ludzi szlifuje swój kunszt i ostatecznie, coraz mniej ludzi osiąga „światowy poziom”. Konkurencję wygrywają te narody, które potrafią zapewnić początkującym autorom łatwiejszy start.
Czy więc państwo polskie powinno dotować pisarzy albo rynek książki? Cóż, na pewno są tacy, którym by się to spodobało. Ten i ów dostałby stypendium, jedno lub dwa wydawnictwa uzupełniłyby swoją ofertę o tomiki niszowej poezji. Końcowe efekty mogłyby być różne, zależnie od zastosowanych rozwiązań, od zmarnowanych pieniędzy publicznych do wzrostu czytelnictwa i faktycznej zmiany paradygmatów rządzących rynkiem książki. Osobiście jednak myślę, że są pilniejsze sprawy, którymi rządy powinny się zajmować. Na przykład, naszą tradycyjnie kulejącą służbą zdrowia (że tak powiem: nawet artyści nie chcą umierać młodo).
Co w takim razie może zrobić biedny polski pisarz, który nie rozkręcił jeszcze kariery i nie sprzedają jego dzieł w nowojorskich księgarniach? Ano, prosta sprawa – nie pisać dla pieniędzy. Zapomnij o tym. Nastaw się na to, że nikt Ci nie zapłaci i że czasu włożonego w stworzenie książki nie odzyskasz w twardej walucie. Dzięki minimalistycznym oczekiwaniom unikniesz przynajmniej rozczarowań. Przy czym nie zrozum mnie źle, żyją w Polsce ludzie, który utrzymują się tylko z pisania – i nie jest to jedynie Tokarczuk czy Sapkowski. Ci ludzie w większości nie ograniczają się jednak do pisania książek. Kapitalizują swoje umiejętności na wiele sposobów, od współpracy z prasą i biznesem, poprzez tłumaczenia z obcych języków, na prowadzeniu blogów kończąc. Jeśli naprawdę chcesz być pisarzem w Polsce, musisz pamiętać, że przez długi czas przyjdzie Ci finansować to hobby z innych źródeł…
Natomiast jeśli nie masz ambicji pisarskich (albo właśnie Ci wyparowały pod wpływem lektury tego tekstu), za to lubisz czytać książki – rób to dalej! Nie zapomnij tylko o naszych rodzimych autorach. Mogę się zgodzić, że wypadają raczej kiepsko na tle starannie wyselekcjonowanej próbki dzieł zagranicznych, z którymi można zapoznać się w naszych księgarniach. Ale – jeśli zupełnie zignorujesz pisarzy rozwijających się tuż pod Twoim bokiem, stracisz wiele. Przeoczysz prawdziwe perły. Bo nikt lepiej nie opisze Twojego świata i nie poruszy Twoich uczuć, jak osoba myśląca Twoim językiem.
Fajny wpis
Dobrze napisane. Wczoraj wieczorem usiłowałem zmierzyć się z tematem, który rozpoczęła Kaja Malanowska i doszedłem do podobnych wniosków. Dzisiaj umieszczę u siebie.
Niestety Polsce książki staja sie coraz mnie popularne. Ludzie nie maja czasu i chęci sie dokształcać.
Pismo pisane jest wypierane przez elektroniczne dzisiaj królują blogi.
Bardzo mi się podoba to co Pani pisze.
nie pisać dla pieniędzy jak najbardziej popieram, to sie robi od serca a jednocześnie smuci dalsza cześć czyli Nastaw się na to, że nikt Ci nie zapłaci i że czasu włożonego w stworzenie książki nie odzyskasz.
Stronę znalazłem przez Facebooka.
Podaj źródło proszę informacji, że stają się coraz mniej popularne. I nie opieraj się prosze na narzekaniach wydawców, którzy tylko o sprzedaży książek mówią – a pomijają pożyczanie książek, biblioteki, czy piracenie na czytniki książek.
Też nie wierzę w to niewielkie czytanie. Moi znajomi pochłaniają tony książek, wymieniamy się, na targach kłębią się tłumy kupujących. Może to kwestia środowiska, a może wieku, ale biblioteka znajduje się na zapyziałym osiedlu i korzysta z niej mnóstwo osób. Ja często ściągam z chomika, pożyczam. Masa osób też pisze, ale poziom olaboga. Mam wrażenie, że teraz każdy woli pisać, niż czytać. Szkoda tylko, że z poprawnością językowo kiepsko strasznie.
źródło? to moje własne obserwacje.
przeciętny szary obywatel nie czyta książek.
Pytałem wielu znajomych i co a po co mi to? więc to chyba wszystko tłumaczy.
wręcz przeciwnie ma sie ta sytuacje do ludzie dziłajacych w biznesach lub mających jakiś prestiż.
Nie no, coś tam się da zarobić – te 6800 na przykład. 😉 Myślę jednak, że w obecnej sytuacji pisanie książek z myślą o wielkich pieniądzach to strata czasu. Są lepsze sposoby na bogacenie się i lepsze motywacje do pisania.
Chyba nie rozumiesz o co biega. Mówi się, że każdy powinien robić to co kocha. I zazwyczaj fajnie by było gdyby pasję połączyć z pasją. Jednak w polskich realiach to graniczy z cudem i w muzyce i w pisaniu książek…
No tak, ale ogromna rzesza pisarzy oprócz pisania, spełnia się w innych zawodach. Ja jestem copywriterem i swoją książkę piszę po godzinach. Oczywiście, chciałbym mieć możliwość, aby poświęcić się w całości pisaniu, ale jak na razie jest to niemożliwe.
O ile dobrze kojarzę, to chyba Grisham codziennie przed pracą poświęcał godzinę na pisanie książki i nie przeszkodziło mu to w osiągnięciu sukcesu.
*pracę połączyć z pasją
Poczułam się jakby ktoś mi przybił piątkę.
Krzesłem.
W twarz.
Zawsze chciałam pisać w moim języku, tak najłatwiej mi operować słowem ale z tego co teraz słyszę to wydawanie za granicą zdaje mi się nagle dużo lepszym rozwiązaniem niż zostanie tutaj.
Niestety, wydawanie za granicą nie jest łatwiejsze dla Polaka. Procenty podziału łupów ze sprzedaży książek gdzieniegdzie wyglądają lepiej (np. w Anglii, o ile się nie mylę, dystrybutor zabiera wydawcy średnio 40% ceny okładkowej), ale nigdzie nie jest to dramatyczna różnica. Początkującym, a nawet „średnim” pisarzom nigdzie nie jest łatwo. Co więcej, jeśli jakiś kraj dotuje i wspiera literaturę, to dba przede wszystkim o rodzimą, nie o przekłady. Mało który Polak pisze tak dobrze po norwesku, żeby się tam przeprowadzić i np. żyć z tworzenia skandynawskich kryminałów.
IMO, jesteśmy skazani na nasz grajdół. Albo zaciskamy zęby i piszemy mimo wszystko – albo walczymy z systemem, żeby było bardziej po ludzku. Tak czy siak, moja rada: nie liczyć na wiele.
Gdyby zmniejszyć podatki na książki, nie mówiąc o całej gospodarce, to po prostu ludzi stać będzie na kupowanie książek o dyskusyjnej jakości. Tak jak piszesz – dotacje rodziłyby tylko dalsze patologie, ale artyści często myślą tylko o sobie.
Może. Podatki są w Polsce wysokie dla biednych, ale oni i tak mają większe problemy na głowie, niż niskie czytelnictwo. Polską tragedią jest raczej to, że klasa średnia puszcza focha na książki i ich nie kupuje w takiej ilości, jak niegdyś. Zmniejszenie podatków dla klasy średniej to miły postulat, za którym z chęcią bym zagłosował, ale patrzac realnie – raczej nie wpłynie to znacząco na rynek książki. Zyski prędzej zwiększą się producentom whiskey albo dilerom samochodów.
Co do samego opodatkowania książki, to jasne – wprowadzenie VAT na książki bodajże 2 lata temu doprowadziło do skoku ich cen o 12%, co z kolei zmniejszyło ich sprzedaż o 8% (podaję dane z pamięci za Biblioteką Analiz). IMHO odegrała tu rolę również pazerność wydawców i dystrybutorów, którzy zwietrzyli okazję do podniesienia cen i przerzucenia całej winy „na państwo”, ale nie da się ukryć – jest wyraźna korelacja między wprowadzeniem podatku i spadkiem sprzedaży.
Czy zmniejszenie VAT doprowadziłoby więc do spadku cen? Od transformacji przerabialiśmy już kilka razy takie ruchy i – o ile mi wiadomo – zawsze po zmianie podatku ceny pozostawały na tym samym poziomie. Cena nie jest bowiem bezpośrednią funkcją opodatkowania, ale wynika z tego, ile ludzie są skłonni zapłacić za dany produkt. Jeśli płacili starą cenę bez marudzenia, to po co sprzedawca ma ją nagle obniżać? Oczywiście, oznacza to, że w kieszeni zostanie mu więcej pieniędzy, a więc że np. poszerzy swoją ofertę lub opóźni nieuchronne podniesnienie cen z powodu inflacji. Już teraz jednak, po tym, jak VAT został wprowadzony, a otoczenie gospodarcze się do niego dostosowało, usunięcie podatku nie będzie miało znaczącego wpływu na samo czytelnictwo.
Żeby nie było – jestem jak najbardziej za obniżeniem podatków (w końcu kto nie chciałby płacić mniejszej daniny?), ale na rozwiązywanie problemów systemowych trzeba patrzeć właśnie tak – systemowo. Myślenie schematami typu „zmniejszyć podatki” i „państwo minimum” to nie jest przejaw wnikliwości, ale pójścia na łatwiznę.
Czeeeeść 🙂
Znalazłam kiedyś takie wydawnictwo jak Poligraf, które reklamuje się jako pomocne, oddane, życzliwe i przede wszystkim nastawione na zysk autora. Możesz mi coś na temat Poligrafu powiedzieć? 🙂
A kto pisze książki dla pieniędzy?Gdyby tak było,wynagrodzenie pokrywałoby koszty wydania,a każdy autor otrzymywałby pensję wcześniej.Nikt nie podpisuje umowy na napisanie ksiażki za np 1000000 zł.Przeczytałam opinię niezbyt pochlebną zresztą na temat pisarstwa,w innym blogu i powiem tylko tyle,że nie dosyć,że mało kto czyta książki,to wyjawia się z polskiej kultury obraz nędzy,i zazdrości,niczym nie uzasadnionej.A w takim układzie pisarze nie maja co liczyć na tantiemy.