Przejdź do treści

Poradnik pisania – ćwiczenie 11

ćwiczenie dla pisarzy nr 11

Kluczem do pisarskiej biegłości jest nieustanne trenowanie pióra. Oto kolejne ćwiczenie, które pomoże rozprostować palce i zawinąć zwoje mózgowe.

 

Jedziesz pociągiem. O mały włos ruszyłby bez Ciebie, więc teraz koła stukają o szyny, a Ty szukasz miejsca w przedziałach. W pierwszym jacyś podejrzani brodacze. I śmierdzi potem. Omijasz. W drugim niby jest miejsce, ale siedzi też rodzinka z niemowlakiem. Bobas śpi, jednak Ty nie dasz się tak łatwo nabrać. Dzieci to złe wieści dla podróżnych.

Trzeci przedział, o dziwo, pusty. Pakujesz się do środka. Bagaż trafia nad głowę. Zadkiem klapiesz na krzesło. Nachylasz się do okna, za którym świat przemija z prędkością pięćdziesięciu kilometrów na godzinę.

Co widzisz?

 

Obsługa ćwiczeń pisarskich jest prosta. Zastanów się nad przedstawioną sytuacją i pomyśl, jaką opowieść potrafisz z tego wydobyć. Gdy wizja jakoś się ułoży, ubierz ją w słowa.

Tekst, który stworzysz, nie musi być długi. Wystarczy nawet jeden akapit. Możesz go pomyśleć jako część większej całości (niechby i całej książki Twojego autorstwa!), ale nie musisz tego robić. Może być to zwarta opowieść, taka, co się zgrabnie zaczyna i kończy z puentą. Może to być też wyrwany z kontekstu opis lub dialog.

Pamiętaj: ćwiczenie jest po to, żeby rozruszać mózg, dostarczyć Ci inspiracji i powodu do tworzenia.

Dodatkowe punkty zbierzesz za utrudnienia:

  • Poprowadź narrację w pierwszej osobie – w taki sposób, żeby z użytego słownictwa i sposobu mówienia można było wywnioskować, kim jest bohater, jakie ma poglądy, jak patrzy na świat.
  • Spraw, żeby za oknem objawiło się coś niebanalnego, co trudno czytelnikowi opisać.

Jeśli zechcesz podzielić się gotowym tekstem, możesz go opublikować jako komentarz, albo wrzucić na forum – o tutaj.

 

Foto: Jonathan Kos-Read / Best Modern / CC BY-ND

32 komentarze do “Poradnik pisania – ćwiczenie 11”

  1. Ciekawe ćwiczenie, jednak najbardziej moją wyobraźnie pobudził fakt pustego przedziału. Dlaczego nikt w nim nie siedzi? Później spróbuje coś napisać. :]

    Dzięki za pobudzacze wyobraźni 😛

  2. Zainspirowana do ćwiczeń…. 😉

    Usadowiwszy się na środkowym miejscu pustego przedziału, spogladam przez okno. Malowniczy obraz łąk i lasów przemykał przed moimi oczyma. Podniosłam się z siedzenia niedowierzajac. To, co rysowalo się na lazurowym widnokręgu zaparło mi dech w piersiach. Po niebie suneły drobne, miniaturowe, kolorowe balony. Jak krople wody skapywały, spływając po niebieskim, przezroczystym szkle. Wspólnie układały różnorodne kształty, niczym jak klucz żurawi, jakby każdy znał swoje miejsce, trzymał porządek w szyku. Wtedy to przypomniałam sobie wczesne lata młodości, kiedy to wraz z kuzynem uczyliśmy się latać balonem. Wymagało to nie lada zręczności jak i wiedzy, a ile wspomnień zostało…. Wyobraź sobie dzieci bawiące się w berka, sarny i dziki w lesie, wschód słońca, które śmiało z kosza balonu podziwiasz. W górze, wszystko wydaje się takie małe, barwne, niezwykłe, żywe. Obok Ciebie przelatują ptaki. W powietrzu wszystko staje się piękniejsze. A przede wszystkim ten niesamowity powiew wiatru, który muska twą twarz. Świeżością uderza tworząc rześką powietrzna przygodę.

    E. R.

  3. Hmm… no to spróbujmy 😉

    Uchyliłam okno, by wpuścić do przedziału nieco świeżego powietrza. Krajobraz poza wagonem zmieniał się jak w kalejdoskopie. Byłam zbyt zmęczona, by śledzić wiejską zabudowę i rozchwiane na wietrze topole. Zanurkowałam dłonią w moją przepastną torbę z zamiarem odnalezienia komórki. Chciałam powiadomić mamę, że bezpiecznie dotarłam na dworzec i że jestem już w wagonie, ale natychmiast przerwałam poszukiwania czując w nozdrzach znajomy zapach. Orzeźwiająca i kojąca za razem woń skoszonej trawy. Spojrzałam raz jeszcze przez okno. Zobaczyłam przystrzyżone równo łąki ciągnące się bez końca mimo szybko pędzącego pociągu. Z przyjemnością jeszcze raz wciągnęłam przesycone powietrze głęboko w płuca. Przypomniały mi się czasy kiedy to na wsi pomagałam dziadkowi przy zagrabianiu łąki ogromnymi drewnianymi grabiami. Po skończonej pracy siadaliśmy pod drzewem i popijaliśmy słodką kawę inkę. Nawet mama tak pięknie nie opowiadała bajek jak on. Dziadek – wyrocznia, jedyna osoba w moim życiu godna bezgranicznego zaufania i wszystkich dobrodziejstw tego świata.

  4. Mnie również bardziej zainspirował pusty wagon, więc przedstawiam fragment z cyklu „Polacy na wakacjach”: Enjoy! 🙂

    Jedynie zamazane plamy. Mają różne odcienie: z szarości przechodzą w zieleń, z błękitu w brąz. Pasy kolorów, jakby ktoś z lokomotywy wymiotował tymi kolorami. Nic nowego, a jednak za każdym razem musi spojrzeć w okno. To jest od niego silniejsze. Podejrzewał u siebie pewnego rodzaju uzależnienie od oczopląsu. Najbardziej podobało mu się, gdy pędził ulicami Szanghaju jakimś sportowym autem z jakimś przypadkowo spotkanym człowiekiem. Nawet nie pamiętał jego imienia, ale wiedział, że było fajnie.
    Rozmazane plamy zawsze sprawiały, że usypiał. Tym razem nie było inaczej. Nie potrzebował wiele czasu, aby zapaść w głęboki sen, był zmęczony trudem podróży i przestało go dziwić, że zasypiał w tak ekspresowym tempie. Nie śniło mu się nic, ale do tego też przywykł. Ludzie zmęczeni nie maja czasu na sny.
    Obudził się, gdy usłyszał siarczystą polską kurwę tuż nad uchem. Nie otworzył od razu oczu. Chciał wybadać tego, sadząc po glosie, mężczyznę. Słyszał jego ciężkie kroki i posapywanie. W zaczął tworzyć obraz współpasażera. Otyły, ale wysoki jegomość, koniecznie w spodniach na szelkach.
    – Staśka! Chodź no tu, tu jest wolne! – spod przymrużonych powiek Simon obserwował jak głowa i brzuszysko mężczyzny wychylają się z przedziału.
    Simon zamknął oczy, bo Staśka gramoliła się przez wąskie pociągowe drzwiczki. Biedna ta Staśka, pomyślał. Przez chwilę słyszał jedynie posapywanie małżeństwa.
    – Patrz, Marian, jakie biedaczysko. Tłucze się sam po świecie. Pewnie nawet nic porządnego nie je!
    Simon powstrzymywał się od śmiechu, jak tylko umiał, ale nie wytrzymał i postanowił się „obudzić”. Jak to bywa na filmach ziewnął, przeciągnął się i z przemiłym uśmiechem powiedział:
    – Good morning.
    – O, Marian, zobacz obcokrajowiec! Pewnie Niemiec jakiś albo Anglik! Po jakiemu on gada?
    – Staśka, co ty gadasz? Pewno jaki Rusek – Marian podszedł do Szymona i z odległości dwudziestu centymetrów od jego twarzy, przekazując mu przy okazji odrobinę swojego DNA, krzyknął: – ZDRASTWUJCJE! Kak ciebia zawód?
    – I don’t speak Russian. – Simon wciąż udawał, że nie rozumie ani słowa.
    – Staśka, co on gada? Jak Rusek może nie rozumieć po rosyjsku?
    – Marian ja nie wiem, ale on wygląda jakoś dziwnie. Weź mu daj kawałek kiełbasy, może chce jeść. Zobacz, jak na ans patrzy. – Co? Kiełbasa? Czy ich do końca pogięło? Simon prawie leżał na podłodze ze śmiechu, gdy Marian wyciągnął kawałek śląskiej z walizki.
    – Wurst! Sie haben. KIEŁ-BA-SA. Trzymaj – Marian pięknie gestykulował.
    – Nie myślał pan o aktorstwie? – Simon nie wytrzymał. – Byłby pan świetny.

  5. Ciekawe ćwiczenie. 🙂

    Za oknem majaczyła w oddali potężna elektrownia atomowa. Przed nią pustynia z wysuszonymi roślinami i rozciągające się w nieskończoność druty telefoniczne. Karina westchnęła patrząc na poatomowy krajobraz. Mimo, że pociąg był odpowiednio zabezpieczony miała na sobie skafander ochronny. Lubiła podróżować, ale to nie oznacza, że ufała Polskim Kolejom Poatomowym. Ściągnęła tylko hełm, by chodź przez chwilę pooddychać czystym filtrowanym powietrzem. Jeszcze raz wyjrzała za okno. To była ostatnia elektrownia, która ostała się po wojnie. „Ludzie, którzy w niej pracują muszą być albo idiotami albo szaleńcami” stwierdziła w myślach, wyciągając opakowane w folię aluminiową kanapki. Ugryzła ją, a wtedy pociągiem zatrzęsło. Kanapka uderzyła w podłogę.
    – Co do cholery! – wysyczała, a za oknem zwrócił jej uwagę przemykający cień. Spojrzała i zobaczyła przemykającego raptora pustynnego. Pomarańczowo żółte ubarwienie skutecznie ukrywało go pośród piasków. Chyba, że zaczynał polować.
    – I po spokojnej podróży – wymruczała gderliwie, zakładając hełm i biorąc torbę. Wyjęła z niej dwa pistolety, jedną strzelbę, którą przełożyła przez ramię oraz cukierki. Szybkim ruchem wyjęła jednego z opakowania i zjadła. Opuściła maskę, przeładowała broń. Pociągiem znowu zatrzęsło.
    – Do roboty – rzuciła do samej siebie i wyważyła drzwi przedziału, by ratować pociąg. No, może przy okazji innych pasażerów.

  6. Więc i ja spróbuję. 😉

    Zgodnie z przewidywaniami, niemowlę w przedziale obok, właśnie się obudziło i głośno dało upust swojej frustracji. W przeciwieństwie do mojej matki, ta przynajmniej nie krzyczy na dziecko. Słyszę, że nuci kołysankę. Jej monotonny rytm, wprawia mnie w lepszy nastrój. Uśmiecham się mimowolnie, ale z uporem maniaka, wpatruję się w uchylone okno, choć wiem czym to się skończy. Moją uwagę przykuwa wszędobylska żółć, pokrywająca całe pola. Dlaczego ludzie sieją to żółte, mdło pachnące coś, co przyprawia mnie o zawrót głowy?
    – Chorobo lokomocyjna, moja stara przyjaciółko – mruczę do siebie. – Szybko wróciłaś.
    Przypominam sobie rady ojca, by patrzeć daleko przed siebie, obrać jeden punkt i skupić na nim uwagę. Oddychać głęboko, przed wyjazdem nie jeść jabłek i usiąść przodem do kierunku jazdy.
    Zrezygnowana opadam głębiej w fotel i bez chwili wahania, sięgam do torebki. Moje szczęście, mój ratunek – tabletki do ssania, teoretycznie przeciwdziałające nieprzyjemnym objawom wadliwego błędnika. Pakuję do ust dwie, tak na wszelki wypadek. Lepiej dmuchać na zimne – kolejne z przysłów mojego ojca.
    Jak na osobę, która zerwała wszystkie stosunki z rodziną, nader często myślę o tacie. Dlaczego nie potrafię zająć myśli czymkolwiek innym?
    Przymykam okno i łapię się na tym, że kołyszę się jak dziecko z syndromem porzucenia, ale mnie nikt nie porzucił. Sama uciekłam.
    – Nie potrafisz być asertywna, to masz czego nie chciałaś – wyrzucam sobie. – Łatwiej uciec, niż przeciwstawić się matce. Tak…
    Zniesmaczona własną bezradnością, oparłam głowę o szybę. Kojący chłód szkła, przyniósł natychmiastową ulgę. Cała moja agresja uleciała – oby na dłużej. Wolałabym mniej rozumieć, mniej widzieć i mniej czuć.
    – Za dużo byś chciała, moja droga. Za dużo.

  7. Pusty przedział. Nikt nie wyjeżdża z tego kraju, tylko obcokrajowcy.
    Polska. Wreszcie. Jak ja mam dość tego kraju. Brudna szyba, brudny peron, brudni ludzi. Czterysta kilometrów od Hildy. Hilda. Jeszcze tylko dwa miesiące i koniec. Koniec kontraktu. Już nigdy więcej kontraktów zagranicznych. Brudny las. Brudne pola. Jak ja żałuje, że nie pociągnąłem farmy ojca. Pieniądze? Po chuj… co się, że mną robi, mówię jak jakiś Polak. Po co sprzedałem farmę. Mogłem być rolnikiem, a nie menadżerem. Czy ojcu się źle wiodło? A teraz pracuję dla wielkiej korporacji, która ma mnie gdzie, w kraju gdzie można stracić życie.
    O, Wrocław. Jedno z tych brzydkich miast. BTR-y stoją na ulicach. To tutaj doszło ostatnio do zamieszek. Czy to nie zarys strzaskanego Sky Tower? Zamknięto fabrykę. Znów się strzelali. Miasto zablokowane. Hansmayer wtedy nie mógł wrócić do centrali. Na dworcu kontrola. Znów ruscy widzieć mój europejski paszport będą robić problemy. Znów będą kaleczyć niemiecki swoimi pijackimi mordami. Hilda zawsze chciała tu przyjechać. Kochała Polaków, ich waleczność, czuła się w jakiś sposób winna, że wschód Europy znajduje się w granicach rosyjskich. To nie jest miejsce dla takiej dziewczyny jak Hilda. Gdybym miał się o nią martwić chyba bym zwariował. Na Boga Jedynego i Miłościwego, jeszcze byłaby gotowa pomagać tym biednym Polakom.

  8. Za oknem zanosi się na deszcz. Jest ponuro. Ta scena świetnie pasuje do mojego nastroju, który jest równie ponury i poprzez zmysł wzroku jednoczy się ze smutkiem na zewnątrz. Zastygam w złowieszczej obojetności. Chmury stają się coraz bardziej ciemne i złowrogie. Potaplam się w tym bagienku, potem zdrzemnę i jakoś ten koszmar minie. Zaczyna padać, a za chwilę leje już na całego. Świetny przedsionek błogiej drzemki myślę i zamykam oczy. Po chwili porywa mnie ocean podświadomości. Widzę gigantyczne błyskawice nad wielkim miastem. Wtem niebo pęka na pół i drapacze chmur zaczynają powoli znikać w gwałtownych falach. Mam wrażenie, że ocean spływa z nieba. Dookoła panika, starch i chaos. Chcę dokądś uciec, ale nie zdążę. Ogromna fala właśnie zmierza w moją stronę. To koniec!
    – Dzień dobry! Bileciki do kontroli.
    Miły pan konduktor właśnie uratował mi życie.
    – Dziękuję. Przyjemnej podróży. Powiedział wąsacz i wyszedł z przedziału.
    Sen w tym nastroju, to chyba nie jest najlepszy pomysł. Może jednak pokontempluję obrazy za oknem? Czasem trzeba przyjąć smutek i po prostu z nim pobyć. Niech się wypali. Po około kilkunatu minutach moja melancholia przemienia się w stan dziwnej pustki, która ma w sobie pewną błogość i niewątpliwy urok. O tak. Trwaj chwilo! Powieki robią się ciężkie, odpływam. Nagle błysk! Czerwono – niebiesko – srebrny piorun rozświetlił szarość za oknem dosłownie kilkanaście metrów od mojego wagonu, ale nie było huku. Zaczynam odczuwać niepokój.najpierw ten sen, a teraz to. Czy to coś znaczy? Lepiej zachowam czujność.

  9. Wzięłam się w garść tylko dlatego, że to ćwiczenie dla „ambitnych i pracowitych”, a ostatnio udaje, że taka właśnie jestem! Więc hu-hu! Do pracy!

    Minęliśmy ostatnie zabudowania i moim oczom ukazały się pola. Nadszedł maj, więc w plamach zieleni można było dostrzec wielkie plamy żółci – pola zakwitłego rzepaku. Dawno temu, kiedy jeszcze byłem szczęśliwy, ten widok łączył się ze wspomnieniem mojej pierwszej dziewczyny, która malowała akrylami naturę, ale teraz na myśl przyszły mi tylko pszczoły i miód rzepakowy. Z marzyciela stałem się pragmatykiem.
    Spojrzałem na zegarek: dwunasta piętnaście. Dopiero kilkanaście minut temu zostawiłem Laurę na peronie. Nie powinienem się wdawać w ten romans, wiedziałem co by powiedział mój ojciec, że to jeden z tych kłopotów, które mogą wpędzić zdrowego człowieka do grobu.
    Ale mój staruszek nie wiedział jednego: mogliśmy wszyscy robić już, co nam się podoba. Wdałem się w romans ze swoją studentką dopiero po odkryciu komety Warren- Podolski i nie dlatego, że ciało niebieskie zostało nazwane po mnie, ale dlatego, że miało zniszczyć Ziemię.
    Odkąd się o tym dowiedziałem, całe dnie spędzałem na czytaniu literatury opowiadającej o końcu świata i oglądaniu filmów z tego gatunku. Naukowcy, którzy odkryli zagładę zmierzającą do Ziemi, nigdy nie grali pierwszych skrzypiec, a ludzie wiedzieli o nieuchronnym końcu. Słysząc płacz dziecka z wcześniejszego przedziału, odczuwałem wstyd, że tego nie nagłośniliśmy, ale czy miało to znaczenie w ogólnym rozrachunku? Nie byliśmy naukowcami z hollywoodzkich produkcji, którzy wiedzieli dokładnie kiedy zabłąkana kometa uderzy w matkę Ziemię. Wzbudzanie paniki, a potem mówienie: „Kometa Warren-Podolski może się zjawić w każdej chwili. Obliczyliśmy to, ale wyszło nam, że w tym miesiącu. Może tym tygodniu. No… Nie wiemy” nie wydawało się dobrym pomysłem. Nie mieliśmy też pojęcia jak zachowa się po wejściu na orbitę okołoziemską. W gruncie rzeczy, wiedzieliśmy bardzo mało.
    Miałem nadzieję, że Laura wróci do domu i spędzi czas z rodzicami. Wyjechałem, bo nie chciałem jej kraść ostatnich godzin lub dni życia. Nie zasługiwałem na nie…
    Wyjrzałem znowu przez okno i aż mnie zatkało. Daleko na nieboskłonie dojrzałem gorejący punkt. Przez moje ciało przetoczyła się fala paniki tak dogłębnej, że zgiąłem się w pół.
    Boże, nie chcę umierać! Proszę! Jezu, Jezu, Jezu… Wszyscy zginiemy!
    Ale jeśli umrę, to już nigdy nie będę musiał iść na grób żony. Nigdy już nie będzie mnie mdliło na widok jej obrazów…
    Wyprostowałem się i oparłem o zagłówek. Przez chwilę się wystraszyłem, bo punkt znikł mi z oczu, ale nie – był tam. Ogarnął mnie cudowny spokój.
    Kometa Warren-Podolski zmierzała w stronę Ziemi, a pociąg usypiająco stukał na szynach. To był dobry dzień na śmierć.

  10. Wbiegłem zdyszany do pociągu. Drzwi zamknęły się z trzaskiem. No cóż, teraz pozostało mi szukać jakiegoś wolnego przedziału. Muszę jakoś z powrotem dostać się do swoich czasów. Wchodzę do jednego z wagonów i oczom nie wierzę. Banda mnichów. Pewnie pracowali na pobliskim polu, a w dodatku te ich obleśne brody i ten smród. Kurwa jak można się tak spocić ? Następny przedział. Już miałem nadzieję, że sobie klapnę. Rodzinka ze śpiącym bachorem. O nie tu na pewno nie siądę. Dzieci to zawsze kłopoty. Nie jestem przesądny, ale to na pewno zły omen. Strzał w dziesiątkę. Puściutki przedział. Idealnie! Kładę swój bagaż nad głowę. Słychać tylko mój oddech i miarodajny stukot wolno poruszającego się pociągu. Za nim przeniosę się z powrotem w przeklętą zimę trochę sobie odsapnę. Zapatrzyłem się na mijający wolno krajobraz. Z oddali było widać Górę Rushmore, a na niej moje popiersie. Naiwniacy.
    Oszukaliśmy was dupki – powiedziałem na głos
    Zwykły wypadek przy pracy. Teraz gdy mam ten kamień nie będę już Georgem Washingtonem pierwszym prezydentem USA. Teraz będę Jerzym Waszyngtonem założycielem VI Rzeczypospolitej Polskiej.

  11. Na drodze obok leżała reszta lisa. Początkowo nie byłam pewna, gdyż głowa zwierzęcia była oderwana, jednak ogon nie pozostawiał wątpliwości. Zbyt duży na wiewiórkę.
    Potem masa drzew, słupy przewodzące prąd i więcej drzew. Jednak w głowie wciąż tkwił obraz zdechłego ssaka. Głowę dostrzegłam chwilę później. Mała, wypaplana w krwi i nawierzchni drogi. Nie mogło to być zaskoczenie. Zwierze biegnie, by zaspokoić swoje potrzeby, być może myśli o wielkiej lisiej rodzinie, której założyło, lub założy, a tu nie wiadomo skąd człowiek wyjeżdża w potwornej maszynie, aby skrócić lisie marzenia. Co musiała poczuć lisia rodzina? Jak przeżyje brak żywiciela rodziny? Zapewne małe nieświadome lisy czekają na powrót rodzica. Zdychają z głodu, wycieńczone ciemnością jaskini. Ale człowiek się nie przejmuje. Ja ssak, on ssak. Jednak to ja mam prawo do życia i zabawy- powie. Tylko dlatego, że mówię i mam dwie nogi mniej należy mi się prawo rządzenia światem- powie. A zazwyczaj nic nie mówi. Mija tylko rozczłonkowane ciała naszych małych przyjaciół i jedzie dalej, ewentualnie sprawdzając czy głupie zwierze nie zniszczyło karoserii. Czy nie poplamiło maski.
    Poplamiło mu się futro. Mijam kolejne puste od liści drzewa, do przedziału wskakują kolejni pasażerowie, a ja myślę o tym zakrwawionym lisim ubraniu. Czy teraz będzie można zrobić z niego rękawiczki? Czy Szanowna Dama będzie mogła chwalić się zdobyczą męża na swoich delikatnych rączkach? Czy powie ” Są tak wygodne, że to prawie nieprawdopodobne, iż zostały zrobione z rudego pchlarza”? Czy ktoś obroni męczeńskie rękawiczki?
    Obok siada mężczyzna, nie więcej niż 1,7 cm wzrostu i skórzana kamizelka. Czy na nim też spoczywa zdechłe zwierze? Czy nie boi się, że kiedyś wróci do niego karma? W głowie pojawia się myśl, która ukazuje obraz zwierzęcia stojącego na dwóch tylnich łapach. Odziane są w skórę człowieka, niemal widać żyły,w których tak niedawno płynęła krew. Przecież nie ma nic złego w użyciu czegoś, co już nikomu się nie przyda. Mężczyzna zauważywszy, że pilnie studiuję jego facjatę przesiadł się trochę dalej, wciąż zostając w przedziale.
    Została mi jeszcze stacja. Siedzę i kurczowo trzymam na udach skórzaną torebkę. Patrzę na zawieszoną powyżej kurtkę wyposażoną w futro, aby grzało szyje. Hipokrytka. Rozpinam kieszeń kurtki i wyciągam telefon. Już wiem, że nie doczekam do swojego przystanku. Kiedy pociąg się zatrzymuje wychodzę i smutna stwierdzam, że z nieba spadają małe, białe śnieżynki. Zmierzam na dworzec kolejowy, aby zagrzać ręce. Przed drzwiami rzucam zmarzniętemu kotu resztkę burgera. Unosząc wzrok widzę tabliczkę miejscowości „Lisia Dolina”. Uśmiecham się cierpko i wchodzę, by znaleźć automat z kawą.

  12. Patrzę i nie widzę nic.

    Zabawne – zawsze, gdy czytam czyjeś opowieści o podróżach koleją, znajduję w nich wiele barwnych opisów miejsc i przeżyć. W jakiś sposób ludzie potrafią ubrać w słowa krajobraz, który umyka im za oknem w ułamku sekundy. A ja? Gdybym miał opowiadać o tym, co zobaczyłem w trakcie podróży, pewnie wspomniałbym o takich samym polach zbóż i podniszczonych domkach. Na tym skończyłaby się moja relacja.

    Co sprawia, że kiedy teraz, z nosem wlepionym w szybę, obserwuję świat, dostrzegam wyłącznie swoje myśli? Jedna po drugiej uciekają jak te obrazy, których nie potrafię zapamiętać. Wiele bym dał, żeby zniknęły, żeby ich miejsce zajęły prawdziwe historie.

    Już nie potrafię myśleć o tym, co za oknem. W głowię ciągle plączą się postaci i fabuły, ciągle niedoskonałe, ciągle zbyt fantazyjne, przez co nielogiczne, ciągle o zbyt wysokich progach dla moich skoków…

    Żyję w dziwnym rozchwianiu – nie mogę znaleźć odpowiedniej furtki, żeby przelać myśli na papier. Nie umiem także opowiedzieć o tym, co widziałem przed chwilą. Mimo to piszę, bo sprawia mi to radość. Więc niech nikt nie śmieje się, gdy powiem:
    – Widziałem żółte pola pszenicy, watahę motocyklistów i aleję drzew.

    W mojej głowię plączą się inne planety, niegasnące miłości i istoty, które jaśnieją magicznym blaskiem.

    To jest mój świat – świat zbyt wybujałych fantazji przez zbyt naturalną rzeczywistość.

  13. O, kurwa! Jaki fuks! Uśmiecham się do siebie i wchodzę do przedziału. Rzucam walizę na górę i rozjebuję się na kanapie. Nawet wygodne to PKP, gdy nie ma tłumów. Kurwa… dobrze, że zdążyłem. Ruda byłaby nie pocieszona, jakbym jej dziś nie odwiedził. Szczerze zęby jak głupi i rzucam okiem za okno. Nudy, kuźwa, jakieś pola, lasy… Oto Polska właśnie! Jeszcze słońce napierdala. Naciągam zasłony i wyciągam komórkę. Gdzie mają to łaj-faj w tym ciapągu?…
    – Dzień dobry. Wolne? – jakaś morda w okularach i z wąsem pojawia się w drzwiach przedziału.
    O nie, noż kurwa. A tak nam było dobrze…
    – Proszsz… – mruczę.
    – Dziękuję. Chodźcie. Marek, Milenka!
    Moje oczy otwierają się szeroko z przerażeniem. Do przedziału wchodzi ów wąsaty jegomośc z dwójką dzieci i żona. Swoją drogą niezła szprycha.
    – Dzieńdobry. – Witam się patrząc na ferajnę nieco przyjaźniej i powracam do zabawy telefonem.
    – Mamo, mamo! Co to?! – Rozdziera się po chwili jeden z bachorów, pokazując w stronę okna.
    Patrzę za jego palcem i oczom nie mogę uwierzyć. Po niebie sunie kula ognia. Rozpędzony bolid pikuje w naszą stronę. Oglądam się na swoich towarzyszy; wąsaczowi aż okulary spadły, dzieci stoją z rozdziawionymi ustami, uczepione sukienki lasencji. Ta zasłania im oczy, próbując je uspokoić. Spoglądam po raz ostatni zqa okno. Od meteorytu zapala się pobliski las. To koniec. Oj, Ruda, nie będzie dziś bzykania…
    Budzi mnie uderzenie telefonu o podłogę. Niemalże podskakuję przerażony. Ocieram pot z czoła. Jestem sam w przedziale, za oknem las i pola. Oddycham z ulgą. Nagle drzwi do przedziału uchylają się.
    – Dzień dobry. Wolne? – pyta grzecznie wąsacz w okularach.

  14. Nigdy nie jechałam pociągiem. Nigdy nie spałam pod namiotem. Nigdy nie jadłam w McDonalds. Nigdy nie spędziłam pięciu godzin w podróży. Nigdy nie śpiewałam przy ognisku. Nigdy nie puszczałam latawca. Nigdy nie robiłam tak zwyczajnych rzeczy.
    Sypiałam tylko w najlepszych hotel. Jadłam tylko w najlepszych restauracjach. Latałam tylko pierwszą klasą.
    Nie od urodzenia. Tylko przez dwa lata – jak już byliśmy bogaci. Wcześniej oszczędzaliśmy. Później nie miałam czasu i ochoty na takie rzeczy.
    Teraz uczę się na nowo żyć. A zwykła podróż pociągiem jest jak niesamowita przygoda. Tyle, że dla mnie znaczenie słów „niezwykła” i „zwykła” jest odwrócone o 180°
    Znużona opieram głowę o szybę.
    – Ej! – Brin kopie mnie w łydkę. – Pamiętasz o naszej umowie?
    – Tej o smakowaniu życia wszystkimi zmysłami. – Staram się ukryć figlarny uśmieszek. – Zapomniałam o niej, kiedy kazałaś mi wczuwać się w smak tego świństwa.
    Rzucam w nią frytką z MacDonald. Rozbawiona wkłada ją do ust.
    – Co widzisz za oknem?
    – Pole.
    – Opisz mi je. Ale wiesz, tak literacko – mówi blondynka, lekko gestykulując.
    – Słońce lśni na tle błękitnego nieba. Delikatny wietrzyk wprawia w ruch zielone rośliny. Gdzieś pomiędzy łodygami lis zagryza zająca…
    Dziewczyna piorunuje mnie wzrokiem. Wybucham śmiechem.
    – Nie znoszę twojego poczucia chumoru. – Potrząsa głową.
    – Wiesz, że nie lubię poetyckich określeń.
    – Proszę Cię. Postaraj się. Co widzisz?
    Mięknę pod jej błagalnym spojrzeniem. Biorę głęboki wdech. Co widzę? Przyglądam się otoczeniu. Przed oczami pojawia się obraz.
    – Przez zieloną łąkę biegnie dwójka dzieci.
    – Tu nikogo nie ma.
    Nasze spojrzenia się krzyżują. I już wie. Bujna wyobraźnia jest tym co nas łączy. Jej wzrok staje się zamglony i wędruje za szybę. Mój również.
    – Chłopiec i dziewczynka… – mówi nie obecnym głosem.
    – Puszczają latawca…- dodaję
    – Jest fioletowo-niebieski…
    – Niebiesko-zielony. Jak niebo i pole.
    – Niech będzie.
    – Dziewczynka ma dwa jasne warkocze…
    – A chłopiec czarne rozwichrzone włosy i białą koszulkę…
    – Jej błękitna sukienka powiewa na wietrze, gdy biegnie za przyjacielem…
    – Nie mogą mieć więcej niż dziesięć lat…
    – Chłopiec biegnie w stronę lasu, a ona go goni…
    – Bawią się w berka…
    – O czym panie mówią? – pyta zdezorientowany mężczyzna.
    Jeszcze przed chwilą go tu nie było. A może był. Kto to wie?
    Napotykam porozumiewawcze spojrzenie Brin. On nie zrozumie. Oni nigdy nie rozumieją. Zwykli ludzie nigdy nas nie zrozumieją. Nas. Niewolników własnej wyobraźni.
    Proszę o uwagi.

  15. – Cholera.- Syknąłem kiedy pociąg omal mi nie uciekł.
    Och! Gdyby tak się stało biedny byłbym w ciemnej dupie.
    Zdyszany szukałem jakiegoś wolnego przedziału- moje nowe „hobby” wymagało dużo pracy, a odpoczynek zaplanowałem właśnie na ten moment.
    Kiedy wszedłem do pierwszego okropny zapach wniknął do mojego nosa. Do tego ci spoceni łysole!
    Odpada.
    Na domiar złego w kolejnym siedziała jakaś rodzinka z śpiącym dzieckiem. O nie. Dzieci to wszechobecne zło świata.
    Idę dalej.
    Zirytowany ujrzałem kompletnie pusty przedział.
    – No nareszcie.- Westchnąłem uśmiechając się.
    Zostawiłem bagaż nad głową sam kładąc się na siedzeniu.

    Widok za oknem był soczyście normalny: budynki dużego miasta, kłócąca się para (ciekawe o co poszło) i wiele, wiele samochodów.
    Nikt nie spodziewał się jakiejś nagłej zmiany- motora do ucieczki.

    Zaśmiałem się wyjmując z torby telefon.
    – Przykro mi.
    I w tedy jeden z wieżowców zaczął się burzyć.
    Ludzie uciekali widząc katastrofę walącego się Intercontinental’a, tymczasem ja oglądałem zjawisko z mocnym rozbawieniem.

  16. Zgubiłam ćwiczenie.
    Tak, wiem. Dziwnie to brzmi.
    Było na spisku ćwiczenie w którym trzeba przedstawić bohatera jako całkiem zwyczajnego człowieka z którego niespodziewanie wychodzi psychopata.
    Niestety nie mogę tego ćwiczenia znaleźć.
    Czy ktoś mógłby podać jego numer.
    Bardzo proszę.

  17. Oparłam się wygodnie o tyły skórzanego siedzenia. Moja głowa przekręciła się w lewo, prosto na okno. Za brudną od ptasich odchodów szybą mogłam zaobserwować ciągnący się w nieskończoność las. Przeogromne sosny wzbudzały we mnie lęk. Od dziecka bałam się ogromnych rzeczy, a te drzewa skrywały w soie coś tajemniczego. Poczułam, jak przechodzi po moim ciele zimny, nieprzyjemny dreszcz.

    1. „Przeogromne sosny wzbudzały we mnie lęk” – klucz do całego fragmentu, bo chcesz, żeby czytelnik też poczuł niepokój. Nie czuje. Nie pod wpływem samej deklaracji narratora. Zamiast nazywać to uczucie, spróbuj nadać sosnom odpowiednio niepokojące atrybuty, a jeszcze lepiej – przytoczyć skojarzenie, które tak bohaterkę niepokoi.

      Trochę więcej o pisaniu w ten sposób było tutaj: https://spisekpisarzy.pl/2014/03/poradnik-pisania-tajemnica-zywego-stylu.html

  18. Chyba pierwszy raz udało mi się znaleźć na tej trasie wolny przedział. Oczywiście wiedziałem, że z pewnością wkrótce ktoś się dosiądzie, ale póki co postanowiłem cieszyć się samotnością. To znaczy komfortem podróży.

    Pociąg ruszył. Z uchylonego okna przyjemnie uderzała we mnie fala powietrza. Niechętnie przyznałem przed sobą, że w pewnych sprzyjających okolicznościach podróże koleją mogą być całkiem miłe. Relaksując się mierzyłem wzrokiem sielskie widoki za oknem. Pola, lasy, domki, pola i tak w kółko.

    Kiedy dojeżdżaliśmy do następnej stacji przypomniałem sobie, że przed nią znajdują się wielkie zakłady przetwórstwa mięsnego, z których zawsze wali na kilometr. Dosłownie wali na kilometr. Zadowolony ze swojej przezorności wstałem by zamknąć okno i po chwili boleśnie uświadomiłem sobie, że jest zablokowane. Mocowałem się z nim jeszcze kilka minut, gdy na horyzoncie pojawiły się budynki śmierdzącego molocha.

    Trudno, pomyślałem, moment się przejedzie, a zaraz wszystko się wywietrzy. Wygodnie rozwaliłem się na kanapie, nie pozwalając by dobry humor odpłynął. Zakłady zbliżały się powoli, lecz nieubłaganie, a z nimi potworny fetor. Starałem się nie oddychać zbyt głęboko.

    Na wysokości feralnego punktu uśmiechnąłem się do siebie – no teraz to już będzie z górki. I wtedy pociąg się zatrzymał. Jak się już chyba domyślacie, na dłuższy postój.

    I jak tu nie kochać krajowego przewoźnika?

  19. Spojrzałam ostatni raz w okno, San Fransisco już nie przypomina mojego domu. Jeszcze kilka godzin temu nic nie zwiastowało podróży. Ciemne chmury na horyzoncie odzwierciedlały mój obecny stan duszy. Zrezygnowana naciągnęłam kaptur na głowę: – Nie do wiary. To już koniec.

  20. Jadę. Nareszcie! Trzydzieści godzin jazdy i będę w domu. Aż nie chce mi się wierzyć, że udało mi się załapać na ten pociąg, konduktor na platformie nie był zachwycony moim wbiegnięciem do pociągu. To było długie pół roku, spędzone w nadzorze kopalni w sektorze delta, koszmar dla kogoś przyzwyczajonego do wysokich temperatur i zieleni naokoło. Spojrzałem za okno. Afryka. Całkiem przyjemne miejsce do zamieszkania, jeśli ktoś nie gustuje w zimie. I kawałek Europy. Tak, widać Gibraltar i Andaluzję. Cholera, chcę tam pojechać na wakacje. Za długo już się nasiedziałem pod ziemią. Wyjrzałem jeszcze raz, tym razem z aparatem w ręku. Tarcza słońca miała właśnie wychodzić zza Ziemi, poprzedzana świetlistą łuną nad krzywizną planety. Niesamowity widok, zwłaszcza dla tych, którzy nigdy nie jechali księżycowym pociągiem, kosmiczną windą kursującą pomiędzy Ziemią a koloniami na Księżycu.

  21. Monotonny obraz przemija przed moimi oczami. Industrialna brzydota wdziera się do mojego umysłu, bez litości pogrążając udręczoną duszę. Bezosobowy stukot maszyny, mozolnie rozpędzającej się na rozklekotanych szynach przyprawia mnie o dreszcze. Bezmyślnie lustrując zmieniający się za przybrudzoną taflą szyby krajobraz kontempluję sens swojego istnienia. Wciąż zadaję sobie to samo pytanie – Czy podróż w nicość pomoże mi pozbyć się trawiącego mnie cierpienia?
    Przed moimi oczami kształtuje się teraz spowite mgłą pustkowie. Wypalona, martwa ziemia, wołająca o pomoc ostatnimi tchnieniami życia. Zwiędłe, samotne drzewa, sterczą tu i ówdzie. Pożoga, która przetoczyła się przez tę krainę zebrała obwite żniwo. Nieoczekiwanie za oknem ukazuje mi się upiorne, blade oblicze człowieka, którego skądś kojarzę. Te puste spojrzenie, nieobecny wyraz twarzy, wykrzywione w smutku usta, szkarłatna linia przecinająca gardło. Nie mam wątpliwości, że jest martwy. W kilka uderzeń serca dociera do mnie, że to odbicie pustej skorupy, z której już dawno wyciekło życie… moje własne odbicie, zmierzające w bezgwiezdny bezkres, ku kojącemu zapomnieniu.

  22. Chciałabym powiedzieć, że podczas podróży obserwowałam drzewa i pola – wszystkie odcienie zieleni z domieszką brązu, jak to najczęściej bywało w pociągach. Wiecie, taki sielankowy krajobraz na rozluźnienie, którego bardzo potrzebowałam ze względu na swoją niechęć do szeroko pojętego podróżowania. Ale nie. Jak na złość, chwilę po opuszczeniu stacji, która swoją drogą nie wyróżniała się niczym ciekawym – ot, zwykłe murki, ławeczki i tabuny innych pasażerów, którzy dopiero czekali na swój transport – nasz pojazd szczelnie owinął mrok tunelu, który zdawał się nie kończyć. Ciemność jak nocą w Egipcie, a mnie się nawet nie chciało wyciągnąć telefonu, żeby jakoś zapełnić czas. Zamiast tego zamknęłam oczy, wygodniej sadowiąc się w swoim miejscu, żeby, nawet jeśli w dziwaczny sposób, który postronnym przypominałby medytację, rozkoszować się brakiem tego drażniącego światła. Nie ma tego złego. Nie, żebym nie lubiła słońca, ale przy chorobie lokomocyjnej, nawet tak lekkiej jak moja, ono niespecjalnie pomagało. Stanowiło tylko dodatkową szpilkę bólu, prawie jak przy kacu.
    Tym razem jednak nie zamierzałam chować oczu za opaską i kiedy tunel się skończył, a ja odzyskałam zdolność widzenia po chwilowym oślepieniu, na nowo zaczęłam wpatrywać się w okno, za którym krajobraz drastycznie się zmieniał. Faktycznie przez moment mogłam zobaczyć trochę zieleni, ale ta szybko zniknęła za szarym, ceglanym murem, który ciągnął się zaraz przy linii torów, znacznie ograniczając widoczność. Nie zraziło mnie to za bardzo, bo naprawdę chciałam zobaczyć to, na temat czego moi wszyscy niedawni rozmówcy wypowiadali się z takim zachwytem. Cierpliwie czekałam do momentu, aż mur się oddalił i urwał, oddając miejsce wysokim budynkom, w które wpatrywałam się z szeroko otwartymi oczami, nie wierząc, że rzeczywiście je widzę.
    „Szklane miasto”, to to określenie słyszałam już kilka razy, ale w życiu bym nie pomyślała jak wiele wspólnego ma ta nazwa z rzeczywistością. Teraz śledziłam wzrokiem wszystkie te budowle, z których część przypominała lodowe wieże, zdające się piąć w górę, niby dotykając chmur. Światło, którego jeszcze chwilę wcześniej nie chciałam widzieć, teraz odbijało się od ostrych krawędzi, upodabniając je do luster i mieniąc się wszystkimi kolorami, a ja nie potrafiłam oderwać od tego wzroku. Okna tych nietypowych gmachów ginęły gdzieś w szklanych ścianach, otoczone ramkami przypominającymi szlaczki zamarzniętej wody, która przecząc prawom grawitacji, kiedyś je opływała. Nawet mniejsze domy, często wsparte po części srebrzystymi kolumnami, nie nie traciły tej magii. Pomimo tego futuryzmu, nie brakowało tam również drzew – z tego, co zauważyłam, głównie płaczących wierzb – a wijące się wszędzie ścieżki wykonano ze znanej mi już dobrze sześciokątnej kostki brukowej z tym, że ta była biała i jej szlak miejscami eskortowały wysokie rośliny o równie jasnych kwiatach.
    – Ja chyba śnię – mruknęłam w szybę, na której wykwitła plama pary.
    To nie były moje klimaty. Bo wiecie, gotyk, architektura epoki wiktoriańskiej – to było ciekawe! A mimo wszystko czułam się oczarowana grą kolorów na materiałach, w moim świecie nienadających się do zbudowania jednego porządnego wieżowca. W każdym razie nie całego. Nagle poczułam irracjonalne jak dla mnie podniecenie na myśl o tym, że za niedługo się tam znajdę i będę mogła wszystkie te dziwy zobaczyć z bliska, nawet jeśli miałyby się okazać tylko iluzją. Ale nie, nie mogły być iluzją, jeśli tyle osób już mi wspomniało o tym miejscu, chociaż wątpiłam, aby reszta pasażerów mogła zobaczyć to tak samo jak ja.
    Wzięłam głęboki oddech, odrywając spojrzenie od krajobrazu. Będę musiała kupić Alicji kosz owoców na przeprosiny za to, że jej nie wierzyłam.
    – Szklane miasto – sapnęłam i z rozdrażnieniem pokręciłam głową, jednak po chwili na moich ustach i tak zatańczył uśmiech. – Kto by pomyślał.

  23. Troszeczkę odsunąłem się, od głównego zadania, lecz natchnienie podpowiedziało mi, żebym pracował w środku pociągu, aniżeli na zewnątrz, to też powstało to:

    — No, teraz skoro mam cały przedział dla siebie, mogę posłuchać w spokoju muzyki. — Pomyślałem, wyjmując telefon oraz słuchawki, lecz w momencie, gdy to robiłem, usłyszałem krzyk dziecka z poprzedniego wagonu. — Ale bym miał zabawę, gdybym usiadł w tamtym przedziale. — W tym samym momencie usłyszałem coś innego, oprócz krzyku i płaczu dziecka, ryk matki wypełniony przerażeniem, i jeszcze coś innego. „… Pieniądze!” tylko tyle udało mi się usłyszeć, lecz nie brzmiało to najlepiej. — Warto to sprawdzać? Pewnie zwyczajny płacz, przesłyszałem się. — Zastanowiłem się, lecz szybko postanowiłem jednak pójść sprawdzić, co się stało. — Może mógłbym pomóc. — Wyszedłem z mojego przedziału, zostawiając wszystkie moje rzeczy, z telefonem włącznie, w poprzednim przedziale, i tak jest pusty.
    Brodacz z pierwszego przedziału stał przed drzwiami przedziału rodziny, trzyma wyprostowaną rękę, jakby celując w kogoś z broni, w środku słychać, tym razem wyraźnie, drugiego brodacza mówiącego „Naszyjnik też, no już!”. Stało się dla mnie jasne, co się dzieje. Postanowiłem zostać bohaterem, bez namysłu ubrałem pelerynę z wielkim złotym „S” na środku i podkradłem się na tyły brodacza z bronią. Nie zauważył mnie. Jeszcze nie.
    — Ty! Co tam chowasz?! Pierścionek? Dawaj!
    — Ale to mój zaręczynowy! Proszę was, wszystko byle nie to! Błagam!
    — Chcesz zobaczyć dodatkową dziurę, w głowie waszego smroda?!
    Płacząc, oddała pierścionek.
    Jeszcze nie.
    Cztery metry.
    Trzy metry.
    — Pokaż no mi tę torbę! — Powiedział, po czym rozrzucił wszędzie ich ubrania, w poszukiwaniu cennych przedmiotów.
    Dwa metry.
    — Ej Chudy! To dziecko jakieś takie głośne jest, może jeść, mu się chcę? Co byś powiedział na porę karmienia? No, już lalka, nakarm bobasa.
    — Ty, to nie taki głupi pomysł, no paniusiu, pokaż, co tam masz. — Zawtórował mu kompan.
    Jeden.
    Nie zauważył. Skoczyłem mu na wielkie plecy, chwyciłem za szyję, nogi owinąłem wokół tułowia, i zacząłem ściskać.
    — Ty… Kurwa! Co do… — Zdziwił się zaatakowany.
    — Chudy! — Krzyknął zbir w środku przedziału.
    Ojciec, korzystając z okazji, podniósł się z siedzenia i przywalił siarczyście w skroń brodaczowi, ten krzyknął z bólu i opadł na siedzenie, obok matki dziecka. Ja nadal siłowałem się z uzbrojonym zbirem, w pewnym momencie okazało się jednak, że zaskoczenie nie wystarcza.
    Zrzucił mnie na podłogę, popatrzył na mnie wściekle i bez namysłu wycelował we mnie broń i pociągnął dwa razy za spust.
    Przytomnego czasu starczyło mi, tylko by usłyszeć parę ostatnich słów.
    — Ława! Zmywamy się! — Krzyknął zabójca.
    — A co z cyckami? — Zdziwił się ten drugi
    — Chuj z cyckami! — Krzyknął przepełniony furią, po czym wypalił pozostałe cztery kulki swojego rewolweru. Nie wiem w kogo.
    Nastała ciemność.
    Warto było?

  24. Boże jak dawno nie jechałam pociągiem. Biletu nie mam i ten pusty przedział. Kanar z pewnością będzie górą.
    – Witam bileciki do kontroli
    – Nie mam. Nie znalazłam kasy na dworcu i nie jechałam pociągiem od czasów matury.
    – Nic nie szkodzi, zaraz wypiszę bilecik, tylko teraz muszę zadzwonić do Straży Miejskiej, na peronie siedzą dwa piękne psy, zadbane wilczury, siedzą jakby na kogoś czekały, może coś się stało
    – Znam numer mogę pomóc
    – To proszę zadzwonić, ja w tym czasie wypiszę bilet
    Dzwonię
    – Tak wiemy, czyje to psy, a może sprawdzi Pani czy w przedziale obok nie siedzi starszy człowiek w kapciach
    – Siedzi w kapciach
    O cholera. Konduktorka zajmuje się staruszkiem – ja płacę za bilet i uciekam w ekran telefonu.

  25. Dopiero zaczynam swoją przygodę z pisaniem i tak wiem mam okropną gramatykę. Dlatego proszę o rady i wskazówki.
    No, tak, jak zwykle prawie bym się spóźnił, a perspektywa, kolejnych, dwóch godzin na dworcu nie wróżyłaby nic dobrego. Na szczęście udało mi się i zdążyłem, teraz tylko została najważniejsza kwestia, znalezienie odpowiedniego przedziału i miejsca. Ruszyłem więc, przed siebie, w poszukiwaniu świętego gralu, może i tym razem mi się poszczęści…
    Pierwszy przedział, był pełen grubych brodaczy grających w karty, nie żebym sam nie miał brody i nie lubił grać w karty, ale nie tym razem, dziś szukam spokoju i ciszy.
    Drugi przedział, nie mam pojęcia czy wygląda gorzej czy lepiej, więc może zobrazuje to, osóbka o miłej twarzy, szczególnie oczach, z blond, prostymi włosami, ubrana w mundur feministki(dżinsy, t-shirt, adidasy), czytająca tanie romansidło, obok niej jeszcze milszy osobnik, rodzaju męskiego z włosami ulizanymi do tyłu, z oczami, które świeciły się jak latarnie po zmroku, oświetlając cały przedział, odziany był w krótkie spodenki khaki i sweter( jak ja nienawidzę swetrów), do na swych piersiach trzymał, aparat lustrzankowy, jak by czekał na to, że akurat tu w tym pociągu naprzeciw niego usiądzie Tomasz Karolak i będzie mógł sobie zrobić zdjęcie z super gwiazdą, nie wolno też zapominać że po lewej stronie leży najistotniejszy fakt, że na pewno nie wejdę i nie spędzę kolejnych godzin w tym doborowym towarzystwie. Mianowicie, spokojnie drzemał sobie szatan jeszcze z żadnej klasy, oni myślą, że tak będzie do końca, ale ja wiem swoje i jak tylko bym otworzył drzwi, obudziłby się i zaczął wrzeszczeć. Jak mówią, ”Do trzech razy sztuka.” I faktycznie, udało mi się, pusty przedział. Teraz, które miejsce wybrać, przodem do jazdy, patrząc jak nowe krajobrazy przybywają, czy tyłem i obserwować to co już minąłem. Zacznę od rzeczy łatwiejszej, położenia bagażu na półkę i po tym zdecyduję gdzie spocząć.
    Tym razem wybrałem, podziwianie, przybywających widoków, usadowiłem się wygodnie w miarę wygodnym siedzeniu, wyjąłem, książkę, brulion i pióro. Jestem, gotów, do czego można by było spytać. Sam nie wiem jeszcze dokładnie, ale mam nadzieję, że się dowiem. Początek podróży nie był zbyt ekscytujący, gapiłem się w okno i nie mogłem przestać myśleć o przeszłości, tyle wspomnień, dobrych, złych i tragicznych. Najchętniej bym je wszystkie wymazał i zaczął z czystą kartą, bez czarnych płuc, zabitych czarnych komórek i popieprzonego gówna w głowie. Wiem, że są to tylko mrzonki i trzeba dalej ciągnąć to co się zaczęło te dwadzieścia lat temu, mimo iż znowu jestem w korytarzu, zamknąłem wiele drzwi, za sobą i teraz nie wiem do których wejdę, czy za jakimiś zagoszczę na dłużej? Czy może znów wpadnę na herbatkę i gdy zrobi się zlę to wyjdę po angielsku. Pytań tak wiele, odpowiedzi brak i tylko cisza wokół mnie, której tak bardzo pragnąłem, nie wiem czy ktoś wsiądzie do przedziału, czy ktoś coś będzie mówić, do mnie, do kogoś. Czy przypadkowo natrafię na znajomego, którego dawno nie widziałem? Nie wiem, na razie wpatruję się w rozkwitające krajobrazy wiosny, napawam się tym widokiem i jedynie co mogę snuć o tym czy jest to dobry omen czy też zły.
    Siedziałem tak przez dłuższy czas, myśląc o wszystkim i o niczym, nucąc przy tym Coltrane’a, aż nagle moim oczom ukazał się anioł o brązowych włosach z olśniewającym uśmiechem, który od razu przyprawił mnie o gęsią skórkę i stworzył u mnie najmniej pożądane zachowanie, czyli jak każdy może się domyślić zamurowało mnie, nie potrafiłem nawet palcem poruszyć, siedziałem wbity w siedzenie patrząc się jak miss uniwersum, zgrabnymi ruchami siada naprzeciw mnie, zakłada nogę na nogę, wyciąga książkę i wciąż uśmiecha się, do mnie? Wychodzi na to, że do mnie, jeszcze parę minut temu marzyłem o tym by ktoś się do mnie dosiadł, a teraz mam ochotę stąd uciec. Co tu zrobić w takiej sytuacji? Niby czyta, ale jednak zerka nonstop na mnie i bawi się kosmykiem włosów. Jestem tak osowiały, że nawet nie wiem jaki ma kolor oczu, trudno mi w nie zajrzeć i pokazać jej swoje zniszczone i do wymiany, oczy. Odezwać się? Pierwsze słowa były by gorsze niż bełkot pijaka czy szczebiotanie niemowlęcia, ale co mam tak siedzieć i patrzeć jak ucieka mi możliwe okazja jedna na milion. Wziąłem duży łyk Coli i co gorsza zapomniałem co tak naprawdę było w środku, mieszanka pół na pół z tanią whiskey. Mogę dać sobie rękę uciąć, lub nasikać na głowę, że teraz cały przedział pachniał jak irlandzki pub. Chciałem polepszyć swoją sytuację, a ją tylko pogorszyłem, nie odezwę się teraz, bo skończyło by się to tym, że pasażerka nie z tej ziemi puściłaby pawia na podłogę i utworzyłaby się okropna mieszanka zapachów i koniec końców rozeszlibyśmy się do innych przedziałów. Na szczęście poczułem w kieszeni przedmiot, który mnie uratuję od porażki i to nie była wbijająca się w uda paczka papierosów tylko guma do żucia. Żeby tylko to nie skończyło się fiaskiem, pójdę do toalety i wrócę z odświeżonym oddechem. Dojść do jednej z najbardziej nieprzemyślanych rzeczy na świecie udało mi się bez problemu. Nawet nie próbowałem się załatwić bo wiedziałem, że musiałbym cały czas trzymać deskę i przy tym balansować ciałem żeby się nie wywrócić. Nie, nie to nie dla mnie, jak będę musiał to będę musiał, na razie nie jest zle. Wsadziłem dwa listy do tak zwanej buzi i ruszyłem na podbój, może będę mógł się później ogłosić cesarzem przedziału. Gdy wchodziłem do by wziąć sprawy w swoje ręce, znów poczułem to uczucie przeszywającego mnie paraliżu w dodatku te idealne połączenie kremowej góry z czarna spódniczką było jak marzenie. Dopiero gdy usiadłem zauważyłem, że założyła okulary, pewnie do czytania. Jestem gotów do działania, tylko od czego je zacząć, wybrałem najbardziej głupie rozwiązanie bo zapytałem się co czyta, a jak byk przed moimi oczami widniał napis „Podręcznik Hotelarski”, ale ona z uśmiechem odpowiedziała mi. Głos miała aksamitny i kojący niczym Morrison czytający poezję. Następne pytanie było jeszcze bardziej banalne bo brzmiało „Dokąd, pani jedzie?” I tu nie wiedziałem, że odpowiedz będzie niczym prawy sierpowy Tyson’a. Otóż jechała do narzeczonego, byłem tak zafascynowany jej wyglądem, że nie zwróciłem uwagi na pierścionek. Przez kolejne parę minut rozmawialiśmy o tym, że studiuję hotelarstwo, że ja skończyłem szkołę gastronomiczną i innych bzdurach tego typu po czym wróciła do czytania, a ja do dalszego zadręczania się swoimi czarnymi myślami…
    Nie wiedziałem co dalej robić bo cały czas zerkała na mnie z uśmiechem. Byłem tak zrezygnowany, że nie zważałem na nic, wlałem w siebie parę łyków ciepłej mieszanki i poszedłem zapalić. Jedynym plusem starych pociągów jest fakt, że bez problemu można palić w toalecie, nie ma żadnych wyrywaczy dymu i przez sam stan i wygląd odchodka nikt się nie przejmuje czy ktoś pali. Niedopałek wyrzuciłem przez okno i wyszedłem z pociągowej palarni. Oczywiście musiało mnie coś spotkać bo przez ostatnią godzinę było za spokojnie. Na mej drodze stanął nieco chwiejący się pan w średnim wieku, nie wyglądał na pijaka ani łazęgę, wręcz był zadbany w niedopiętej białej koszuli z ciemnoniebieską marynarką, spytał mnie o zapalniczkę, głosem pewnym siebie ale widać, że eksploatowanym przez używki. Żeby było śmieszniej od razu zaczął mówić nawet nie zdążyłem zrobić kroku w przód.
    -Pieprzyć to wszystko! Pieprzyć polityków, pedałów, boga i Dalajlamę! Wszystkich ich zagazować, do komory! Pan, zobaczy co się teraz dzieje, świat wywrócił się do góry nogami, kiedyś to było inaczej, lepiej pszee pana! W ogóle pan, bierzesz udział w głosowaniach, bo ja powiem tak pszee pana, nie ma co tam chodzić bo jedni kradną a drudzy jeszcze bardziej kradną, najchętniej to bym tak ich wziął i ich wyrzucił na zbity pysk, pszee pana!
    Po tym błyskotliwym monologu nie wiedziałem co ze sobą począć słyszałem tylko za plecami wykrzykiwanie: „Pieprzyć!”
    Wróciłem do przedziału i był pusty, tak chyba będzie lepiej pomyślałem, innym razem wykorzystam swoją szansę w stu procentach poza tym właśnie zbliżał się mój przystanek. Może tutaj, może właśnie tu uda mi się zacząć wszystko od nowa i ułożyć swoje zwichnięte życie.

  26. Obróciłem się i upewniłem, że nikt za mną nie idzie. Zaciągnąłem więc rudą zasłonkę. Nie widziałem dlaczego jej zapach coś mi przypomniał. Stęchlizna świadczyła o długim magazynowaniu, a dodatek jakiegoś środka chemicznego i zapach starego kurzu przywołały wspomnienia. Te węcgiwe ślady pamięci są najtrwalsze, ale też bardzo podświadome, zwierzęce. Rzuciłem torbę na siedzenie przed sobą i znalazłem butelkę wiśniówki. Podciągnąłem się na fotelu wyrzej żeby widzieć podmiejskie mury i krajobraz przytorowej pustki. Nabrałem spory łyk z flaszki. Regularny stukot sprzyjał medytacji.
    Mimowolnie zobaczyłem coś, co wzbudziło mój niepokój. Wśród rozsypanych hałd żwiru zobaczyłem człowieka którego znałem. Mógłbym przysiądz, że kiedyć już go widziałem. Leżał na roziciągnięty na plecach i niewątpliwie był strasznie piany. Widziałem go z daleka jak próbuje wstać, zatacza się i pada twarzą w kamienie. Otworzyłem okno i krzyknąłem przez szum wpadającego do wagonu powietrza. „Hej!” Sam nie wiem, co chciałem wykrzyczeć. Spojrzał na mnie wstając z czworaka, kiedy akurat moje okno przetaczało się nad nim. I zapamiętałem go w tej dziwnej pozycji – jego i jego twarz półprzytomną z upojenia. Zniknął, a ja gapiąc się w Śląskie smutne kolejowe krajobrazy próbowałem sobie przypomnieć kim on był. Zatrzymaliśmy się na stacji. Mi skończyła się już cała butelka, którą postawiłem na stoliczku pod oknem. W ten sposób patrząc przez puste szkło na napis „Gliwice” doznałem nagłego przypływu wzruszenia. Zapach kurtyn teatru, pusta butelka wiśniówki, to miasto i ta stacja… Pijakiem, któty zataczał się na nasypie był Artur – mój znajomy z liceum z którym grałem w młodzieżowym teatrze. Piliśmy wtedy równo. Piliśmy na każdej próbie. Sześć razy próbował się dostać do szkoły teatralnej, ja tylko dwa. I tak jej nie skończyłem. Jak to możliwe, że tak się stoczył, skoro odbił mi Marię? Gdzie jest teraz Marysia? Pociąg ruszył. Ja też ruszyłem, ale do Warsa w nadzieji, że przy piwie przestanę myśleć o tym co nie udało się nam w młodości i zacznę martiwć się o to co jeszcze może mi nie wyjść. Przy piwie.

  27. Szybko się zorientowałem czemu ten przedział był pusty. Wyciągnąłem książkę, włożyłem słuchawki do uszu, nogi oparłem o fotel naprzeciwko. I wtedy moje nozdrza uderzył podejrzany smrodek. Wciągnąłem powietrze. Tak, coś tu kurwa jebało! Zacząłem się rozglądać uważnie po fotelach. Na miejscu obok, tuż przy niedbale przeze mnie rzuconym plecaku, była jakaś podejrzana, brunatna plamka. Nie miałem ochoty sprawdzać, czy to faktycznie to, co ja myślę, a musicie wiedzieć, że waliło jak zwykłe, prymitywne, swojskie gówno. Takie krowie łajno, obora, gnój, kompost, na wsi się wychowałem, to się wie. Zabrałem ostrożnie plecak, żeby nie dotknął tego śmierdzącego placka, spakowałem szybko książkę i słuchawki. Gramoliłem się już do wyjścia unosząc prawie półdupki, gdy drzwi przedziału się otworzyły i weszło zjawisko. Natychmiast znów przykleiłem tyłek do siedzenia jakby porażony tym niebiańskim widokiem. Usiadła naprzeciwko przy oknie. Jak włosy mogą tak błyszczeć w słońcu? To normalne? Zza wiśniowych usteczek połyskiwały białe ząbki, gdy przeżuwała gumę. Odrzuciła włosy z ramion, obserwując moją otwartą buzię i oczy pełne zachwytu kątem oka. Wiedziała jakie zrobiła wrażenie. Wyciągnęła ostentacyjnie telefon z torby, paluszkami ozdobionymi alarmującej długości paznokciami w kolorze karmazynu. Nagle, zamarła, płatki małego noska zafalowały z furią. Niuchnęła jeszcze raz, żeby się upewnić. Oprzytomniałem. Kurwa, nie! Spojrzała na mnie z głębokim wyrzutem i tak, z obrzydzeniem. Wstała sztywno, znów odrzuciła włosy z ramion, zamigotało światło, zapachniało delikatnie szamponem. Chciałem coś powiedzieć, ale wydobyłem z siebie tylko chrząknięcie. I już jej nie było. Nawet nie spojrzała za siebie. Zapach uleciał, został tylko smród gówna. Trzymałem plecak na kolanach i pocierałem o szelki wilgotne, zimne dłonie. Gdybym miał teraz fiolkę z cyjankiem przy sobie, nawet bym się nie zawahał. Wstałem i otworzyłem górną szybkę na całą szerokość. Trochę lepiej. Nie miałem odwagi wyjść i poszukać innego przedziału, żeby jej przypadkiem nie spotkać. Żeby nie widzieć tego szpecącego wyrazu obrzydzenia na jej twarzy. Podróż trwała 3 h a mnie tak przepizgało, że nie czułem uszu, ale okna nie mogłem zamknąć. Modliłem się, żeby już nikt do mnie tu nie wszedł. Gapiłem się w okno nic nie widząc, bo przed oczami miałem tylko tę piękną z lśniącymi włosami. Jak tylko pociąg zatrzymał się na stacji Kraków Główny, wypadłem z przedziału jak kometa. Przeciskałem się przez tłum, wpatrując się w swoje trampki.

Skomentuj Panna Diana Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *