Przejdź do treści

Na co komu ustawa o książce?

Trwają prace nad nową ustawą o książce, która powstaje z inicjatywy Polskiej Izby Książki. Najbardziej kontrowersyjną częścią tych przepisów miałaby być stała cena pozycji wydawniczych, ustawowo gwarantowana przez pewien okres po premierze. Nigdzie nie dałoby się kupić książki taniej. W związku z tym postulatem pojawiło się sporo obietnic bez pokrycia, bzdurnych zarzutów i złudnych nadziei. Pora spojrzeć na temat krytycznym okiem.

Zacznijmy od tego, czym jest Polska Izba Książki. Nie jest to bowiem agencja państwowa ani urząd, tylko organizacja samorządu gospodarczego. Zrzesza wydawców, księgarnie, hurtownie, drukarnie i wszelkie inne przedsiębiorstwa powiązane z rynkiem książki. Propozycje ustaw może więc PIK zgłaszać tylko jako inicjatywę społeczną, która dopiero później jest rozpatrywana przez władze. Warto o tym pamiętać, bo krytyka ustawy o książce lubi zbaczać na manowce i traktuje temat jak prywatną inicjatywę ministra kultury. Stąd łatwo przejść do krytyki rządu w ogóle, zakrzyknąć „wszystko wina Tuska!” – i bam, daliśmy się zmanipulować sprytnemu demagogowi, który żadnej książki w życiu nie dotknął.

Powtórzę – Polska Izba Książki reprezentuje biznes i tylko o interesy tego biznesu dba. Taki ma statut i po to istnieje.

Ok, ale o co chodzi z tą ustawą? Jaki cel ma osiągnąć nowe prawo? Wedle PIK, główne korzyści to wzrost czytelnictwa, uporządkowanie rynku i pomoc dla indywidualnego księgarstwa. Spójrzmy bliżej na te życzenia.

Książki pod strzechy

Ustawa o książce wzorowana jest na przepisach wprowadzonych we Francji bodajże w latach 70. ubiegłego wieku. Bynajmniej, nie jest to rozwiązanie oryginalne – zostało już przetestowane na świecie. We Francji państwo rzeczywiście opiekuje się rynkiem książki, co jest jednym z powodów wysokiego czytelnictwa. Jeśli będę mieć czas, przybliżę temat w następnych postach i postaram się wyjaśnić, jak Francuzi przekonali swoje społeczeństwo do czytania. Teraz jednak zastanówmy się, dlaczego akurat propozycja ujednolicenia ceny książki dla wszystkich dystrybutorów miałaby wpłynąć na czytelnictwo.

Stanowisko PIK można sparafrazować w taki sposób: obecnie ceny książek i tak są zawyżone. Wydawcy, wiedząc, że niektórzy dystrybutorzy będą chcieli sprzedawać ich produkt po promocyjnej cenie, już na wstępie umieszczają na okładce cenę wyższą od zamierzonej. Nie mogą być przecież na tym interesie stratni. Gdyby wydawcom zagwarantowano, że nikt zgodnie z prawem nie będzie mógł handlować książkami poniżej ceny okładkowej, niechybnie te ceny byłyby obniżane.

W tym argumencie, wbrew pozorom, jest sporo sensu. W długiej perspektywie kondycja finansowa wydawnictw zależna jest od poziomu czytelnictwa i kondycji rynku. Nie opłaca im się „zajeżdżać” własnego źródła dochodów. PIK w swoim założeniu popełnia jednak jeden błąd – zakłada, że wszyscy wydawcy będą działać racjonalnie i preferować korzyść długoterminową nad krótkoterminową. Tymczasem w realnym świecie tak się nie dzieje. Przedsiębiorstwa dość często decydują się na działania przynoszące szybki zysk, nawet jeśli w dłuższym terminie czekałaby je większa nagroda. Ba, moim zdaniem to jest wręcz ludzka natura, że wolimy dostać jedno ciastko teraz, niż pięć ciastek za rok (np. kto myśli o emeryturze, gdy dopiero zaczyna karierę?).

Czy średnia cena książek spadnie po wprowadzeniu ustawy, zależy więc od tego, ilu wydawców zdecyduje się wykorzystać okazję do krótkoterminowego zysku, a ilu zechce zagrać długoterminowo. Nie wiadomo, jaki będzie wynik, a zakładanie, że na pewno pozytywny dla czytelników, to myślenie życzeniowe. Promowanie ustawy jako sposobu na zwiększenie czytelnictwa to albo logiczna pomyłka, albo celowe mydlenie oczu.

Ordnung muss sein

Stała cena na książki dla wszystkich dystrybutorów z pewnością zwiększyłaby przewidywalność dochodów wydawców i pozwoliła im lepiej planować nakłady. Kto wie, może na tyle zmniejszyłoby się ich ryzyko biznesowe, że byliby bardziej skłonni inwestować w niszową literaturę. Właśnie taki argument podaje Polska Izba Książki – że zwiększone zyski ze sprzedaży bestsellerów będą przeznaczone na mniej popularne pozycje.

Znów jest to mile brzmiący postulat, za którym kryje się błędne założenie, że wszyscy wydawcy będą myśleć tak, jak piarowcy PIK-u. No bo któż potrafi zagwarantować, że wydawca świeżo zarobioną górkę pieniędzy wyda akurat na ambitną literaturę? Przecież zarobił dzięki literaturze popularnej, więc po co ma nagle inwestować w coś, co nie przyniesie podobnych zysków. Absolutnie nie ma powodów, by zakładać, że firma specjalizująca się w publikowaniu tanich romansideł nagle postanowi wydać coś artystycznego. Czy więc po wprowadzeniu ustawy o książce, rzeczywiście wzrośnie liczba ambitnych, a więc ryzykownych pozycji? Możliwe, owszem – ale mało prawdopodobne. Już prędzej pojawi się więcej tego, co w pierwszej kolejności wygenerowało duże zyski, czyli literatury popularnej.

Jedyne więc, co można o projekcie ustawy powiedzieć, to że poprawi sytuację wydawnictw. I tu, proszę, nie zrozum mnie źle – osobiście uważam, że to jedna z niewielu zalet ustawy o książce. Jako człowiek żyjący z pisania mógłbym się na wydawnictwa obruszyć, że pisarze zwykle dostają tylko 5% ceny okładkowej za swoją pracę, a więc że wydawcy są takimi samymi wyzyskiwaczami, jak hurtownicy i dystrybutorzy. Łatwo przyszłoby mi plucie w ich stronę, ale prawda jest taka, że to właśnie wydawcy są podporą rynku książki. Dystrybutorzy niczego nie produkują. Pisarze za to rzadko kiedy mają środki i umiejętności potrzebne do samodzielnego wypromowania dzieła. Na wydawcach spoczywa największa odpowiedzialność za jakość książek, a jednocześnie ponoszą największe ryzyko biznesowe. Jeśli ich sytuacja jest zła, na rynku pojawia się mniej pozycji. Jeśli jednak są bogaci, siłą rzeczy stać ich na szerszą ofertę.

Małe jest… piękne?

W obecnej sytuacji małe sieci dystrybucyjne i indywidualne księgarnie zazwyczaj muszą sprzedawać książki po cenie okładkowej, wyznaczonej przez wydawcę, podczas gdy duże sieci i np. dyskonty nie przejmują się takimi drobiazgami – korzystają z rabatu. Czytelnik wybiera to, co jest dla niego korzystniejsze i kupuje tam, gdzie jest taniej. Tracą na tym przede wszystkim słabsi gracze na rynku dystrybucji, zyskują silniejsi, co ostatecznie prowadzi do koncentracji kapitału w kilku najpotężniejszych przedsiębiorstwach. PIK twierdzi, że ustawa o książce bierze w obronę tych najmniejszych księgarzy i pozwala im konkurować z największymi, przynajmniej cenowo, jak równy z równym.

Kłopot w tym, że rabaty stosują nie tylko najwięksi dystrybutorzy. Często sklepy internetowe wykorzystują taką samą zachętę, by przyciągnąć uwagę kupujących. Czy handel internetowy to też coś złego? Cóż, być może z punktu widzenia osiedlowej księgarni. Niekoniecznie z punktu widzenia jej klientów. Tu leży pies pogrzebany, bo PIK reprezentuje tylko księgarzy.

Obietnice, że dzięki ustawie zwiększy się czytelnictwo i obniżą ceny książek, można raczej włożyć między bajki – Państwowa Izba Książki lubi takie hasła wywieszać na sztandarach, ale to nie jest jej celem. Jej cel to zadbać o interesy zrzeszonych przedsiębiorstw.

Można więc patrzeć na ustawę o książce jak na próbę wyciągnięcia dodatkowej kasy od czytelników – i będzie to uzasadniony punkt widzenia. W treści ustawy niewiele jest zapisów, które poprawiałyby sytuację klientów, za to sporo takich, które służą wyłącznie sprzedawcom i producentom. Jest bardzo wątpliwe, że cena książek rzeczywiście spadnie po wprowadzeniu tego prawa.

Z drugiej strony jednak, mówimy tu o specyficznym rynku – o rynku książki. Można się obruszać na myśl, że przedsiębiorcy handlujący tym towarem zasługują na specjalne przywileje, ale fakty są takie, że w wielu krajach rzeczywiście te przywileje mają. I tam, gdzie państwo roztacza specjalną opiekę nad książką, rynek wydawniczy zwykle jest mocny, a czytelnictwo wysokie. Moim zdaniem, propozycja PIK to słaby pomysł i zdecydowanie zbyt ograniczony. Gdyby jednak ostatecznie przeszedł, nie będzie to żadna katastrofa dla czytelników. Wręcz przeciwnie, wzmacniając pozycję wydawcy, ustawa pomoże wzmocnić pozycję całego rynku. Jedyny minus, że ostatecznie koszt tej pomocy pokryjemy bezpośrednio z naszych kieszeni.

 

Uwaga: Tekst, który przeczytałeś pochodzi z roku 2014. Rok później wróciłem do tematu i napisałem „Czego Ci nie mówią o ustawie o książce?”.

7 komentarzy do “Na co komu ustawa o książce?”

    1. wolny rynek nie ma nic wspólnego z ograniczeniami. Konkurencja musi być wolna. To co chcą narzucić przedsiębiorcą jest niczym innym jak komuną.

    2. nawet w modelu europejskim to jedna z tych potworności przed którymi należy się bronić wszystkimi metodami jakimi się da.

    3. Tak w zasadzie, to cała ustawa o książce jest pomysłem przedsiębiorców zrzeszonych w PIK. Jeśli ktoś komuś coś chce narzucić to właśnie oni reszcie społeczeństwa. Nie jest to więc żadna komuna, tylko najzwyklejszy w świecie interwencjonizm.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.