Przejdź do treści

Ćwiczenie dla pisarzy – elastyczny styl

Zaczynam ten rok na Spisku o miesiąc później, niż chciałem. Czas najwyższy na nowe ćwiczenie. Tym razem – w trochę innej formule.

Najpierw jednak wyjaśnienie kontekstu; skąd taki, a nie inny, pomysł. Brałem ostatnio udział w rozmowie o tym, jak raczej pokazywać, niż wyjaśniać. W pewnym momencie zorientowałem się, że zachodzi na tym tle pewne nieporozumienie. Otóż, „wyjaśnianie” utożsamiane jest z gawędziarskim, potoczystym stylem. Im bardziej rozgadana proza, tym mniej łapie się na „show”, a tym bardziej podpada pod „tell”. Tymczasem – nie. „Show, don’t tell” jest przestrogą przed karmieniem czytelnika gotowcami. Chodzi wyłącznie o to, żeby szanować jego inteligencję; przedstawiać zdarzenia tak, aby mógł samodzielnie wyciągnąć z nich wnioski. Styl pisania nie ma tu nic do rzeczy. Da się ten sam cel osiągnąć pisząc wylewnie.

Inna sprawa, że gawędziarstwo w prozie jest trudne. Do bełkotu niedaleko, a granica jest subtelna. Wielu niedoświadczonych twórców nie zdaje sobie nawet z niej sprawy.

Warto jednak ćwiczyć się w obu kierunkach – pisaniu bardziej potoczystym i bardziej oszczędnym. Ot, choćby tylko po to, żeby sprawdzić, co nam pasuje, albo co jest lepiej odbierane przez czytelników. Idealnie, jeśli dzięki temu nasz styl nabierze elastyczności.

Zróbmy tak: podam pięć słów, których trzeba użyć (w dowolnej kolejności). Wykorzystaj je w dwóch krótkich opowiastkach lub fragmentach szerszego tekstu. Pierwszą wersję przekaż stylem oszczędnym – na tyle, na ile potrafisz. Drugą – potoczystym.

Przy czym nie chodzi o popadanie ze skrajności w skrajność, ale o stworzenie tekstów, które mają ręce i nogi. Sprawdź, jak brzmi Twój głos na obu końcach skali. To znaczy: napisz tak, żeby Ci się obie wersje podobały. Nie rąb zdań na siłę, nie maltretuj rytmu, tylko po to, żeby było krócej. I z drugiej strony, nie wypychaj prozy śmieciem.

Uwaga! Achtung! Podaję słowa:

Śledź. Ziąb. Skrzydła. Urząd. Palimpsest.

Dorzucam dwa przykłady. Najpierw wersja oszczędna:

Śledź leżał na gazecie. Marginesy pokryto niezrozumiałymi wierszami; litery były zbyt drobne. Inna ręka namazała czerwonym markerem grube znaki – „Skrzydła sprzedam tanio”. Później numer telefonu. Ktoś dorysował zawijasy na rogach, ktoś poprzekreślał zdania w artykułach. Do tego plamy tłuszczu. Tragedia. Palimpsest nie do rozczytania.

Ziąb ciągle trzymał; mój ostatni dzień na urzędzie. Nie było szans: wszystko musiało się wydać. Miałem skończyć jak ten śledź. Martwy i na pierwszej stronie szmatławca.

OK, teraz próba gawędziarstwa:

Marcelina subtelnie dawała kiszonym śledziem, co było dla niej bardzo nietypowe. Wegetarianka, kiedyś nawet weganka, do tego zawsze zadbana, wypachniona. Nagle śledź. Wywąchiwałem ten zapach niedyskretnie, aż zwróciła na mnie uwagę. Spytałem wprost, bo cóż mi pozostało, a z jej ust usłyszałem pełne złości: „Skrzydła”. Jakie skrzydła?

Opowiedziała, że wyszła z biblioteki, gdzie badały z koleżanką palimpsest z VIII wieku, a że ziąb był straszny, udała się na przystanek. Stoi, czeka, aż tu nagle patrzy i widzi: mewa. Mewa we Wrocławiu. Wielkie ptaszysko, które w dziobie targa dorodnego śledzia. Marcelina nie do końca zawierzyła własnym oczom, więc stała dalej, jak wryta. Nie ruszyła się nawet wtedy, gdy mewa upuściła zdobycz. Dziewczyna straciła zdolność reakcji, ale grawitacja działała jak zwykle. Ryba spadła, no i pieprznęła Marcelinę prosto w nos.

Tyle. Wyszło mi lub nie. Teraz Twoja kolej.

20 komentarzy do “Ćwiczenie dla pisarzy – elastyczny styl”

  1. Cześć. To ćwiczenie przypomina mi fragment książki Stephena Kinga (i jego pogląd) „Jak pisać. Pamiętnik rzemieślnika”, gdzie autor tłumaczył, że należy szanować inteligencję czytelnika i nie podstawiać mu pod nos wszystkiego. Zgadzam się z tym i tak też piszę. Z tym, że tu łatwo o bełkot, tak jak mówiłeś. King to autor-gawędziarz, więc jemu to wybitnie pasuje, bo rzadko bełkocze. Osobiście też lubię gawędziarski styl i staram się pisać w ten sposób tak, by nie mówić o niczym. To bardzo trudne, ale do opanowania (lepiej lub gorzej). Warto spróbować, bo gawędziarstwo ubogaca książkę o ciekawe wątki poboczne. 🙂

    Pozdrawiam,
    Mateusz.

  2. Ziąb chłostał mnie po całym ciele. Na najbliższym przejściu czerwone światło. W głowie czerwona lampka – coś próbowało wydostać się na zewnątrz. Przypomniał o sobie wczorajszy śledź w occie. Odruchowo chwyciłem się za brzuch, za łeb już nie zdążyłem; pytania zaczęły mnożyć się same. Gdzie ja, do jasnej cholery, jestem? Co się wczoraj działo? W głowie wy-brzmiewał głos znajomej psycholożki: „Palimpsesty alkoholowe niczego dobrego nie wróżą”. Dorobić sobie tylko skrzydła i wynosić się stąd. Wywalą mnie z Urzędu. Tym razem na pewno.

    Stanisław siedział skulony na ławce w Parku Sołackim. Postanowił wybrać się tu dzisiaj, mimo że ziąb nadal nie odpuszczał. Musiał zebrać myśli, a w tym miejscu prawie zawsze mu się to udawało. Tym razem mogło być jednak inaczej – czuł, że śledź, którego wiązał wczesnym rankiem, trochę go dusi i uwiera. Wolał jednak zostawić go w spokoju i nie wpuszczać prze-nikliwego zimna pod płaszcz.
    Jak miał się skupić na czymkolwiek? Za zachowanie niepokornego śledzia obwiniał stres, który w ostatnich dniach stał się jego nieodłącznym przyjacielem. Spojrzał przed siebie na spokojną taflę stawu – on na pewno nie odzwierciedlał jego teraźniejszej kondycji. Były to prędzej liczne ptaki, które machając energicznie skrzydłami, patrolowały okolicę.
    Przedwczoraj, gdy akurat oglądał z Joasią całkiem niezłą komedię na jedynce, zadzwonił Tadeusz. Nie owijał w bawełnę, po krótkich uprzejmościach od razu przeszedł do sprawy. On, Staszek, uzyskał rekomendację partii w wyborach na urząd prezydenta miasta.
    Na samo wspomnienie niedawnych wydarzeń Stanisław zaczął się trząść. Palimpsest. Pierwsze słowo, jakie wpadło mu do głowy. Czemu akurat to? Może śledzik zaczął już poważnie szkodzić jego mózgowi? Ale taka była prawda – myśląc, że nic zaskakującego w życiu już go nie spotka, historia zaczęła pisać się na nowo. Teraz liczyła się już tylko nadchodząca przyszłość.

    1. Bez marudzenia się nie obejdzie, prawda? Chcesz, żeby wpisy były częściej, możesz zaproponować temat, wykonać research, a najlepiej przesłać gotowy tekst do dalszej redakcji.

      1. Żądasz ode mnie darmowej pracy, na której masz nadzieję skorzystać. Proponuję, żebyś sam taką pracę wykonał – i wielkie oburzenie.

        Kali ukraść – dobrze. Kalemu ukraść – źle.

  3. Uwielbiam takie ćwiczenia.
    Wersja oszczędna:
    Zjadła śledzia na obiad. Teraz jej się odbijało. Po drugim odbiciu spojrzała na drogę. Leżały na niej skrzydła. Czyje? A obok kawałek papieru. Palimpsest. Skąd tutaj? Ziąb nie pozwalał myśleć. a do urzędu jeszcze daleko.

    Wersja bardziej szczegółowa:

    Gdy się obudziła rano, poczuła ostrą woń śledzia, którego babcia smażyła w kuchni wyglądającej jak palimpsest, a t dlatego, że córka Basi mazała wciąż po ścianach, a babcia ścierała jej napisy. We śnie, który jeszcze tkwił pod powiekami pojawił się urząd, do którego musiała w końcu iść prędzej czy później, ale chyba później, bo się jej nie spieszyło nigdy, zwłaszcza zimą, gdy okrutny ziąb przeganiał wszystkie bezdomne psy i koty z podwórka, a jedynie ptaki zostawały na stanowisku i swoje łebki chowały w skrzydła czarne błyszczące jak atrament, którym wujek Janek pisał swoje opowieści, a których nikt nie chciał wydać nawet po jego śmierci.
    Wolę wersję krótszą. Spotkałam się już jednak z opinią, że te zdania wielokrotnie złożone są takie piękne. Pozwalają się wczuć czytelnikowi w opowieść. Z tym się nie zgadzam.

  4. Wracając z urzędu kupiła śledzia na targu. Nie wyglądał zbyt świeżo, ale i tak jest o wiele lepszy niż te paskudne skrzydła. To na pewno nie był kurczak. Zaraz, ale w co go owinięto? To wygląda jak jakiś palimpsest. Zresztą nieważne, na dworze ziąb i nie zamierzała przebywać tu dłużej niż to konieczne.

    Śledź wysiadł z samochodu. Bardzo trafne nadałam mu przezwisko, nie chodzi tylko o jego rybne perfumy – ona nawet porusza się jak śledź. Chwilę, gdzie my w ogóle jesteśmy? Chyba w jakimś muzeum,. no świetnie, ale czego ja się właściwie spodziewałam po urzędniku. Urząd. He, dobrze że przynajmniej nie zabrał mnie na randkę do pracy. Od razu wiedziałam, że to zły pomysł. W końcu przy naszym pierwszym spotkaniu przez godzinę gadał coś o jakimś znalezisku z XIII wieku. Jak on to nazwał? Palimpser, pasilmpler…. Nie, palimpsest! Właśnie. Co ja tu w ogóle robię? Ziąb na dworze, a ja ubrałam się zbyt lekko. Zaraz! Co on wyciąga z kieszeni? Chyba jakiś wisiorek, skrzydła na łańcuszku, ale skąd on wiedział. Wychodzę na chwilę do łazienki i dzwonię natychmiast do Kaśki – to ona mnie w to wszystko wpakowała. Mówi mi, że Śledź już od tygodnia poszukiwał idealnego prezentu dla mnie, podobno wypytywał ludzi i odwiedził trzech jubilerów. Może jednak źle go oceniłam? Wystawa na którą mnie zabrał dotyczy ptaków, nie wiedziałam tego wcześniej, a ptaki to moja największa pasja. Śledź nie jest chyba taki zły.
    Proszę o ocenę.

  5. Po co niedźwiedziowi skrzydła? Kułtuk- zapisano w Urzędzie do Spraw Tajgi. Niedźwiedź syberyjski-lubi omule, okonie, śledzie. Nie lata. Gala wytrzeszcza oczy -Jołki- połki!! Kułtuk włazi na akację. Macha szalony. Rwie się do lotu. W imię otca i syna i swiataho duha! Idiota! Zrobił je z palimpsestu! A jego już nie ma. Grube cielsko szybuje jak lekka symfonia. Galina płacze. Ziąb i smutek wstrząsają nią.
    Co to!? Huk! Nad Bajkałem fontanna wody. A wraz z nią wyskakują lenoki, omule,śledzie. Resztki palimpsestu unoszą się dokoła. Nie widać niedźwiedzia. Głupi miszka! Ale oto płynie. Pieskiem. Bezczelny! Co ma powiedzieć kierownikowi? Nie uwierzy, że jest niewinna. To najgorszy dzień w jej karierze.
    II
    Co to palimpsest? Czy to jest miłe w dotyku? Czy można tym potrząsać, aż zagra na talerzach jak moja małpka? Dlaczego tata nakrzyczał na mnie? Kiedy namalowałem w naszym przedpokoju, Eskimosów i psy ciągnące sanie, nie złościł się tak… Ten palimpsest , to musiał być ten papier, z którego zrobiłem śnieg! Jutro ma przyjść Mikołaj, ale może jak byłem niegrzeczny,to w ogóle nic mi nie da? Albo co gorsze, będę musiał za karę zjeść śmierdzącego śledzia! Prędzej ucieknę!
    Idzie mama ze skrzydłami, które zrobiła specjalnie dla mnie na jasełka w przedszkolu. Są piękne- zrobione z kawałków gazet. Myślę,że anioły mogą mieć takie skrzydła, bo znają wszystkie słowa świata,dobre i złe,zbierają je od ludzi, by zanieść Panu Bogu. Aniołowi mojego taty przyklei się do skrzydła ,, smarkacz”, tak nazwał mnie i będzie mu później w niebie bardzo wstyd. Pan Bóg mu powie, że u niego w Niebieskim Urzędzie nie wolno krzyczeć na dzieci, choćby i porwały starodawny palimpsest! Zresztą, stare rzeczy się wyrzuca! Mama ciągle prosi ojca -,, Wyrzuć ten porwany sweter, do cholery! Taki ziąb a ten chodzi, jakby mało miał porządnych ubrań!”
    Tata jest bardzo smutny i mi też robi się smutno. Przeproszę go, nie chcę żeby się gniewał, albo żeby powiedział Mikołajowi ,że coś zniszczyłem…To było niechcący, ale wiadomo jacy są dorośli- marudzą i przeszkadzają, wpychają niesmaczne, niby zdrowe rzeczy i tran! Fuuuuuj! Do tego strasznie kochają swoje rzeczy- wazony, filiżanki, głupie papiery i co tam jeszcze mają. Bez przerwy tylko gadają: nie właź, uważaj ,bo ten pies może ugryźć, zapnij kurtkę,przywitaj się, pożegnaj, nie pokazuj palcem! Ale dziś i jutro będę dla taty i mamy dobry. Będę układał puzzle zamiast ganiać się z Fikiem, moim kotem i będę im schodził z drogi, bo przecież święta! Tyle roboty, a mama poza pierniczkami nie pozwala sobie pomagać. Dziwne,że nie poznała się, jakim jestem doskonałym kucharzem!

  6. „Piętno zdradzonej dziewczyny”.
    – Nie pozwolę ci na poniżanie mnie! Dość! Nie jestem i nie będę twoją kolejną zdobyczą! – Natalia uderzyła pięścią w blat biurka: – To koniec!
    I była to prawda… To był koniec. Koniec, nie tylko związku, ale i pracy, ponieważ jedno z drugim było zbyt powiązane…

    W natłoku zapomnianych myśli, szukając w morzu wspomnień tej jedynej chwili zapominamy, że teraźniejszość, już jutro stanie się wspomnieniem.
    Natalia usiadła na brzegu fotela. Oparcie, miękkie, nieco chropowate dało jej dłoni poczucie łaskotania, lecz umysł odebrał tę informację tylko skrawkiem analizy. Pochłonięta jedną, dominującą myślą usiłowała zrozumieć wydarzenia dzisiejszego dnia.
    A przecież dzień zaczął się tak zwyczajne…
    W wyścigu z czasem już od bladego świtu wygrywała. Szybki prysznic, kawa, gdzieś w drodze do kuchni dwa dymki papierosa, który już po chwili spoczął popielniczce i sam dokończał palenie. A potem ten szaleńczy bieg na przystanek autobusowy. Wyścig nie tylko z czasem, ale sowity taniec między kroplami deszczu… Czyli dzień jak co dzień…Gdyby nie to jedno…ALE…
    To „ale”, to odłożona w czasie rozmowa z Karolem. Wiedziała, że zbliża się konfrontacja.
    Karol, przystojny brunet, był od roku nie tylko jej facetem, ale szefem. Odradzano jej ten związek…Robił to każdy, kto ją znał, lecz uczucie wygrało…
    Rozum przespał tę chwilę uniesienia. Dał się zdominować.
    Zdominować ten jedyny raz, gdy pozwoliła sobie na „zapomnienie”.
    A teraz… za pięć minut stanie na progu jego gabinetu i będzie musiała powiedzieć -TAK, lub – NIE.
    Serce pragnęło zdominować rozum, ale wiedziała, że nie tym razem.
    Potrafiła naprawdę wiele wybaczyć.. .I wybaczała. Niestety w życiu każdego człowieka nadchodzi taka chwila, w której musi powiedzieć stanowcze: – NIE. Dość… I to była dla niej właśnie TA chwila.
    ….
    Każde słowo, które wyrzucała z siebie, gdy on wręcz osłupiały spoglądał na nią, bolało. Musiała być szczera. Nie tylko przed sobą, ale i przed nim. Wiedziała o zdradzie. Wiedziała, że od ponad miesiąca stała się pośmiewiskiem w biurze. Że pseudo koleżanki litościwie, a zarazem z pogardą kiwały na jej widok głowami… Nie chciała być pośmiewiskiem. Nie chciała uchodzić za „kolejną lalunię szefa”. Nigdy nie chciała NIĄ być. Ona pokochała naprawdę…
    Na stoliku, w małej porcelanowej filiżance, czekała na uwagę kawa. Pies, rasy bez rasowej spoglądał na jej zasmuconą twarz czarnymi, błyszczącymi oczami, a ona odpłynęła… Niczego nie dostrzegała. Właśnie wracała do wspomnień. Do chwili, w której miłość doczekała się imienia… A brzmiało ono – Karol.
    Najpiękniejsze chwile rodzą się w naszych sercach. Umysł jest jedynie odbiorcą tego, co nadaje serce. Paradoksalnie jest zbyt ułomny, by dorównać potędze, którą cechuje serce.
    Zza okna dochodził szum wiatru, a uderzające o parapet krople deszczu, rytmiczne, monotonne, a jednocześnie złowrogo, pogłębiały jej stan. Jesień panowała nie tylko za oknem, również w sercu dziewczyny…
    Przepełniała ją nostalgia, a jednocześnie nie odstępował smutek…Tęsknota, i sprzeczne, kolidujące z nią poczucie wstydu, wypalało w niej piętno… Piętno zdradzonej dziewczyny.

  7. żywcemGRZEŚz Żywca

    To i ja spróbuję

    1.
    Przecież miał być wisienką na torcie, obowiązkowo, niejako z urzędu. Poniekąd był nią w mej wyobraźni, aż po dziś. Teraz palimpsest rozpada się w dłoniach, przez palce nieubłaganie przecieka. I pociągając za fraki marzenia, strzępi je jak delikatne skrzydła motyla, zbyt długo smagane przez ziąb. Co za paskudny dzień. Rano – nadpsuty śledź na kanapce, a teraz… to…

    2.
    „Niniejszym, nakazuję Panu w trybie pilnym, pod groźbą zwolnienia, ułożyć palindrom ze śledziem”. Eh! Ten nasz szef jak już opracuje karę, to klękajcie narody i błagajcie o litość. Palindrom za palimpsest – okrutna, nieludzka i wyrafinowana tortura. Jego ulubiona. Jakby nie dało się humanitarnie, tak po prostu, przeczołgać mnie nagiego po zaspach w ten ziąb. Dodatkowo, w jego mniemaniu, jedyny winny to ja, bo przecież – trzeba było nie pić! Co za małostkowość! Szefunio lubi oglądać męki ofiary i orbitować nad nią długo, majestatycznie, jak sęp z rozpostartymi skrzydłami. Co teraz począć? Do tego jeszcze następny petent przybywa by tyłek zawracać. Wchodzi chamstwo na salony, z wypełnionym wnioskiem w ręku, słoma z butów wystaje i powiewa bezczelnie, drażni obecnością, permanentnie prowokuje. A tymczasem, co tu mamy? No… Urząd przecież! Szlachectwo zobowiązuje, to i nawet rzucić soczystej „kurwy”, broń Boże, nie wypada. Ale mogę z nim inaczej, więc przekazuję do wiadomości i objaśniam; „Zezwolenie do odbioru za miesiąc, chyba, że… zaserwuje pan palindrom ze śledziem – wówczas w pięć minut załatwimy.” I już petenta twarz czerwona, nabrzmiała procesem w toku, spowita błękitnym okablowaniem wzmożonego krwiobiegu, by po chwili wypluć komunikat:
    „As, Ola i Alosa”.
    – No… dobra. Tylko… gdzie tu śledź?
    – Alosa pontica – śledź czarnomorski.
    Aha! Niechajże petent spocznie na korytarzu, gdyż na krzesło bezwzględnie zasłużył, a ja wyłożę nogi na biurko, by w skupieniu wielbić Opatrzność, która to potrafi nawet skrzyżować me ścieżki z pożytecznym głupkiem i z tarapatów wydobyć, humor poprawić. Lecz ktoś w korytarzu śmie mącić błogi spokój rozmową. „Cześć Tadziu” – zaczepia, „szybko załatwię?” – dorzuca. I głos raczy mu odpowiedzieć: „Eee! Jeśli spłodzisz palindrom to nawet od ręki”.

  8. Oszczędny.

    W oceanarium zapadł zmrok. Na tle czarnego nieba mrugała pomarańczowa główka. Patryk leniwie pociągał skręta. Dach zapewniał odpowiednie schronienie. Wrześniowa noc pluła deszczem a ziąb przeszywał kości. Kurtka wydana z magazynu Urzędu Zakazanych Transakcji była zdecydowanie za cienka. Cel misji był prosty – wbijasz, dezaktywujesz alarm i kradniesz cybernetycznego śledzia. Złoty zegarek Casio pisnął dwa razy. Czas zaczynać. Patryk wcisnął niebieski guzik w swoim zegarku a spod jego jeansowej katany wyrosły dwa mechaniczne skrzydła. Drugim guzikiem aktywował noktowizor. Krótki rozbieg, wyskok. Cisza. Czas zwolnił jak na grzybowym haju. Kolory się wyostrzyły. Patryk kochał to uczucie. Lotem szybowym zrobił krótkie kółko nad głównych gmachem, znalazł otwarte okno i obrał cel. Linia noktowizora zrównała się z horyzontem. Patryk bezszelestnie wylądował w głównym holu. Już wyciągał łapy po śledzia gdy jego wzrok przykuł obiekt w pancernej gablocie. Palimpsest ze skóry rekina aż kłuł w oczy. Bębenki Patryka wpadły w szał gdy uruchomił się soniczny alarm.

    Długi dziad.

    Henryk Palimpsest II uchodził za surowego lecz sprawiedliwego wodza. Swój urząd pełnił bezbłędnie. Jego plecy zdobiła skóra niedźwiedzia, którego łapy leżały tak na barkach Henryka, że przypominały włochate pagony z pazurami. Księżyc wkradł się do chaty biesiadnej przez trójkątne otwarcie w sklepieniu, nadając siedzącym przy stole srebrzystą poświatę. Noc była zimna lecz ziąb nie miał żadnych szans z chatą Daryktian. Lud ten znany był ze swoich chat uszczelnianych mchem oraz z koszmarnego okrucieństwa. Wojowie Daryktian odcinali swoim wrogom dłonie które potem suszyli i używali jako ozdoby. Chata cuchnęła jak stodoła pełna spoconych owiec. Powbijane tu i ówdzie pochodnie rzucały powyginane promienie światła na długie konopne sznury, które uginały się pod ciężarem suszonych dłoni. Henryk przegryzł w pół solonego śledzia, zagryzł pajdą chleba a całość popił miodem. Wrota chaty zaskrzypiały i uderzyły o ścianę. Biały gęsty dym wypełnił salę. Dwu metrowa postać w łachach bezdomnego rykła dumnie:
    – Jam jest Gustaw Czarne Skrzydło, najwyższy mag krainy Blejdor. Przybyłem tu po łeb Henryka Palimpsesta!
    Henryk nie mrugnął nawet okiem, wiedział że strach to emocja na którą nie może sobie pozwolić. Ze stoickim spokojem rzucił w stronę maga:
    – Ty psie garbaty! Jak śmiesz zakłócać spokój tak pięknej biesiady!
    Oczy Gustawa skupiły się na rosłym mężczyźnie w szarej brodzie przeplatanej złotymi pierścieniami. Mag dotknął lewym palcem wskazującym w miejsce trzeciego oka a kciukiem o długim pazurze nakreślił w powietrzu odwrócony trójkąt. Ktoś z biesiadujących krzyknął:
    – Szybko! Pod stół chłopy! Pioruna dziad przyzywa!
    Henryk siedział dalej. Nawet nie drgnął. Ryk dzikiego zwierzęcia przebił mgłę a sekundę później ogromne łapy niedźwiedzia chwyciły łeb Gustawa między długie szpony. Czapka z kruczych piór napuchła i pękła jak wrzód. Kawałki mózgu powpadały do kielichów z miodem.
    – Do nogi Farys! – zawołał Henryk.
    Niedźwiedź o pustych oczach podbiegł na czterech łapach, wyskoczył w powietrze i wylądował na plecach swego pana.
    – A teraz śpij!
    Ciało Farysa skurczyło się jakby ktoś odessał z niego całą krew. Biedny Gustaw nie wiedział że Henryk nie jest tylko wodzem Daryktian, jest też wychowankiem Druidów z Gór Wapiennych.
    -No dalej chłopy, sprzątnąć to ścierwo! Wracamy do miodu! – przemówił wódz.

  9. lakonicznie:

    – No to pod śledzika!
    Stuknęli się szkłem. Rozstawili figury, choć ziąb usztywniał im palce. Poza szachownicą świata nie było, dlatego mogli kłamać, że wszystko jest w porządku. Stuknął zegar i Pyskacz wyprowadził gońca.
    – Eh, co z ciebie za gracz?
    – Jak myślisz, gdy lwu odpadną skrzydła, to co zostanie?
    – Niepełnosprawny gryf, Rysiu – Andrzej był ciągle trzeźwy.
    Pyskacz obejrzał się za siebie.
    – Gdzie Sławek?
    – Sławka już nie ma, debilu. Nawet wieńca od nas nie dostał, tylko z urzędu.
    – Sławek! Sławek! Jeszcze partyjkę, brachu! – Pyskacz wołał i rozglądał się, jakby kumpel miał zaraz się do nich dosiąść. – Bierzesz białe!
    Zbawienny pijacki palimpsest, pomyślał Andrzej i pchnął hetmana.

    gadatliwie:

    Do śledzi w beczce ustawiła się długa kolejka pulchnych i zadowolonych kobiet.
    – Paniusiu, a cóż paniusia mi tu daje? Wymoczek jakiś – Wymalowana facetka spojrzała na śledzia o zdrowym wyglądzie.
    – Jak się nie podoba, to won!
    Helence się nudziło. Grudniowy ziąb kazał jej tupać nogami, więc rozglądała się od niechcenia. Z kamienic odłaził tynk dużymi płatami, odsłaniając palimpsest niegdysiejszych żydowskich polichromii, napisów i ornamentów. Kamienne lwy ustawione na gzymsie straciły skrzydła i teraz z góry patrzyły na ludzi tępym wzrokiem. Wcale im nie współczuła. Mogłaby wszystkie odpryski lubelskiej historii wyrzucić na śmietnik. Bez sentymentu.
    – My z urzędu – dwóch na czarno ubranych, z czerwonymi nosami, bo bez czapki i szalika, podeszło do beczki.
    – Oj! Coś się dzieje – Helenka pisnęła z zadowoleniem. Reszta kobiet z kolejki ze złośliwą satysfakcją zrobiła miejsce urzędnikom zaopatrzonym w widelce, aby łowić śledzie w celu kontroli.

  10. Na dworze był ziąb, wiatr wwiewał się pod kurtkę, zadrżała. Spojrzała na zegarek, pięć minut po północy. Spóźniał się. Zimne podmuchy przewalały sterty papierów z jednej strony ulicy na drugą. Jeden zatrzymał się na latarni. Z nudów podniosła go i rozprostowała na kolanie. Skrzydła? Podeszła bliżej światła. Lampy pod Urzędem świeciły mocniej od latarni. Kartka wyglądała jak nieudany szkic. Na pierwszym planie wielkie skrzydła przeplatały się z wyblakłym szkicem śledzia i jakąś plątaniną linii.
    Usłyszała znajome kroki.
    -Kochanie, zobacz znalazłam poltergeist.
    – Chyba Palimsest – podszedł do niej z szerokim uśmiechem i spojrzał na kartkę w jej dłoniach. Stopniowo uśmiech znikał z jego twarzy.

    Ziąb utrudniał marsz. Przytulała się do chropowatych ścian budynków chroniąc się przed przenikliwym podmuchem wiatru. Na tablicy dojrzała jakiś plakat przerobiony na ogłoszenie grzecznościowe. „Przyjmę bezdomnych pod swoje skrzydła – Fundacja Dam”. Prychnęła. Jeszcze raz spojrzała na plakat, przedstawiał uśmiechniętego śledzia – na talerzu – z białymi zamglonymi oczami. Pod spodem ozdobnymi, zawiłymi literami ktoś dopisał „Smacznego”. Nie no tego już za wiele. Nie czuła się bezdomna! A ten Palimsest to jakiś absurd.
    – Hej Marta, masz ochotę na śledzia?- ktoś zawołał, za wtórowała mu salwa śmiechu.
    Zacisnęła zęby i przyśpieszyła nie oglądając się za siebie.

  11. Dopiero teraz się za to zabrałam, ale chyba lepiej później niż wcale.

    Pierwsza wersja styl oszczędny.
    Druga: potoczysty.

    1. Śledź leżał na ulicy. Ludzie omijali go lub się o niego potykali. Wstawali i szli dalej.
    Większość spieszyła się do urzędów, w których pracowali.
    Na dachu jednego z domów ptak chował głowę w skrzydła.
    W bibliotece studenci pochylali się nad palimpsestem z XIX wieku.

    2. Na mokrej od deszczu ulicy leżał śledź. Piotr potknął się o niego, gdy spieszył do pracy
    w urzędzie miar i wag. Upadł prosto w dużą kałużę. Jak teraz się pokaże kolegom i koleżankom,
    z którymi dzieli osiem godzin wypełniania papierków i uderzania w komputerowe klawisze.
    Musi wrócić do domu i przebrać się w inne spodnie. Piotr westchnął i jakby od niechcenia
    spojrzał w górę. Na dachu starej czerwonej kamienicy kulił się z zimna kruk. W dodatku biały.
    Piotr pomyślał, że to jakiś znak. Może nie powinien wracać do domu. A może nie iść do pracy?
    Gdy tak się nad tym zastanawiał, w bibliotece Alicja pochylała się nad palimpsestem z XIX wieku.
    W pewnym momencie zmęczona podeszła do okna. Spojrzała w dół na stojącego na ulicy Piotra.
    On z kolei powędrował wzrokiem w jej stronę. I tak się wszystko zaczęło.

  12. Wersja skrócona

    Wybierałem się do urzędu załatwić sprawę. Na dworze był ziąb. W ostatniej chwili dobiegłem do autobusu. Ściskając bilet kurczowo, dopchałem się do kasownika. Resztę podróży spędziłem przyciśnięty do szyby niczym śledź do ścianki słoika. Patrzyłem na gołębie i myślałem jak to dobrze byłoby mieć skrzydła i latać. Widząc zrezygnowane spojrzenie ptaków pomyślałem, że może one zazdroszczą nam. W urzędzie panowało zamieszanie. Opróżniłem kieszenie szukając dowodu. Gdy wypełniałem formularz, pomyliłem rubryki. Urzędniczka spojrzała na mnie tak, jakbym co najmniej zniszczył średniowieczny palimpsest.

    Śledź. Ziąb. Skrzydła. Urząd. Palimpsest.

    Przyjęcie integracyjne dla pracowników urzędu było podobne do wszystkich innych polskich przyjęć. Sałatka jarzynowa z majonezem, ciasto z galaretką ze sklepu, wędliny oraz śledź. W pokoju był straszny ziąb. Sezon grzewczy jeszcze się nie rozpoczął. Całości dopełniały piosenki biesiadne przeplatane z disco polo. Goście rozmawiali o sprawach nudnych i niezrozumiałych dla ludzi, którzy nie byli urzędnikami. Głównie narzekali na zbyt niskie zarobki i rozszczeniowych klientów. Ujęłam w dłoń kieliszek magicznego napoju zwanego wódką, wypiłam i wszystko nagle stało się bardziej znośne. Po drugim mojego mózgu dostroiły się do muzyki disco polo, po trzecim piskliwe śmiechy mi nie przeszkadzały. Po czwartym wpadłam na pomysł, by tłumaczyć teksty piosenek na język migowy. Przy okazji sprawdziłam ile urzędnicy pamiętają z obowiązkowego kursu I stopnia SJM. Od tłumaczenia piosenek przeszliśmy do rozmów. Plotkowanie w migowym dawało złudne wrażenie, że obgadywane osoby nic nie zrozumieją. Nikomu nie było jednak do śmiechu gdy okazało się, że dyrekcja słyszała wszystko, co inni migali na jej temat. Następnego dnia zostałam wezwana na dywanik jako prowodyrka całego zamieszania. Mogłam albo wydać kto i co mówił na jej temat albo zostać wyrzucona z pracy. Ja wybrałam jednak trzecią opcję i sama złożyłam wypowiedzenie. Potem poszłam do domu lecząc kaca i załamanie nerwowe jednocześnie. Nagle zadzwonił do mnie telefon z Biblioteki Narodowej. Powiedzieli, że szukają ludzi, którzy znają się na V wiecznych palimpsestach. Odpowiedziałam, że ja się na tym znam. Zamówiłam bilet do Warszawy i spakowałam się. Od jutra zaczynałam nową pracę.

  13. Oszczędnie:
    Zagadka, ile razy możesz użyć kartki zanim wyjdzie palimpset? Jakieś sześć.
    „Śledź. Skrzydła. Urząd, nie zapomnij.” Odcyfrowała z trudem. Ziąb kąsał palce.

    Potoczyście:
    Karpik w rozkosznej, złocistej panierce i domowej roboty śledź w śmietanie musiały ustąpić miejsca prawdziwej królowej każdej rodzinnej imprezy, dobrze schłodzonej wódeczce.
    – Rybka lubi pływać! – Wrzasnął ochoczo wujo Bronek rozlewając gęsty od chłodu płyn do świątecznych kieliszków.
    Marta skrzywiła się i odsunęła z zasięgu rosprysku wyświechtany notes pokryty drobnym pismem. Zeszyt pamiętał lepsze czasy, a jego kartki nosiły ślady wielokrotnego użycia. Otwartą stronę z zagiętym rogiem pokrywało drobne, staranne pismo stopniowo przykrywając niedbale starte notatki z biologii. Pióro tańczyło menueta między poszarpanym środkiem i wypłowiałym marginesem.
    – Co to za palimpset tam bazgrzesz? – Zapytała ciotka Wiesia kordialnie. Czerwona twarz i nieobecne spojrzenie ponad wszelką wątpliwość wskazywało, że dawno przekroczyła swój limit alkoholu. Nad jej staroświecką trwałą rozsiewającą mdły zapach płukanki pyszniły się skrzydła choinkowego anioła smętnie dyndającego z gałęzi. Figurka była równie kiczowata jak cała reszta badziewia obwieszającego drzewko. Rumiana twarz namalowana przez jakieś małe chińskie rączki była krzywa, jadowicie niebieskie oczy miały sporego zeza, włosy w kolorze kreskówkowego kanarka rozkosznie gryzły się z szatą barwy spranych gaci.
    Marta skrzywiła się i wstała od stołu, zrzucając srebrzystą bombkę z brokatowym wzorkiem śnieżynki. Odruchowo złapała ozdobę, palce o obgryzionych, nieudolnie pomalowanych czarnym lakierem paznokciach zacisnęły się zbyt mocno. Plastik wgiął się, jeszcze bardziej groteskowo odbijając jej powiększony do gargantuicznych rozmiarów nos z kolczykiem.
    – Szlag. – Mruknęła wciskając popsute świecidełko do kieszeni antracytowej bluzy z polaru. Zakryła zielone włosy kapturem i odgarniając przydługą grzywkę wyszła na balkon. Dygocząc wyciągnęła zza pazuchy zmaltretowaną paczkę fajek i zapalniczkę. Ziąb obgryzał odsłonięte palce, gdy walczyła z iskrownikiem. Wreszcie płomień zamigotał i ogarnął żarem końcówkę papierosa. Z ulgą zaciągnęła się dymem i wydmuchnęła go w nie taką świętą noc. Jedynym świadkiem nędznego upadku w postaci powrotu do parszywego nałogu był tylko zamknięty na Boże Narodzenie urząd wojewódzki, nad którego czerwoną tablicą straszył tandetny wieniec. Nienawidziła Świąt.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *