Przejdź do treści

Nie bądź kurą! – czyli jak znani blogerzy piszą książki

błękitny przestwór oceanu

Jak zarobić grube pieniądze na samodzielnie wydanej książce? Jak zainteresować cały internet swoim produktem? Nie bądź kurą! Czytaj dalej i poznaj sekret sukcesu.

Pierwszy pourlopowy wpis miał być o czymś zupełnie innym, ale dałem się zaskoczyć nowemu arcydziełu Jasona Hunta. Więc będzie o tym. Przecież ta książka podbiła internety (przynajmniej na chwilę)! Zaintrygowany fenomenem, zacząłem wgryzać się w stojące za nim mechanizmy. Zwłaszcza że wcześniej obserwowałem podobną próbę w wykonaniu Andrzeja Tucholskiego i jego „Admiralette”. Fakt, tamten ruch był poczciwy i nieśmiały – ale przecież po tym samym tropie i w jednakowym kierunku.

Wygląda więc na to, że tuzy blogosfery wypracowują nowe wzorce wydawnicze. Doskonalą strategię podbijania rynków za pomocą własnej twórczości literackiej. Musiałem się tym zainteresować. Wnioski, do których doszedłem, mnie samego wprawiły w osłupienie.

Jak więc stworzyć książkę, zdobyć wyznawców, bogactwo, cnotę dziewic i zapisać się w annałach historii, kiedy jesteś poczytnym polskim blogerem?

(Uwaga: zestaw porad nie zawiera baterii oraz instrukcji jak w ogóle zostać poczytnym blogerem.)

Piszesz dla idiotów

Pierwsze i najważniejsze: pogódź się z tym, że piszesz dla ludzi głupszych od siebie. O wiele, wiele głupszych. Tych samych, którzy zupełnie bez sensu zachwycają się każdym Twoim wpisem. Dobrze wiesz, że trzepiąc trzy do pięciu notek tygodniowo nie da się zachować dobrego poziomu. Czasem trafi się lepszy tekst, czy bardziej światła myśl, ale nie cały czas, do diaska. Zwykle jest trochę kiszka. Ty to wiesz. Oni, najwyraźniej, nie mają pojęcia. Szerują, lajkują, piszą w komentarzach, że lepszej rzeczy nigdy nie czytali. Kiedyś jeszcze zdarzało Ci się robić facepalma na takie reakcje, ale teraz masz już wyjebane. Przecież Tobie krzywda się od tego nie dzieje.

Podejrzewasz zresztą, że tak naprawdę czytają tylko tytuł oraz parę zdań z przodu i z końca. Dłużej zatrzymują się tylko na zdjęciach kotów.

Pogódź się więc z tym, że książkę piszesz dla nich – dla najwierniejszych czytelników bloga. Szczególnie zaś dla tych, którzy głaszczą Cię zdalnie przez Disqus, komentują regularnie i zawsze możesz liczyć na ich aktywność. Masz ich gusta już dobrze obczajone. W zasadzie od dawna tworzysz właśnie pod tę grupę, więc co Ci szkodzi?

Na pewno nie nastawiaj się na dotarcie do szerszego grona odbiorców, niż ta zaufana garstka klakierów. Po co Ci to? W szerokim świecie żyją trolle i hejterzy! Idąc do nich, podejmujesz ryzyko. Odsłaniasz się. Nie ma gwarancji, że wrócisz bez szwanku. Daj spokój! Lepiej pozostać w dobrze znanym, ekskluzywnym gronie, gdzie możesz świecić niczym gwiazda.

Poza tym – skoro tak dobrze znasz swoich czytelników, nie musisz się wysilać przy pisaniu. Wiesz co, zrobimy z tego kolejną radę…

Nie męcz się

Podobno przeciętną książkę pisze się półtora roku. Jakiś frajer siedzi, klepie w klawisze, kmini. Dupa mu wrasta w krzesło. Mózg się lasuje. Przez półtora roku! Niezła żenada, co?

Oczywiście, że Ty potrafisz to zrobić szybciej. I przede wszystkim: mniejszym kosztem. Nawet na chwilę nie przerywając trzaskania notki za notką. Ba! Bez najmniejszego uszczerbku na życiu towarzyskim i zawodowym. Tak jest, jesteś takim mistrzem. Jesteś zwycienżcom!

Kluczem do sukcesu jest odpuszczenie sobie jakości.

Dlaczego? A pamiętasz, dla kogo tworzysz? Tak jest, dla debili. Do tej pory się nie połapali, że nie umiesz pisać, więc nie połapią się już nigdy. Nie ma sensu pakować w to dzieło nie wiadomo jak wielkich zasobów. Ot, machnij je tak, jak każdy wpis na bloga. Klep, klep, klep. Autokorekta w Wordzie. I zrobione!

Masz jakieś mądre przemyślenia, zapisane po pijaku na papierze toaletowym? Dawaj. „Wyobrażanie sobie przyszłości, to jak pamiętanie o tym, co jeszcze się nie wydarzyło”. Dawaj to do książki! „Wszystkie problemy mają tylko jedno rozwiązanie. Pozytywne lub negatywne”. Zajebiste, do książki! Ludzie uwielbiają ten szit. „Kiedy czegoś gorąco pragniesz, cały wszechświat sprzyja potajemnie twojemu pragnieniu.”. Tak jest, zajebiste!… Hmm, zaraz… To ostatnie to Coelho. Wykreśl, jesteś bardziej zwycienżcom, niż on.

Warto też wykorzystać materiał, który już wcześniej ukazał się na blogu. Wyszperaj kilka bardziej udanych kawałków. Kopiuj-wklej. I prawie gotowe – musisz tylko zmienić czcionkę na wersaliki.

Oczywiście, oryginalne wpisy zablokuj. Hołota przeczytała je dawno i po łebkach, więc na pewno nie pamięta, co tam było (ani że było cokolwiek). Teraz za ten sam kontent będą musieli zapłacić. Jesteś zwycienżcom!

Tylko pamiętaj o jednym…

To musi robić wrażenie!

W tym miejscu mógłbym napisać coś nieistotnego, ale teraz nie czas na rozwijanie wątku. Zamiast tego napiszę coś bardzo ważnego. Uważaj, przygotuj się, bo to naprawdę ważne.

TWOJA KSIĄŻKA MUSI BŁYSZCZEĆ!

Słuchaj, ludzie nie kupią tych wypocin, żeby poszerzyć sobie horyzonty. Człowieku, zapomnij! Nawet Twoi stali czytelnicy są na tyle kumaci, że niczego nowego z lektury nie wyniosą. Tak naprawdę jedyne, co sprzedajesz, to wrażenie, że obcowali z dziełem niezwykłym. Albo że wzięli udział we wspaniałym eksperymencie. Jak możesz to osiągnąć?

Przede wszystkim, zadbaj o solidne parametry techniczne. Papier kredowy. Twarda okładka imitująca toskański marmur. Najlepsza farba drukarska, wytwarzana ze spermy ośmiornic. Twoja książka ma wyglądać jak Ferrari, a przynajmniej jak rezydencja cygańskiego gangstera. Jeżeli drukarz zaoferuje Ci ukryty pod okładką miotacz serpentyn – bierz! Jeśli ma w ofercie papier strzelający w czytelnika cekinami – bierz i raduj się!

Ludzie ciągle myślą, że solidnie wydany wolumin nie pomieści marnego tekstu. Ale Ty wiesz lepiej, bo jesteś zwycienżcom. Im więcej fajerwerków każesz drukarzowi upchnąć, tym częściej potencjalny kupiec powie „taka ładna książka nie może być głupia”. I o to chodzi!

Pamiętaj też, że Twoi czytelnicy przeczytają tylko tytuł, pierwszą stronę, no i może kawałek zakończenia. Resztę przekartkują, bo są – jak ustaliliśmy – idiotami. Będą jednak chcieli udowodnić, że jest inaczej, i że faktycznie coś tam ze środka rozumieją. Dlatego strzelą zadrukowanym kartkom tysiące fotek, po czym owe zdjęcia wywieszą na Instagramie.

I to jest świetne, bo zafundują Ci darmową promocję. Jeden drugiemu pozazdrości fajnego obrazka i też będzie chciał mieć podobny w profilu. Tyle że z ładniejszym kotem obok papieru, smaczniejszym ciastkiem, większą kawą – a w ogóle to na plaży w Kenii. Ale jak zrobi taką fotkę bez książki? Ha, nie zrobi! Będzie musiał najpierw kupić!

Ten mechanizm nie wypali, jeśli książka nie będzie fotogeniczna. Nie wypali, jeśli wystraszysz odbiorców „ścianami tekstu”.

KONIECZNIE ZADBAJ O WYRÓŻNIENIE FRAGMENTÓW, KTÓRE NADAJĄ SIĘ NA CYTAT.

Inaczej czytelnik, zawzięcie kartkując, pominie te myśli, które napełniają Cię największą dumą.

Bo pamiętaj – jesteś delfinem czy kaczką? Latasz jak orzeł na tropikalnych prądach wznoszących sukcesu, czy grzebiesz glebę jak kura w poszukiwaniu ziemniaka codzienności? A może jesteś mieszkającą w studni żabą, która nie rozumie niedźwiedzi i kun, gdy opowiadają o bezkresnych głębinach błękitnego oceanu? Czymkolwiek jesteś, zawsze bądź sobą – chyba że możesz być pandą, wtedy bądź pandą.

Bądź pandą i zwycienżcom. Powtórz to trzy razy: jestem pandą zwycienżcom.

Obiecaj wszystko

Nie sztuka napisać książkę, sztuka ją sprzedać – jak mawiają zakompleksieni wydawcy, gdy chcą poczuć się potrzebni. Weź sobie do serca tę mądrość. Cała para powinna pójść w marketing!

Liczy się tylko kasa. Tylko i wyłącznie to, ile egzemplarzy uda Ci się wcisnąć. Zapamiętaj! Właśnie dlatego wydajesz książkę samodzielnie, własnym sumptem, żeby mieć lepszą marżę. Na solidne zarobki nie musisz czekać aż sprzeda się ponad 10 tysięcy książek – jak to aż zbyt często bywa w modelu tradycyjnym. Każdy tysiąc klientów to dla Ciebie zysk równy kilkunastu tysiącom złotych, jeśli wręcz nie idący w dziesiątki tysięcy. Nie wierzysz? Oblicz!

Pierwsza lepsza oferta druku cyfrowego (leniwie wyciągnięta z Googla i wcale nie najtańsza) wykazuje, że da się pięknie wydać trzystustronicową książkę za 12 złotych sztuka. Oprawa co prawda miękka, ale papier kredowy, dobrej jakości. Format A4. Powiedzmy, że dystrybucję książki poprowadzisz samodzielnie – i że cenę przesyłki wliczysz od razu w cenę książki. Twój koszt zwiększy się np. o 11 złotych dla każdego egzemplarza, jeśli wyślesz go paczką pocztową. Łącznie – przekazanie książki czytelnikowi będzie Cię kosztować 23 złote. To zawyżona suma, bo da się cały proceder zorganizować o połowę taniej. Ale idźmy dalej z tymi cyframi.

Załóżmy hipotetycznie, że sprzedajesz książkę za 45 złotych, tak jak Jason Hunt. Po odliczeniu 5% VAT – to niecałe 43 zł. Po odliczeniu kosztów druku i dystrybucji – niecałe 20 złotych. Od tego płacisz podatek (powiedzmy, że 18%), czyli na czysto masz lekko ponad 16 złotych. Pierwszy tysiąc opchniętych egzemplarzy to 16 tysięcy czystego zysku. Żeby tyle zarobić, pisarz publikujący w wydawnictwie musiałby sprzedać pięć razy więcej książek. Pięć. Razy. Więcej.

Wiesz, co to oznacza? Że tradycyjny model wydawniczy skazany jest na żałosną agonię. Jeśli tylko twórca ma dostęp do skutecznej machiny promocyjnej, bez wydawcy będzie żyć lepiej niż z nim.

Wiesz, co jeszcze? Otóż wpływowy bloger, jako posiadacz rzeczonej machiny, nie musi się przejmować negatywnymi recenzjami! Nie straszny mu gniew krytyków, ani nawet zawód czytelników. Dlaczegóż? Bo już po kilkuset sprzedanych egzemplarzach wychodzi na zero. Po kilku tysiącach zarabia jak na bestsellerze. Kluczem do kokosów: przedsprzedaż.

Idź tą drogą! Bierz przykład z najlepszych!

Nakręć spiralę oczekiwań tak mocno, jak się da. Twoja książka to OPUS MAGNUM (nie mylić z lodami)! Nie jakaś tam opowiastka, ale DZIEŁO ŻYCIA. Tworząc ją, REALIZUJESZ MARZENIA. Dzięki lekturze CZYTELNIK ODKRYJE TAJEMNICĘ ISTNIENIA! Zarobi MILIONY! Nigdy nie napisano takiej książki i nigdy już się takiej nie napisze! To nowy „Buszujący w zbożu”. Nowy „Martin Eden”, „Władca pierścieni”, „Kubuś Puchatek” i nowe „50 twarzy Greya” zarazem. Ba! To Nowy Testament nowej Biblii!

Dawaj! Wykorzystaj to, że ludzie Ci ufają. Wyciśnij to zaufanie jak mokrą ścierę sukcesu nad brunatną sadzawką mamony.

Dobrze wiesz, że to wszystko ściema, bo przecież owo dzieło wyszło spod Twojej ręki. Ale – nikt inny jeszcze się na nim nie poznał. Więc nakręcaj spiralę, obiecuj – zanim ktokolwiek ma szansę przekonać się, jak bardzo kłamiesz. Jesteś zwycienżcom. Pandą zwycienżcom.

A że bańka w końcu pęknie? Cóż, taki los baniek. Przygotuj się na to zawczasu.

Tutaj powinien nastąpić fragment, w którym opowiadam o przygotowaniach do pękania bańki, ale prawdę mówiąc – opowiem o tym w następnej radzie. Bo nie czas teraz na kontynuowanie tego wątku. Poza tym, jestem zwycienżcom.

Nie dotrzymaj obietnic

No więc: bańka pęknie. Podli hejterzy zedrą wszelką magię z Twoich obietnic. Wyjdzie na to, że książka ma 300 stron, owszem, ale połowa to akapity i puste przestrzenie (a resztę zapisano czcionką 20 pkt). Okaże się, że dzieło dojrzewało na przestrzeni dziesięciu lat (tyyle pracy, wow, wow), ale tak naprawdę to tylko kompilacja wpisów z tego okresu, a nowe fragmenty powstały najwyżej w miesiąc.

Oczywiście stanie się też jasne, że nie potrafisz pisać książek.

Najważniejsze: nie przejmować się tym. Włącz wszystkie mechanizmy wyparcia i zaprzeczenia, jakie posiadasz. Krytyka to hejt. Zawiść. Czysta podłość i głupota. Ty im, tym niewdzięcznym czytelnikom, pokazujesz drogę do zbawienia, a oni złośliwie odmawiają Ci geniuszu. Są żabami i kurami, żrącymi ziemniaki w smutnej studni z dala od błękitnego oceanu.

Nie musisz w to wierzyć, ale dobrze, jeśli Twoi klakierzy w to uwierzą. Będą wtedy wojować za Ciebie z cudzymi opiniami. No i staną się repozytorium wiary i nadziei. Nadziei na to, że nie rzucasz słów na wiatr, ani nie wycierasz sobie gęby własną wiarygodnością. W książce, gdzieś w gąszczu losowych słów, na pewno kryje się WIELKA TAJEMNICA.

Skoro mowa o wiarygodności, upewnij się, że własnym upadkiem umoczysz jak największą liczbę osób. Tak jest – identycznie, jak zrobili to bankierzy w 2008 roku, ciągnąc globalną gospodarkę na dno, ale samemu wychodząc z premiami. Nigdy nie będziesz mieć aż takiego wpływu, ale nie pozwól, żeby Cię to powstrzymało! Im większej liczbie ludzi zależy, żeby Twoja książka została dobrze odebrana, tym łatwiej sprzedasz wersję, że to faktycznie arcydzieło. Co więcej, krytykom będzie trudniej wyrażać niepochlebne opinie. Czując presję, prędzej powiedzą, że to „dzieło niedorastające własnym ambicjom”, niż wprost, że to gniot jakich mało.

Jak dokonać tego cudu? Przypomnij sobie innych blogerów, których znasz. Wiesz, to ci kolesie i laski, których poznajesz na zlotach branży, branżuni, branżeczki. Nudziarze. Musisz cierpliwie słuchać, jak nawijają o swoich blogaskach, o swoich obsesjach, o sobie – kiedy powinni mówić o Tobie. No ale znosisz to, męczysz się. Czasem dajesz im jakieś tanie rady dla żebraków (za te dobre muszą zapłacić, wiadomo). Czasem poklepiesz któregoś po pleckach. Cały ten networking zbiera się w gigantyczną inwestycję cierpliwości. Ale wiesz co? Koniec oszczędzania. Pora na żniwa. Ka-czing!

Umów się z kilkoma, że na zasadzie wzajemności, quid pro quo i w ramach dobrosąsiedzkich stosunków, wystawią Ci laurkę. Że niby recenzja, ale tak naprawdę najzwyklejsza reklama natywna. Możesz im nawet podesłać instrukcje, żeby wiedzieli, co mają pisać. I pamiętaj: im więcej chorej egzaltacji wycisną w tych tekstach, tym lepiej. Tym mocniej zwiąże im to ręce później. Tym głupiej będzie im się tłumaczyć, że nie przeczytali drugiej części Twojej epopei.

Oprócz tego, że sprzedasz dzięki temu kilkaset dodatkowych egzemplarzy – pierwsze, hurra-pozytywne opinie narzucą ton kolejnym. Nie da się ot tak, prosto z mostu napisać, że Ci nie wyszło. Bo przecież „ważnym blogerom” się podobało.

Jeśli masz trochę grosza do przepalenia i chcesz wywrzeć jeszcze mocniejszy efekt, uderzaj do poważnych mediów – gazet i portali. Sensowną kampanię promocyjną da się zorganizować już z budżetem dwudziestu tysięcy złotych. Że dużo? Nie myśl jak biedak, ale jak kuna sukcesu pływająca po turkusowym jeziorze bogactwa. Na każdym tysiącu sprzedanych egzemplarzy zarabiasz przecież 16 koła!

Oprócz większego rozgłosu, zyskasz cichą przychylność opłaconych mediów. Gwarantuję, że żadne z nich nie odważy się wystawić Twojej książce oceny niższej od 7/10. Nawet jeśli owe dzieło to trująca, zaśmierdła kaszana.

Specjalnie dla Ciebie tę strategię przetestowały niezliczone firmy z szemranych sektorów. Na przykład: Amber Gold. Za każdym razem, gdy któraś z dużych gazet rozpoczynała w ich sprawie dziennikarskie śledztwo, u wydawcy wykupywano pokaźny pakiet reklam. Po śledztwach słuch ginął. Skuteczność gwarantowana!

Ważne jednak, że nie potrzebujesz wiele, aby się obłowić. Nie potrzebujesz kreować bestsellera. Twoja książka powstała szybko i tanio. Wprawdzie trzeba było sypnąć groszem drukarzowi na bindowanie kartek strunami głosowymi delfina – ale to niewielkie wyrzeczenie. Jeśli opchniesz naiwnym marne 3 tysiące sztuk, czyli tyle, co przeciętny nakład średnio udanej książki, zarobisz prawie 50 kafli. Człowieku! Normalny pisarz takich pieniędzy nie widuje. A Ty zobaczysz. Bo jesteś zwycienżcom!

I teraz najlepsze: jeśli raz uda Ci się ten fortel, możesz go powtórzyć w następnym roku. Więcej – od razu zapowiedz kolejne odsłony serii. Niech wierni czytelnicy czekają. Dla Ciebie to żaden problem, żeby znów przysiąść na kilka tygodni do pisania. Żeby znów wyrwać kilka starych tekstów z bloga i zmienić im czcionkę. Kolejne opus magnum, doskonalsze od poprzedniego, czeka na realizację.

Ten model biznesowy nie jest do utrzymania na dłuższą metę. Opiera się na wiarygodności Twojej i Twoich pomagierów. Im częściej przerabiasz ją na monety, tym mniej jej zostaje. Ludzie, nawet klakierzy, przyzwyczają się w końcu, że produkujesz gnioty. Ale zanim to nastąpi, możesz zbić grube kokosy przy naprawdę małym wysiłku.

A Ty, drogi czytelniku pozbawiony bloga – spodziewaj się w najbliższych latach wysypu słabych, napisanych na kolanie książek blogerów. Gdy tylko rozejdzie się wieść o tym, ile Kominek zarobił, każdy będzie chciał w ten sam sposób „realizować marzenia” i dzielić się „dziełami życia”.

 

Foto: aerie. / Foter / CC BY-ND

 

74 komentarze do “Nie bądź kurą! – czyli jak znani blogerzy piszą książki”

  1. „Twoja książka ma wyglądać jak Ferrari, a przynajmniej jak rezydencja cygańskiego gangstera. ” Czytając twój wpis tak się uśmiałam, że dobre kilka minut zbierałam cztery litery z podłogi. 😀 Chociaż z drugiej strony było mi smutno, bo jak pisał Norwid „Ideał sięgnął bruku”. W dzisiejszych czasach pisać może każdy, może też mówić, skandować, tańczyć i jeździć na żyrafie jednocześnie wyklaskując stopami piosenki Krzysztofa Krawczyka(z całym szacunkiem dla człowieka, który skradł serca naszym rodzicielkom i ich rodzicielkom). Tak właśnie wyobrażam sobie osobę, do której adresujesz tekst. Osobę, która zauważyła, że wykorzystując wolniej myślące jednostki może zarobić na wszystkim(w tym na klaskaniu stopami). Kiedyś książki pisało się dla wykształconych i chociaż jestem przeciwna podziałowi na mądrych czytających i na głupich nieczytających(jak było kiedyś), to ubolewam nad tym, że powszechny dostęp do literatury jest jednym z powodów jej upadku. Masy zamiast się kształcić za pomocą książek sprowadziły je do swojego poziomu i nagle okazało się, że nawet na złej książce da rade zbić majątek(przykład: Pisiont Twarzy Szarego). Dopóki książki pokroju Thorna będą poczytne dopóty będą pisane, a blogerzy coraz niższych lotów będą się ubiegać o własny kąt na poletku internetowej sławy(posiadanie własnej strony WWW czy konta na YT już im tego nie zapewnia). Można tym gardzić, można się śmiać, ale prędzej czy później będzie się trzeba z tym pogodzić i strasznie mnie to zasmuca, bo kiedy kiepsko sklecona książeczka wypiera naprawdę wybitne pozycje coś jest nie tak ze społeczeństwem, bo to w końcu ono decyduje kto otrzyma łatkę „Bestsellerowego autora/autorki”.

  2. Początek nawet śmieszny. No dobra, do połowy przebrnęłam w miarę gładko. Potem… Niezjadliwe niestety. Choc rozumiem i zgadzam się z przekazem to sam tekst, w moim odczuciu oczywiscie, to przerost formy nad treścią.

      1. Karolo, po prostu w połowie artykułu Asi znudził się mój dowcip. Nie ma czego się tu dopatrywać, ani dogryzać sobie złośliwościami.

      2. @Tomasz Węcki (tutaj, bo nie widzę możliwości odpowiedzenia niżej)- jest całkiem duże prawdopodobieństwo, że tak właśnie było i Asię znużył ton/dowcip. Poczciwiej i grzeczniej jest tak założyć i kudos, że tak właśnie zrobiłeś.
        Ale-bogowie! Jak pięknie komentarz Karoli zagrał z opisem idealnego czytelnika Jasona Wu!

    1. Cyfry nie kłamią. Cały myk polega na tym, że eliminujesz wydawcę, dystrybutora i księgarza, zgarniając ich udziały. Ba! Jeśli Dżejson ma głowę na karku, pewnie znalazł tańszego kuriera, bardziej ekonomiczną drukarnię – i zarabia na egzemplarzu grubo ponad 20 złotych.

      Problem z self-publishingiem polega na tym, że wszystko rozbija się o promocję i dystrybucję. To jest prawdziwa bariera, której do tej pory w Polsce nie udało się przeskoczyć. W Stanach Amazon to wyczaił i dał swoje rozwiązanie. U nas Kominek testuje własne możliwości.

      1. Cóż, pominąłeś grafika, korektora i edytora, kogoś od przygotowania ebooka… to nie są małe wydatki, a patrząc na książkę Jasona, trochę się na to szarpnął (okładka i skomplikowany skład, cokolwiek by o nim nie mówić są na wysokim poziomie). Podejrzewam, że self-publishing jest opłacalny dopiero od pewnego pułapu sprzedanych egzemplarzy. Jak wszystko, co drukowane.

      2. Grafik, korektor, redaktor – to są jednorazowe wydatki, które się nie skalują z liczbą wydrukowanych i sprzedanych egzemplarzy. Dlatego pominąłem tę część. W kontekście zarobków Kominka jest dokładnie tak, jak mówisz – nieskalowalne wydatki podnoszą próg zwrotu z inwestycji. Po przekroczeniu tego progu nie hamują windowania zysków prosto w kosmos.

        Co do tego, jak bardzo się Tomczyk wykosztował, powiem tak: jeśli zapłacił więcej niż 15 kółek za całość (wliczając DTP) – grubo przepłacił.

  3. Tomek, to chyba Twój najlepszy wpis tutaj 🙂 Tylko popraw to „wszyło”, bo burzy obraz recenzji idealnej.
    „Thorn” to najdroższy papier toaletowy, który miałam nieszczęście nabyć.

    A teraz idę udowodnić światu, że jestem pandą zwyciężcom! 😀

  4. Ok. Jest zabawnie, jest zjadliwie, ale jest również bardzo niesprawiedliwie, bo generalizujesz. Cóż dziwnego jest w tym, że blogerzy chcą i będą wydawać własne książki? W końcu codziennie piszą, wyrabiają styl i można spokojnie powiedzieć, że dzięki temu mają większe doświadczenie z tekstem od przeciętnego debiutanta.

    1. Blogerzy mają większe doświadczenie z tekstem od przeciętnego debiutanta – TO jest dopiero generalizacja! 😀

      Nigdzie nie mówię, że każdy bloger to pała i nie umie pisać. Nigdzie też nie mówię, że każda książka każdego blogera będzie popeliną. Ba, znam osobiście blogerów, którzy potrafią pisać znakomicie – i bloga, i książki. Więc wyczytujesz więcej, niż faktycznie napisałem.

      Bo jedyne, co napisałem, to że w najbliższych latach znajdą się blogerzy (i wieszczę, że będzie ich wielu), którzy pójdą za śladem Kominka i zastosują jego strategię. Napiszą byle jakie książki (z braku umiejętności lub z rozmysłu) i spróbują wcisnąć je za grubą kasę swoim czytelnikom, robiąc przy okazji raban na cały internet.

      1. U mnie też na Chromie taki sam problem – siakiś Wasz szpec od layoutu powinien go dostosować również do Chrome’a – w końcu obok FF ma chyba największy udział na rynku przeglądarek. 😛 Jak macie jakieś Google Analytics to zerknijcie na procenty użytkowników odwiedzających bloga – jeśli z Chrome’a korzysta mniej niż 10% użyszkodników można to olać, jeśli więcej to cóż, lepiej nie olewać. 😀

      2. Dzień dobry, przy klawiaturze spec od lejałtu. Proszę przeładować stronę, albo wyłączyć i włączyć komputer.

        A tak na poważnie: to nie jest olewka. Mam ograniczone zasoby i nie nadążam za każdym bugiem, który sobie Chrome zafunduje. Zwłaszcza że ten problem możesz o wiele taniej rozwiązać sam – klikając przycisk „Odśwież stronę”.

  5. Tekst super 😀 uśmiałam się, miejmy jednak nadzieję, że pandy zwycienżcy nie zdobędą całego świata, a niedźwiedzie i kuny przestaną opowiadać o życiu w głębinach 😉

    1. Żyjąca w studni żaba usłyszy wtedy opowieść o oceanie od lisa, więc na jedno wyjdzie. Lepiej machnąć płetwą i zająć się własnym ziemniakiem.

  6. Jestem pandą, jestem pandą, jestem pandą… i zwyciężcom! (Choć wolę jednorożce)

    Przyznam szczerze, początek mnie przeraził. ,,Chwila, on na serio? W dzisiejszych czasach nigdy nie wiadomo.” W sumie, w dalszej części wpisu nie wiedziałem, czy się śmiać, czy płakać. Czytało się naprawdę wyśmienicie, to trzeba przyznać, ponieważ wielu twórców stawia sobie za cel zanudzenie czytelnika, powiem więcej, niech przedstawione dane same się bronią. Jeżeli ktoś chce przeczytać, to i tak przeczyta, a jeśli nie, no cóż, wtedy by tu nie trafił.

    Jeśli chodzi o technikę promocyjną, ciekawe, ile takie coś może się utrzymać. Rozglądam się w internetach i wszędzie widzę tragiczne oceny, nawet lektury szkolne dostają lepsze, które przecież napisano wyłącznie na złość przyszłym uczniom. Siada sobie taki profesor z fajeczką i myśli: ,,Hmmm, czego dziś nauczymy młodzieży?”. No dobra, nie wszystkie lektury były złe, ale jakiekolwiek zestawienie Orzeszkowej z Sienkiewiczem byłoby zbrodnią. To tak, jakby porównać kurę z delfinem.

    A niech to, twój tekst mnie niepokoi. Szlag, muszę to przemyśleć. Ilu ludzi tak naprawdę kupi książkę bez opinii niezależnego recenzenta? Osobiście nie lubię tracić czasu, dlatego zawsze ,,czytam po kimś”, a zdanie wszystkich osób powiązanych z biznesem (opinie na okładce, recenzje pisarzy z tego samego wydawnictwa i komentarze krótsze niż trzy zdania) w ogóle mnie nie obchodzą. Wchodzi się tu na lubimyczytać i patrzy po recenzjach. Szokuje mnie, że dobrze rozreklamowany gniot (nie czytałem, ale wierzę szczurom laboratoryjnym, dzięki którym żyję) może osiągnąć komercyjny sukces. Ludzie aż tak bardzo lubią kupować w ciemno? Interesuje ich tylko, że ich idol zdecydował się wydać książkę? Ja nawet do popularnych pisarzy podchodzę z dystansem. Każdemu czasem zdarzy się cienizna (a to ludzkie), nawet ,,Stefanowi” Kingowi, choć kiedy indziej musiałem siedzieć na szlachetnej części ciała w środku nocy, bo oderwanie się byłoby zbrodnią. On jest pandą, choć nie polecam wszystkich jego książek, a tylko te, które są naprawdę dobre!

    No, ale cóż… jeżeli czytelnicy są idiotami, może wydanie książki w sam raz dla nich nie jest aż takie złe. Dla każdego coś dobrego.

    1. Są dwa klucze do zrozumienia tej strategii: wysoka marża blogera i rozbuchana przedsprzedaż. Dzięki pierwszemu czynnikowi ryzyko biznesowe jest małe, bo inwestycja zwraca się szybko. Dzięki drugiemu – więcej ludzi kupi „w ciemno” i z czystej ciekawości.

      Ta ciekawość nie będzie trwała wiecznie, bo po wejściu książki na rynek zaroi się od niezaleznych recenzji. Idealnie więc, jeśli sama przedsprzedaż pokryje koszty inwestycji. Od strony finansowej to wszystko jest bardzo dobrze pomyślane.

  7. Teraz istotne pytanie – jest to tekst dla tych debili, którzy zachłysnęli się owym dziełkiem czy dla tych, którzy i tak odbiorą „Thorna” jak powinni, czyli z odruchem wymiotnym? 😀 Komentarze wskazują raczej na walor humorystyczny recenzji. Druga rzecz, tutaj i tak chodzi o kasę, ale Kominek choćby przy autorce „Zmierzchu” czy „Greya” to pierd komara. Z książką jest jak z filmem – zawsze się trafi gowno, które na siebie zarobi. I też zbierze hejt, dzięki któremu również wpadnie trochę kasy. Ciekawość zżera, co nie? Blogerzy dzielą się na kółko znajemnej adoracji albo nienawiści, stąd chyba ten tekst to tak dla beki. Ja z Kominka i jego prawd objawionych też mam bekę, ale bloga nie czytam od pierwszego randomowego wpisu, książki nie kupię, bo wystarczy, że codziennie internety lansują to całe gówno jak Pudelek, ktory pisze o tym jak mylą Rodowicz z Bardortką. I tylko z tego paradoksu mam tak naprawdę ubaw 😀

  8. Nie rozumiem o co tyle hałasu. Kupił Pan książkę i się Panu nie podoba? Trzeba było nie kupować, od lat każdy odrobinę zainteresowany tematem wiedział co w niej będzie. Mam wrażenie, że jakaś zazdrość przez Pana przemawia, ale głowa do góry, zna już Pan świetnie sposób na zarobienie na książce, szybciutko Pan pisze i wydaje. Powodzenia.
    Ale ocenianie ludzi i nazywanie ich idiotami z tego powodu, że sobie lubią jakąś książkę to nie świadczy o Panu dobrze. Nie zna Pan powodów, ani motywacji, chęci jej posiadania a jest ich wiele, choćby to, że jest przyjemna, pozytywna i pięknie wydana, a Jason jest fajnym facetem.

  9. Generalnie bardzo lubię bloga Tomka, czytałam jego książki o blogach i okazały się dla mnie dużą pomocą, ale Thorna jeszcze nie czytałam. Natomiast strasznie mnie rozbawił sposób, w jaki tekst został napisany. 😀 Zwłaszcza „bindowanie kartek strunami głosowymi delfina” i „kunie sukcesu”. 🙂 Nie przeszkadza mi, że ktoś potrafi zarobić na swojej popularności – jeśli ma możliwość, to czemu nie? Cenię to, że w powyższej notce nie ma żadnego hejtu i plucia jadem tylko humorystyczne przytyki. 🙂

    1. Szczerze mówiąc, poradniki blogerskie Tomczyka odebrałem dość pozytywnie. Nie przydały się na wiele (bo i twardej wiedzy nie było tam dużo), ale lektura nie dość, że przyjemna, to rzeczywiście motywująca. Ale „Thorn”? Zupełnie inna bajka. Oszczędź sobie 50 złotych, ta książka to przekręt.

      1. Nie zamierzałam jej kupować, bo i tak mam furę książek, które czekają na swoją kolej. Zdania o tej książce są bardzo mocno podzielone, jak widzę. 🙂

  10. Kominek na pewno się cieszy, że o jego książce się mówi. Ładnie czy brzydko = jeden pies. Twój wpis zawiera sporo prawdy (imho selfpub to rak na rynku wydawniczym), ale wyłazi z niego ogromna dawka bólu sempiterny. Czytałam poradniki blogerskie Tomczyka i nie mogę powiedzieć, żeby to był chłam. Na jakimś tam poziomie tej poradnikowej literatury daje radę, ale na bogóf, wystarczy przeczytać u niego 3 notki blogaskowe, żeby mieć dosyć i nabawiać się uwiądu ciekawości w związku z jego epicką prozą. Albo na rzadkie u niego recenzje książek (level a la grishamy, z tego co pamiętam).
    Kominek wykorzystał hajp na swoją osobę i korzysta dalej wciskając zapewne (bo nie czytałam) chłam w ładnej pozłotce. Dzisiaj tak można zarabiać kasę i chwała za to systemowi. Lepiej że „można” niż by „nie można” było. A państwo blogujący możecie zwyczajnie pominąć to milczeniem, bo dokładnie na takie coś zasługuje wciskanie kitu szczęśliwym Iwonkom, które w końcu mogą dowiedzieć się kim był Tesla i poznać tajniki kryptografii w pulpie. Serio daliście się nabrać Dżejsonowi na pińć dyszek?

    1. No tak. Skoro o książce Kominka powinni mówić tylko ci, którym się podobała, dominowałaby opinia, że to absolutne arcydzieło. Nie uważasz?

      Wolę nie udawać kogoś bardziej nobliwego, niż jestem, zniżyć się do poziomu Dżejsona – i kopnąć go w dupę. Jeżeli przeze mnie jedna dodatkowa osoba kupi tę książkę z ciekawości, trudno. Ważne, że dziesięcioro nie da się nabrać na fejkowe zachwyty.

      Może też Tomczyk po takim odzewie zrozumie, że jego szwindel jest transparentny i następnym razem postara się bardziej.

      1. Nie, nie uważam, że powinni mówić tylko ci, którym książka się podoba – nigdzie tak nie napisałam. Ale jakoś brakuje mi w tych wszystkich opiniach konkretnego rozdziału książki od osoby twórcy (choć rozumiem, że wydmuchane blurby o Martinie Edenie skłaniają do takiego skrętu).
        A rzeczony Tomczyk niczego nie zechce zrozumieć, bo Tomczyk już świetnie rozumie i wcale nie chce być wielkim pisarzem tylko pisarzem, który się doskonale sprzedaje. Zwłaszcza jeśli odbywa się ta sprzedaż w oparach kontrowersji i podszytego złośliwym żartem oburzenia kolegów blogerów. Młyn na wodę dla czegoś, co prawdopodobnie nie zasługuje na taki szum. Ja się nie skuszę, choć kusisz skutecznie.

  11. Widzę, że większości komentujących wpis się podobał. Dla mnie jest najsłabszym na blogu. Doceniam ciekawe metafory, jednak ten jad i rozżalenie ciężko było przełknąć. Do tej pory pojawiały się tutaj merytoryczne i przydatne materiały. Ludzie którzy kupili jego książkę wiedzieli czego się spodziewać i pewnie większość z nich jest zadowolona. Więc nikogo nie oszukał. A ten model biznesowy nie miałby prawa bytu, gdyby nie lata pracy włożone w rozwój kanału dystrybucji. Nie rozumiem dlaczego to potępiasz.

    1. Och joj. Najsłabszy wpis na blogu. Jad i rozżalenie. Potępiam bezpodstawnie. No masz Ci los.

      Jedyne, co robię, to pokazuję mechanikę strategii JH. Jest to strategia oparta na bezczelnych założeniach: że czytelnik łyknie każdą głupotę, że nie rozpozna formy od treści, że można go bezkarnie okłamać, obiecując cuda niewidy. No i wreszcie – że kolegów blogerów skorumpować da się łatwo, a efekty będą znakomite.

      Nic nie poradzę na to, że widzę ten szwindel jasno i wyraźnie. Gdybym siedział cicho, czułbym się współwinny. No ale jeżeli Twoim zdaniem wszystko jest w porządku, a Kominkowi wolno więcej, bo bardzo się nad tym wałkiem napracował – to gratuluję. Tak proste rozwiązanie dylematów moralnych jest poza moim zasięgiem.

      1. Może wychodzimy z innych założeń, bo nie czytałem tej książki. To co mi w tekście zgrzytało to, być może niesłuszne przeświadczenie, że boli cię sukces kogoś kto w twoich oczach na niego nie zasłużył. Po przeczytaniu kilku komentarzy myślę, że to jednak krucjata przeciwko nieprawidłowością które tam dostrzegłeś. A do tego nic nie mam.

        Ciągle jednak nie widzę tutaj oszustwa. owszem ma agresywną polityką sprzedażową, ale jednak jego książkę kupili głównie jego czytelnicy i im ta książka może się podobać, bo była napisana pod nich. A może tomek naprawdę uważa ją za arcydzieło?

        Sam również nie widzę żadnej różnicy pomiędzy Kominkiem i Jasonem. Ale on zawsze był znakomity w tworzeniu samospełniających się przepowiedni i szeroko pojętego marketingu.

  12. Propsuję tekst po całości.

    Nawiasem mówiąc, jakiś czas temu był podobny skandal (nie o takim zasięgu, ale nadal) dotyczący książki Admiralette, największego badziewia, jakie kiedykolwiek wyszło. Zrąbane tam było wszystko; redakcja, korekta, fabuła, język, bohaterowie, po prostu dzieło do analizy zdanie po zdanie, takie to było złe. Ale oczywiście nie przeszkodziło to zwolennikom-czytelnikom blogera w odwracaniu kota ogonem; wytaczanie cięższej kalibrowo krytyki zawsze jest w ich rozumieniu hejtem. Przy okazji cała promocja zaczęła się pozytywnymi recenzjami na zaprzyjaźnionych blogach.
    Naprawdę, każdy kto chwalił tamtą książkę stracił dla mnie wiarygodność (m.in Aspirujący pisarz).

    Książkę niedługo później wycofano (najpewniej zdecydował się na to autor).

    Tu trochę o tym (nie wiem czy mogę podlinkować).

    http://mistycyzmpopkulturowy.blogspot.com/2014/09/moj-epicki-rant-na-admiralette.html

    1. Trochę głupio mi kopać Tucholskiego za „Admiralette”, bo widać po tej książce, że została napisana szczerze. Kiepsko, owszem, bez wyczucia, bez redakcji i bez sensu – ale jednak uczciwie. Ktoś pozbawiony umiejętności rzeczywiście włożył wysiłek w opowiedzenie oryginalnej (we własnym mniemaniu) historii. Czyli połowa strategii Kominka odpada, bo tam chodzi o wytworzenie książki możliwie najniższym nakładem pracy samego autora.

      Ale tak, wysiłki promocyjne wyglądają już w jednym i drugim przypadku łudząco podobnie.

      Co do Aspirującego, to teraz jego blog przechodzi remanent i nie mogę odświeżyć sobie tamtej recenzji. Pamiętam, że nie zrobiła na mnie wrażenia hurra-optymistycznej. Wytykał błędy, po prostu starając się to robić łagodnie i ze skupieniem na pozytywach. Może przesadził, nie wiem. Wiem, że nie zrobił tego „na zamówienie”.

      1. Okej, racja, sytuacja trochę inna. A jeszcze Aspirujący; nie uściśliłem, że chodzi mi o jego ocenę z lubimyczytac, 6/10. Wierzę, że nie każdy, komu się podobało, pisał na zamówienie (za opinie 10/10 dla Achai też nikt ludziom nie płaci xd), także spoko.

    2. U Tucholskiego problemem jest nie cynizm, tylko kompletny brak samokrytycyzmu. Notkę na blogu można wyedytować albo w ostateczności usunąć, komentarze można wymoderować w ten sposób, że autor zawsze znajduje się w swojej bańce komfortu. Kiedy autor puszcza swoją książkę w eter, traci tę możliwość – rzeczywistości moderować się nie da. Można próbować, jak czynił to Tucholski, nakazując swoim podwładnym pisać w Internetach pozytywne recenzje jego dzieła, ale na dłuższą metę jest to przeciwskuteczne.

      Sam obecnie przygotowuję do publikacji swój powieściowy debiut i odkryłem, jak ogromnym skarbem jest sensowny redaktor, który wskaże autorowi wszelkie mankamenty, wytknie nielogiczności, powtórzenia itd. Gdyby Tucholski takiego redaktora posiadał oraz byłby skłonny schować dumę do kieszeni i przyjąć jego uwagi, Admiralette… no cóż, najprawdopodobniej nie stałoby się automatycznie dobrą książką, ale pewnie czytałoby się ją nieco lepiej.

      To pisałem ja, autor podlinkowanej wyżej notki.

      1. Nie chciałbym się wdawać w długie dygresje na temat psychiki tego czy owego blogera. Ale ogólnie – sądzę, że masz rację. I Tucholski, i wielu innych wpadło we własne bańki i nie potrafi z nich wyjść. Kiedy bloger ma zasięgi rzędu kilkudziesięciu tysięcy UU na miesiąc, zamknięcie na resztę świata mu nie przeszkadza. Może nawet tego nie widzi. Szydło wychodzi z worka, kiedy próbują wyjść przed obcych z takimi samymi manierami, jakie wyćwiczyli w towarzystwie wzajemnej adoracji.

  13. Tekst jest świetny i pod wieloma względami bardzo celny. Ale samej strategii promocyjnej bym aż tak bardzo nie wyśmiewał. Wyobraźmy sobie autora innego niż Kominek, wyobraźmy sobie, że ktoś umie pisać i ma coś do powiedzenia. On także może wykorzystać podobną strategię, ale już bez ryzyka „bańki”. I w takiej sytuacji duża część podobnej strategii – wg mnie – może mieć sens.

    1. Dobre rzeczy w strategii JH, które można powtórzyć:

      1. Przedsprzedaż. To normalna rzecz. Więcej, finansowanie społecznościowe (Kikstartery i inne) to nic innego jak przedsprzedaż, a ludzie się tym jarają.
      2. Maksymalne wykorzystanie przewagi dystrybucyjnej. Książki JH można kupić tylko u niego, za cenę, nad którą ma pełną kontrolę i która zapewnia mu gigantyczną marżę.
      3. Skupienie na promocji w internecie. W jakim kanale handlujesz, w takim kanale się promuj.
      4. Wszędobylskość, czyli tzw. wyglądanie z lodówki. Nigdy nie wiadomo, co najmocniej chwyci, więc warto się pojawić w wielu miejscach naraz.

      Słabe rzeczy w strategii JH, które można powtórzyć, jeśli się jest pacanem:

      1. Napisanie książki na kolanie. Sorry, ale nie da się dobrze sprzedać bubla. Da się go tylko opchnąć szwindlem.
      2. Składanie nieuczciwych obietnic odnośnie zawartości i jakości dzieła, celem napędzenia popytu, zwłaszcza w trakcie przedsprzedaży.
      3. Posługiwanie się kupionymi (w ten lub inny sposób) recenzjami, żeby uwiarygodnić własne obietnice.
      4. W ogóle: zakładanie na którymkolwiek etapie, że Twoi klienci to debile, a więc możesz ich zmanipulować, bo się nie połapią.

      „Słabe rzeczy” to właśnie wciskanie klientowi towaru do gardła i wyzyskiwanie jego zaufania. „Dobre rzeczy”, dla kontrastu, służą zwiększeniu ekspozycji, świadomości produktu i przy okazji ograniczeniu ryzyka biznesowego. Czy można to było zrobić inaczej? Oczywiście – gdyby książka potrafiła obronić się sama. Wtedy „dobre rzeczy” by zadziałały bez dodatkowych starań. Kominek nadmuchał jednak bańkę do oporu, nie przebierając w środkach – i stąd wnioskuję, że od początku był doskonale świadom miałkości swojego dzieła.

      1. Dokładnie też tak uważam. Cieszę się, że Pan to zebrał w takiej formie 🙂 Co do minusów – nie ma nawet co komentować, oczywiście, że takie działanie jest możliwe na krótką metę i Kominek prędzej czy później się skończy (jako zjawisko zwracające czyjąkolwiek uwagę). Koncentruję się jednak na zaletach jego strategii, bo gdyby zrobić to dobrze, to jest jakaś alternatywa dla naszego tradycyjnego i niestety patologicznego rynku dystrybucji książek. Sam zajmuję się zarówno pisaniem, jak i PR-em, dlatego wszelkie alternatywne opcje budzą moje zaciekawienie.

  14. Uwielbiam czytać komentarze na Spisku. Można z nich wyciągnąć prawie drugie tyle wiedzy, co z samego artykułu.

    Pierwszy raz komentuję. Pozdrawiam, Panie Tomku!

  15. Tomek gratuluję tekstu ! I popieram twierdzenie – nie staraj się pisać coś ambitnego, to się nie sprzedaje, napisz „bele co” , uzyj nie więcej niż kilkadziesiąt wyrazów( co by dziatwa zrozumiała) zrób okładkę, która sie bedzie dobrze prezentowała na stole w kuchni (znajomi muszą widzieć) unikaj głebszych przemysleń, które nie bedą zrozumiałe dla wiekszości czytelników… i spróbój być sławny w jakikolwiek sposób ( rozbierz sie do naga pod sejmem itp) SUKCES MUROWANY( 100 tysięcy egzemplarzy sprzedanych :P)

  16. Abstrahując od wszystkiego co zostało napisane powyżej, nie uważacie, że sam content to dno? Ale co gorsza, dno, które doskonale wpasowuje się w obecne czasy.

    Serio, pierwszy raz przeczytałem Kominka z osiem lat temu, było to nawet ciekawe, coś nowego, ale od tej pory… nic się nie zmieniło. Cały czas mamy do czynienia z bełkotem na temat, pardon my klatchian, d*py. Oczywiście d*py z każdej perspektywy: z perspektywy kasy, lansu, wakacji, sensu życia i istoty Absolutu (nie mylić z wódką). I nie jest to jedyne miejsce, gdzie autor poszedł tą ścieżką, bo pociągnął za sobą całą masę „blogopisarzy” – największym sukcesem „wydawniczym”, może się poszczycić pseudoerotyczny dziennik podbojów warszawskiego korposzczura, nazywającego siebie i swój świat Pokoleniem Ikea. On upchnął dwie książki w łącznej ilości ponad 80 tysięcy egzemplarzy. 80! To z trzy-cztery razy więcej niż Lód Dukaja.

    Serio, jeżeli komuś nie zależy na pisaniu, tylko na pisarskim lansie, niech porzuci fantastykę, kryminał, horror i tnie nowoczesną obyczajówkę, ociekającą od spermy i tandetnych zegarków (wymienne z ipodami). To taka „dobra” rada dla początkujących -_-

    Takie kilka myśli na szybko – na kolanie 😉

    1. To nie do końca tak… W sensie – jasne, jest zapotrzebowanie na różne wariacje Coelho. Zawsze będzie. Takie książki nie przyćmiewają jednak popularnością literatury z prawdziwego zdarzenia. Wątpię na przykład, że Kominek opchnie swoją książkę w więcej niż trzech tysiącach egzemplarzy (zarobi na tym krocie, ale to inna sprawa).

      A w te 80 tysięcy sprzedanych „Pokoleń Ikea” zwyczajnie nie wierzę. Skąd te dane? Bo jeśli to sam autor się chwali, bez podania dowodów – najpewniej kłamie.

    1. O, znany tekst. 😉 Tomczyk za czasów Kominka pisywał nie takie rzeczy. Właśnie dlatego się przebrandowił na Dżejsona – żeby przypudrować dawne skojarzenia.

  17. Jakże inteligentny, demaskatorski wpis! Łyknęłam tekst, komentarze, a potem poszłam jeszcze dobić się na Lubimy Czytać. Nie pozostaje mi już nic innego, jak nie czytać Thorna, prawda? Dziękuję za potwierdzenie moich przypuszczeń, coś wietrzyłam w nim wielki szwindel i blagę. Coś nie chciało mi się wierzyć, mimo tego, że sporo dobrego słyszałam o jego wcześniejszych książkach-poradnikach, że tak nadmuchiwany kominkowy balon może po pęknięciu prezentować coś więcej niż gumowego flaka (to zabrzmiało tak no dwuznaczenie, że przepraszam z góry za skojarzenia :))

    Co mnie boli najbardziej, to jak zwykle blogosfera. Nie wypada krytykować dzieła znanego kolegi blogera, nie tylko będąc jego kolegą-innymZnanymBlogerem, ale będąc blogerem aspirującym tym bardziej. Nigdy nie wiadomo, kiedy dobrze stosunki, tudzież brak złych stosunków, ze znanym blogerem się przyda. Wzmianka o twoim blogu u Kominka to jeden z największych zaszczytów jaki może kopnąć. Może się przecież zdarzyć, a jak gdzieś kiedyś skrytykujesz, to zapomnij. No i pewnie nie zaakceptują zgłoszenia na BFG. Wydaje mi się, że część blogerów, która i chętnie wyraziłaby swoją negatywną opinię o Thornie, nie zrobi tego, własnie z takich, może całkiem wyimaginowanych powodów. Takie dziwne bagienko. Jak szoł biznes i światek celebrytów. Wiadomo, że nieładnie jest robić do własnego gardła, ale kaman!

    1. „Blogosfera” to słowo wytrych. W rzeczywistości nie ma wspólnoty blogerów, bo nie łączy nas nic poza medium. Jeśli ktoś kogoś ceni, albo z kimś sympatyzuje, to indywidualnie. Z tych indywidualnych relacji mogą powstać całe sieci zależności, jasne – ale to nie jest tak, że jeśli Kominek jest „czołowym blogerem”, to pozostali zabiegają o resztki z jego stołu.

      Swój ciągnie do swego, więc wokół ludzi nieuczciwych blogosfera zamienia się w „dziwne bagienko”, jak to ujęłaś. Dokładnie tak, jak z każdym innym rodzajem relacji społecznej – co siejesz, to zbierasz.

  18. Czekający na resztki ze stołu to może nie, ale pragnący ogrzewać się w blasku tego czy innego blogera z czołówki, czy też zabiegający o ich uwagę w zupełnie niezrozumiały sposób, już niestety istnieją. W zeszłym roku była jedna taka aspirująca blogerka, której co drugi tekst to było 10 najlepszych cytatów z Kominka, a większa część tekstów trochę zbyt mocno inspirowana wpisami z innych blogów. Kominek linkował. Można i tak. Ale jakie to słabe! Chociaż nawet bardziej niż o takie ekstrema chodziło mi o całkiem normalnych blogerów, którzy po prostu jakoś tam identyfikują się z tą wąsko rozumianą „blogosferą” i nie chcą o niczyjej twórczości wypowiadać się niepochlebnie, nawet jeśli należałoby, bo ogólna zasada jest taka, że się miziamy. Jak się nie miziamy, to jest gównoburza.
    Z tą „blogosferą” to jest w teorii tak jak piszesz. To słowo wytrych. Ja też rozumiem tę grupę jako zbiór osób, które łączy tylko medium. Wielu blogerów rozumuje jednak już bardziej wspólnotowo, naprawdę czują się częścią jakieś określonej grupy, którą nazywają blogosferą, jednocześnie tę blogosferę zawężając, bo inaczej się nie da. Często zawężając własnie do towarzystwa wzajemnej adoracji (a jak się czepiasz, że jest takie towarzystwo, to pewnie masz ból tylnej części ciała). Czytałam kiedyś wpis pewnej dość znanej blogerki, która właśnie tak dosłownie zawężała blogosferę do blogerów, którzy raz, że się znają i spotykają, to dwa: piszą o wszystkim po trochu (więc blogi specjalistyczne to już odpadają na przykład). Jasne, że ma prawo do takiej opinii, ale z drugiej strony, dlaczego ktoś ma się czuć wykluczony z blogosfery, jeśli nie pasuje do tych kategorii? I niestety jej punkt widzenia nie jest osamotnionym głosem. Trochę wylewam swoje żale, bo z jednej strony, prowadząc rożne blogi od lat, nie mogę o sobie powiedzieć, że nie jestem częścią blogosfery postrzeganej właśnie zupełnie niewspólnotowo, z drugiej strony, przez te wszystkie wąskie „blogosfery” mam do tego pojęcia straszną awersję.

  19. To, że jedni zarabiają na drugich to nie jest nic złego. Zawsze tak było. To, że wspaniałe talenty literackie, które nie potrafią trafić do „blogosfery” będą spychane na drugi plan jest smutne. Ale tak jest również z każdą inną rozrywką.

  20. Jestem tutaj pierwszy raz i żałuję, że nie było mnie tu wcześniej. Zastanawiałam się, dlaczego 'topowe’ polskie blogerki idą na rzeź publikując takie bezwartościowe 'nicosie’… no teraz już rozumiem:D same pandy zwycienżcy:) Unosiłam brwi kilkukrotnie jak śmiały jest tekst i jak wielu się obrywa, ale prawdy nie da się ukryć. Uśmiałam się:) Lecem pendzem pisać swoją książkę…hmmm… mega poczytny blog…to muszem jeszcze poczekać:P Zrelaksowałam się, że huhu…no to czytam wczesniejsze posty… nie mam dość:) pozdrawiam

  21. Od razu przypomniała mi się wakacyjna burza odnośnie „Demona żądzy” — książki wydanej na zasadzie współfinansowana. Był tam ten sam mechanizm recenzji po znajomości i też jest to dzieło bloggera. Pomimo że nie był to self-pub w pełnej krasie, wydawnictwo Novae Res dało ciała. Błędy, błędy i jeszcze raz błędy. Treść natomiast nie powinna ujrzeć światła dziennego, bo to, co się tam znajduje, chyba podchodzi pod jakiś paragraf 😛 Ale cóż…

  22. A tak w ogóle można byłoby kiedyś zrobić przegląd jakiś normalnych, tanich drukarni? Bo jak widzę ceny 20-30 zł za egzemplarz, to mi się nóż w kieszeni otwiera.

  23. Tak jak napisales ,tak tez sie stalo.W ksiegarni nie moge dostac pozycji klasycznych,a wystawy sa zaciapane blogerskim chlamem.Ksiazki te sa pisane w formie poradnikow,ale ich zawartosc jest na niskim poziomie.

  24. Mnie od samego jego pomysłu zamknięcia marki „Kominek” i stworzenia „Jasona Hunta” śmierdział ten jego interes. Zrobił wokół Jasona Hunta w cholerę dużo szumu, było odliczanie do odpalenia nowej witryny, ludzie wyczekiwali, choć nie wiedzieli na co czekają. Sam później przyznał gdzieś, że razem ze zmianą wizerunku odeszli jego starzy czytelnicy, za to pojawili się nowi – chyba właśnie ci mniej wymagający, idący ślepo za hypem marketingowym. Jakkolwiek, jego plecy zakorzenione w blogosferze, Paweł Tkaczyk robiący mu branding Jasona Hunta, jego prywatna partnerka i kilka innych blogerów piszących recenzje (w tym blogerki modowe, a przecież one nie od tego). Takie zwykłe kolesiostwo. O samej książce nie było w żadnych literackich mediach czy mniej lub bardziej szanowanych opiniotwórczych portalach. Gdyby głębiej przestudiować temat przed zakupieniem „Thorna” pewnie wyczuć by można ten przekręt zawczasu, oszczędzić sobie 50 zł, czasu i rozczarowania.

    Twój wpis tym bardziej ugruntował moje przekonanie, by nie ufać Kominkowi aka Jasonowi Huntowi aka za chwilę nikt nie będzie już o nim pamiętał. I może właśnie dlatego, że mógł jeszcze jako Kominek dostrzegać spadającą popularność swojej marki postanowił stworzyć coś nowego? Tylko czemu od razu było zabijać Kominka?

  25. Uśmiałam się, zmroziło mnie i z takim tekstem, to na prezydenta. Może lepiej premiera. Ciekawe czy czytają to również „idioci”, czy wyłącznie „zwyciężcy”.
    P.S. A „ukryty pod okładką miotacz serpentyn” brałabym bez Twoich rad ;).

Skomentuj Tomasz Węcki Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *