Przejdź do treści

Poradnik pisania – ćwiczenie 10

ćwiczenie dla pisarzy - 10

Kluczem do pisarskiej biegłości są ćwiczenia. Oto kolejna, tym razem dziesiąta, porcja inspiracji od Spisku!

Obsługa ćwiczeń pisarskich jest prosta. Zacznij od przeczytania krótkiej notki, zapisanej kursywą na końcu każdego wpisu z tej serii. Zastanów się nad przedstawioną sytuacją, pomyśl, jaką historię (lub fragment historii) jesteś w stanie z tego wydobyć. Gdy masz już w głowie obraz, ideę zdatną do zapisania, przelej wszystko na papier (albo na ekran komputera).

Tekst, który stworzysz, nie musi być długi. Wystarczy nawet jeden akapit. Możesz go pomyśleć jako część większej całości (niechby i całej książki Twojego autorstwa!), ale nie musisz tego robić. Może być to zwarta opowieść, taka, co się zgrabnie zaczyna i kończy z puentą. Może to być też wyrwany z kontekstu opis lub dialog.

Pamiętaj: ćwiczenie jest po to, żeby rozruszać mózg, dostarczyć Ci inspiracji i powodu do tworzenia.

No to jedziemy:

 

Twój bohater jest świadkiem wypadku. To może być efektowna i brutalna kraksa samochodowa. Może – ktoś pośliznął się na lodzie i upadł na zadek. Ważne, że to nie przydarzyło się bohaterowi; on jest tylko obserwatorem, który może zareagować, choć nie musi.

Teraz – ważna uwaga: opisz wydarzenie w pierwszej osobie i w taki sposób, abym poczuł do bohatera niechęć.

Możesz wejść mu z narracją do głowy i przelać jego myśli bezpośrednio na papier. Możesz – zamiennie – skupić się na tym, co bohater widzi i robi, zostawiając jego sądy w domyśle. Tak czy siak, z opowieści powinna przebijać perspektywa postaci, jej światopogląd. Jej osobowość.

Jako czytelnik chciałbym po lekturze wiedzieć dwie rzeczy:

1. Kim jest bohater. Muszę mieć jakieś wyobrażenie tej osoby, choć wystarczy mi dość ogólny obraz.
2. Dlaczego bohater to jednak dupek. Co takiego robi lub sądzi, co nie stawia go w dobrym świetle.

 

Jeżeli chcesz się z kimś podzielić tekstami, które powstały podczas ćwiczeń, zachęcam do wrzucania ich w komentarze pod postem. Możesz również zamieścić je na naszym Forum (wtedy innym Spiskowcom łatwiej odpowiedzieć na Twój tekst).

 

Foto: yosoyjulito / Foter / CC BY

63 komentarze do “Poradnik pisania – ćwiczenie 10”

  1. 11 latek z internetu

    Kolejny dzień. Kolejny nużący powrót z pracy. Mogło by się wydawać że tak pozostanie, ale to co się wtedy stało nie pozostawia złudzeń. Przejeżdżałem obok czerwonej opli corsy, wtem z zza rogu wyjechało nowiutkie maserati prowadzone przez mojego sąsiada dupka. To ten typ człowieka który dostaje wszystko ot tak. Jego ojciec był bogaty wygrał 6 w totku. Powracając jego najnowsze ( bo jedno z wielu) auto wyjechało z zza rogu i z zawrotną prędkością wjechał w wcześniej wspomnianego opla. Ominąłem zderzenia dzięki temu że cudem zahamowałem. Nie myśląc zbyt wiele wyskoczyłem z auta i podbiegłem do niemal zmiażdżonego sportowego auta z którego wydobywał się jedynie cichy szept :
    – Marek błagam powiedz mojemu ojcu że oddam mu wszystko co do centa. A teraz idź proszę do Marioli.
    Mariola to kierowca corsy.

  2. Szedłem wtedy oblodzonym chodnikiem, ale w przeciwieństwie do innych przechodniów potrafiłem utrzymać równowagę. Wszyscy się ślizgali i śmiesznie wymachiwali swoimi rączkami jak jakieś śmieszne, pieprzone pingwiny. Jakby to była wielka arena, na której odbywał się turniej łyżwiarski, o albo lepiej, konkurs na najbardziej niezdarnego pingwina. Nagle wiatr mocniej zawiał, na co zakląłem i podciągnąłem suwak krótki aż po samą szyję. Wyglądałem jak idiota, ale na szczęście nie miałem znajomych w tej części miasta,a nawet gdyby ktoś z nich się nawinął, to byłem opatulony szalikiem i czapką w taki sposób, że pozostawałem anonimowy. Anonimowy obserwator wśród pingwinów. Człap, człap. Skręciłem w prostopadłą ulicę i wtedy mojego zdziwienia ze śmiechem nie mogło nic ukryć. Nawet szalik i czapka. Po przeciwnej stronie ulicy ślizgał się grubszy człowiek ubrany w zbyt cienki płaszcz jak na tę porę roku i równie źle dobrane buty. Jednym słowem pomylił, jeszcze nie solony, chodnik z wybiegiem mody. Tak, mimo swojej niezdarnej nadwagi, muszę przyznać, że wyglądał szykownie i nawet po drugiej stronie ulicy mogłem poczuć jego Diora. Ale co z tego?! Przecież wyglądał jak łamaga z tym swoim brzuszyskiem.
    Tak jak przepuszczałem grubasek się wywrócił. Biedak machał swoimi śmiesznie niepasującymi, krótkimi łapkami jak przewrócony żuczek. Biedny żuczek. Chwilę się zastanawiałem czy mu pomóc czy udać, że nic nie widziałem i czmychnąć. Na szczęście, bo najprawdopodobniej nie chciałoby mi się przechodzić na drugą stronę ulicy, pojawiła się dziunia.
    Ów dziunia, kompletne przeciwieństwo żuczka, była wysoka i chuda. Nie zdawałem sobie sprawy jak idiotycznie wyglądam stojąc tak i z otwartą, mimo przejmującego mrozu, buzią obserwowałem tę scenę. Jeden żuraw do załadunku skromnych artykułów podnosi tonącego tankowca.
    W jednej sekundzie straciłem tę scenę z oczu. Jakiś idiota w meloniku, bynajmniej eleganckim, potrącił mnie i tym samym szybki tempem skręcił w inną ulicę. Zorientowałem się, że nadciągają kolejne nieokiełznane obiekty kroczące, więc poszedłem dalej. Cały dzień miałem tę scenę przed oczami.

    1. Na wstępie zaznaczam że nie jestem pisarzem, więc nie jest to fachowa opinia.
      „Skręciłem w prostopadłą ulicę i wtedy mojego zdziwienia ze śmiechem nie mogło nic ukryć.”
      Zdziwienie ze śmiechem brzmi dziwnie, jak jakaś potrawa.
      ” Tak, mimo swojej niezdarnej nadwagi, muszę przyznać, że wyglądał szykownie i nawet po drugiej stronie ulicy mogłem poczuć jego Diora. ”
      Raczej „Muszę przyznać że mimo swojej niezdarnej nadwagi wyglądał(…)” inaczej wygląda to jakby narrator mówił o swojej nadwadze. Poza tym niezdarna nadwaga też brzmi dziwnie. Ogólnie dużo masz takich dość dziwnych przymiotników.
      ” Chwilę się zastanawiałem czy mu pomóc czy udać, że nic nie widziałem i czmychnąć. ”
      Czemu on chciał uciekać przed tym człowiekiem? Skoro nim gardzi to chyba powinno mu być obojętne co tamten o nim pomyśli?(nie upieram się że to błąd. Tak tylko pytam)
      „Ów dziunia, kompletne przeciwieństwo żuczka, była wysoka i chuda.”
      Owa dziunia.
      „Nie zdawałem sobie sprawy jak idiotycznie wyglądam stojąc tak i z otwartą, mimo przejmującego mrozu, buzią obserwowałem tę scenę.”
      Buzię to ma roczny chłopczyk nie dorosły facet. Poza tym skąd wie jak wyglądał jeśli nie zdawał sobie z tego sprawy? Ktoś mu przesłał zdjęcie?
      „Jakiś idiota w meloniku, bynajmniej eleganckim, potrącił mnie i tym samym szybki tempem skręcił w inną ulicę.”
      Bynajmniej tutaj dziwnie brzmi. Nie mówię że jest błędne bo szczerze mówiąc nie wiem ale brzmi dziwnie.

      Ogólnie budowany wizerunek narratora jest raczej spójny a sytuacja prawdopodobna.

  3. No, skoro już tu zajrzałam to też coś wstawię. To tak w ramach szybkiego ćwiczenia. Może potem wrzucę bardziej rozwiniętą i dopracowaną wersję na forum. Niestety wysiadła mi ostatnio autokorekta więc mogłam nie wyłapać wszystkich błędów.

    Jechałem do pracy kiedy go zobaczyłem. Piękny, zielony mercedes zaparkowany na przydrożnym drzewie. Chwilę wcześniej byłem senny i marzyłem tylko o porannej kawie, teraz czułem się jakbym wypił jej cały litr. Zwolniłem. W pobliżu nie było nikogo, to była jedna z wąskich wiejskich dróg.Być może jestem pierwszym który widzi ten wypadek. Przez głowę w sekundę przeleciało mi kilka obrazów: Stoję przed ubranym elegancko człowiekiem który dziękuje mi za ocalenie życia i wręcza czek. Wyobraziłem sobie jak opowiadam Ewce o mojej akcji ratunkowej. Z pewnością chciałaby znać szczegóły, mocno bym u niej zaplusował..
    Rzeczowo opowiadam dyspozytorce o wypadku i pozostaję na miejscu dzielnie starając się ratować umierającą kobietę. Byłbym w centrum uwagi przez tydzień a w pracy pewnie i miesiąc. .
    A jeśli tam w środku leży trup? Pomyślałem o aparacie w mojej komórce w internecie można sprzedać praktycznie wszystko. I mógłbym to pokazać Joli. Widziałem kiedyś jak przeglądała podobne strony, pewnie by jej się spodobało. Wysiadłem z auta i ostrożnie zbliżyłem się do wraku. W tej chwili zza górki wyszedł zasapany mężczyzna w garniturze.
    -Widział pan to?- wydyszał- Musiałem nie zaciągnąć dźwigni. Boże drogi! To był nowy samochód, dopiero zacząłem go spłacać.
    W jego oczach pojawiły się łzy. Nie miałem ochoty dalej patrzeć na to przedstawienie. Wzruszyłem więc ramionami i wycofałem się do auta. Na odchodnym cyknąłem jeszcze fotkę komórką. Może chociaż jakiś portal rozrywkowy to weźmie. Grubas klęczący teraz przed trupem auta wyglądał jak żywcem wyjęty z komedii.

  4. Ja pierdolę. Czy ten zasrany gówniarz nie mógł upuścić swojego pieprzonego kubka z colą pół metra dalej? Czy tak trudno być normalnym, grzecznym dziesięciolatkiem, a nie wrednym przygłupem wbiegającym na ludzi przy każdej sposobności? Nie, nie da się. Mały chujek. Co mogę zrobić? Mam frytki na nowej koszuli, jebany plasterek ogórka na twarzy i połowę nogawki zalaną odrdzewiaczem dla żołądka.
    Krzyczę na gnojka żeby uważał. Jego matka – chuda kobieta, od razu widać, że bieda jak cholera, pewnie chciała zabrać dziecko do „maka” za kasę z zasiłku, a mały sukinkot marnuje cały zestaw. Kobieta uspokaja chłopaczka, przeprasza mnie, oferuje pomoc w pozbyciu się plam. Ją także opieprzam. Głupia suka. Powinna pilnować gówniarza. Widzę, że jest już na skraju łez. Bardzo dobrze. Niech żałuje. W końcu po pięciu minutach przeprosin i zamieszania daje sobie spokój i znika za rogiem.
    Jest ciemno – kilka minut po siedemnastej – ale to normalne o tej porze roku. Wzdycham i wznoszę oczy do nieba. Co za popieprzony dzień. Już mam odchodzić kiedy mój wzrok przyciąga niewielki ciemny przedmiot z małym kwadratowym symbolem połyskującym w świetle latarni. Podnoszę portfel i zaglądam do środka. Trzydzieści złotych, dowód osobisty, parę wizytówek. Jak nic własność chudej kobietki.
    Biorę pieniądze, resztę wyrzucam do śmietnika.
    Mam nadzieję, że starczy na pralnie.

  5. 🙂 Bry wieczór. To ja tez sie przyłączę do wspólnego treningu. Tak na szybko.

    Ma całkiem niezłe piersi. Myślę sobie nawet, że warto by było porzeźbić ją przez najbliższy miesiąc. Będzie samotna, zdruzgotana. Łatwa.
    Na razie patrzę tylko na jej obłędne cycki, o których zakrycie nawet nie dba. Pewnie też bym nie dbał, gdyby właśnie zbierali z ulicy mojego męża. Chłopcy uganiają się jak szaleni. Ja wolę zająć się żywymi, jak to się mawia. Nie będę mieszał w tym syfie walającym się po asfalcie. Wole badać właścicielkę najpiękniejszych cycków, jakie widziałem do tej pory.
    Zapewne znowu skończy się to awanturą, Krzysiek już od kilku tygodni opierdala mnie. Nawet publicznie. Jak jest na tyle głupi, żeby przejmować się tak robotą, to nie zapierdala. Nie zostałem ratownikiem medycznym, bo kocham ludzi.
    Pies zbiera od kobiety pierwsze zeznania. Mnie wystarczy, że znam jej imię i adres. Cycki cyckami, ale rozbili ładne audi. Po rozchełstanych ciuszkach wnoszę, że wdowa jest przy pieniądzu.
    Monika już się dopala. Nie mam zamiaru dłużej gnić w jej niewielkim mieszkanku. Pozaciągała jakieś kredyty, kiedy groziłem, że wyjeżdżam. Zadziwiające jak często na kobiety działa mowa-woda.
    Wiesz kochanie, ja wcale nie chcę, ale jest naprawdę ciężko, będę musiał…
    Zawsze mi się chce śmiać, kiedy widzę te zalążki łez.
    Ale dlaczego? Na długo? Przecież dajemy radę!
    To moment na minę numer trzy. Skrzyżowanie smutku z niepewnością.
    Nie dajemy właśnie, darling.
    Yep, powiedz, że jedziesz do Anglii, tam gdzie ostatnio zaginął w akcji jej brat. Strzał w dziesiątkę.
    Płacz, jakieś awantury. Na następny dzień pieniądze się znalazły. No niestety, ale przecież wiedziała, że ja na zupkach z Radomia nie wydolę.
    No, ale niestety zaraz zaczną się problemy. Bo ile można wycisnąć na kredytach i rodzinie?
    Za to ta kobietka…
    Delikatnie głaszczę jej roztrzęsioną dłoń. Nieśmiały uśmiech połączony ze współczuciem. Nie pamiętam, jaki ma numer w zestawie, ale już widzę, że działa. Zacisnęła palce na mojej dłoni.
    Dziękuję…
    Tak. Delikatnie sączę z życia adrenalinę i kasę. I jestem w tym, kurwa, dobry.

  6. Ostrzegam, że tekst może być nieco drastyczny ( i a-moralny), więc jeżeli taki by się okazał, można go zdjąć. Musimy mieć przecież:

    Jakieś zasady

    Cisza przerywana była tylko krakaniem wron, ciamkaniem moich stóp o krwawe błoto i częstym chrzęstem, gdy akurat natrafiałem na jakiś element uzbrojenia lub spopielony kawałek ciała. Cholerne płonące kule. Miażdżyły i paliły wszystko co wartościowe. Omijałem więc wypalone miejsca. Chłystek obok mnie najwidoczniej tego nie wiedział. Ale to akurat nie była moja sprawa.
    Od miesięcy szedłem za armią i wraz z wieloma podobnymi mi, korzystaliśmy z tego, co armia zostawiała za sobą, gdy już kończyła swoją rzeź. A poza własnymi flakami i spaloną ziemią, zostawiali też bezbronne osady. No i trupy. Mnóstwo trupów. A także skarby. Wystarczało tylko mieć cierpliwość i dobre oko.
    A ja byłem bardzo cierpliwy. I dokładny.
    Z wiosek nie było wielkiego pożytku. Sama armia obrabowywała je do cna. Ale przecież były tam jeszcze jakieś zapasy czy kobiety. Zawsze po grzebaniu wśród trupów, można było pogrzebać jakieś w kiecce. Ale poza chwilą rozrywki, w wioskach nie dawało się znaleźć tyle, co wśród zabitych w bitwach, którzy gnili tak długo, aż nie wyżarły ich ptaki. A co za wspaniałości można było wśród nich znaleźć! Pierścienie, medaliki i inne błyskotki.Tak, tak. To było najcenniejsze. Ale znajdywało się też złote zęby. Każdemu trzeba zajrzeć w pysk. Zdobioną i jednocześnie bezużyteczną broń. A czasem nawet…
    – HEJ! – usłyszałem głos swego znajomego chłystka: chłopaka, który widział najwyżej 20 wiosen
    – Co się drzesz? Co znalazłeś.
    – Chodź tu!
    – Po cholerę?
    – No chodź!
    Gdy tylko podszedłem na miejsce zobaczyłem o co chodziło. Trzymał w rękach dziewczynę. A raczej – „żołnierkę” – jak kazały na siebie wołać. Strzały dorobiły jej parę dodatkowych dziur, ale najwidoczniej żyła. Przewracała oczyma, ale nic nie mówiła. Nie wiem ile mogła mieć lat. Wyglądała na mniej wiecej tyle co sam chłystek. Co takie gówniary robiły na wojnie? Oczywiście poza dawaniem dupy i umieraniem?
    – Wiesz Kita – odrzekłem – musisz się jeszcze bardzo dużo nauczyć. Zacząłeś niedawno, więc możesz nie wiedzieć.
    – Ale o czym? Ona jeszcze żyje! Musimy jej jakoś pomóc!
    Pomóc? Ależ oczywiście.
    Mój nóż zagłębił się w jej piersi, w miejscu, gdzie nie miała zbroi. Pisnęła tylko, drgnęła i było po kłopocie…
    Za to Kita zaczął drzeć się, jakbym to dźgnął jego zamiast tej gówniary.
    – O co Ci chodzi? – zapytałem. – Jeżeli chcesz się z nią zabawić masz jeszcze czas. Aż tak szybko nie ostygnie. Tylko potem dobrze ją przeszukaj. To chyba jakaś szlachcianka – zwykła wsiura nie miałaby takich zadbanych włosków – zaśmiałem się pod nosem i powoli wracałem do własnych spraw, zostawiając chłopaka, który chyba zdążył już zesrać się w gacie. Rzuciłem mu jeszcze przez ramię:
    – Okradamy tylko trupy. Musimy mieć przecież jakieś zasady.

    1. Podoba mi się, lubię ludzi z zasadami.
      Też ci zeżarło parę przecinków, no i to „Ci” niepotrzebnie z dużej litery, to nie list.

    2. O widzisz, a ja od razu pomyślałam: no gościu jest zuy, ale jednak zlitował się nad nią. Dobił nim… Git, a że mówi okropne rzeczy? Być złym, a uchodzić za złego to różnica :D.

  7. Zdążyli już zedrzeć z niej ubranie, odsłaniając dziecięce, nieposiadające jeszcze atrybutów kobiecości ciało. Ile mogła mieć lat? Siedem, może osiem? Poczułem wściekłość, nadchodziła powoli, ściskając gardło i przesłaniając wzrok. Wreszcie eksplodowała głośnym wrzaskiem.
    Ten, który klęczał między udami dziewczynki, szykując się do wdarcia się w nią, zastygł z dłonią zaciśniętą na wzwiedzionym członku. Z rozpędu kopnąłem go w twarz. Upadł bezwładnie obok swej ofiary, wyjąc z bólu. Nie poświęciłem mu więcej uwagi. Był wyłączony.
    Drugi z napastników zdążył w tym czasie podciągnąć spodnie. Szkoda. Pociesznie wyglądałby, leżąc z zamotanymi wokół kostek gaciami i gołym zadkiem na wierzchu. Trudno, trzeba brać to, co dają.. Zaskoczyło go, że podszedłem spokojnym krokiem, z uśmiechem na twarzy i nie zaatakował pierwszy. Jego strata, mój zysk.
    – Musimy pogadać – odezwałem się przyjaźnie. – Mam do ciebie sprawę.
    – Znam cię? – spojrzał ze zdziwieniem. – Jaką sprawę?
    Przyglądał mi się bacznie. Prawie słyszałem szmer przesuwających się w jego głowie trybików, gdy usiłował dopasować rysy mojej twarzy do oblicza kogoś ze znanych mu ludzi. Próżny trud, spotkaliśmy się po raz pierwszy.
    – Taką sprawę, że… – zawiesiłem głos i pochyliwszy głowę, wpatrzyłem się w nieistniejący obiekt u mych stóp.
    Bezwiednie pobiegł wzrokiem w to samo miejsce. Skoczyłem do przodu, waląc go głową w pierś. Poleciał do tyłu, machając bezładnie rękami i zwalił się na ziemię. Poprawiłem kopem między nogi i sięgnąłem do kieszeni po mego przyjaciela. Zwalniana sprężyna cichutko szczęknęła, na ostrzu odbiło się światło latarni. Przytknąłem je do gardła leżącego.
    – Dotknij jeszcze raz jakiegoś dziecka, a nie doczekasz świtu.
    Zwiększyłem nacisk, przebijając skórę. Zawył.
    – Zrozumiałeś?
    Pokiwał głową, z gardła wydobył mu się szloch. Cofnąłem rękę, schowałem nóż i podszedłem do dziewczynki, próbującej drżącymi palcami zapiąć guziki bluzki. Zdążyła już ubrać spodnie.
    – Znikajmy stąd – powiedziałem łagodnie, chwytając ją za rękę. Zawahała się, więc dodałem szybko. – Musimy odejść, zanim się pozbierają. Chodź, zawiozę cię do domu.
    Usłuchała. Pobiegliśmy do samochodu.
    Jechaliśmy w milczeniu. Gdy zostawiliśmy już za sobą światła miasta, zjechałem w boczną drogę, kierując auto na małą polankę między kępami krzaków. Wyłączyłem silnik i odezwałem się przyjaźnie.
    – Jesteś ze mną bezpieczna, malutka. Popieścimy się trochę.

    1. Podobało mi się, świetnie ukazałeś fałsz tego gościa. Jak narazie jeden z nielicznych tekstów, gdzie odczułam szczerą niechęć do głównego bohatera.

    2. Koniec mocny i dobry, ale nierealistyczny pod względem spójności tekstu. Chyba że bohater cierpi na rozszczepienie osobowości. „Ile mogła mieć lat? Siedem, może osiem? Poczułem wściekłość, nadchodziła powoli, ściskając gardło i przesłaniając wzrok.” – ten fragment ewidentnie sugeruje, że bohater jest przeciw pedofilii. Nie ma tu miejsca na niewłaściwą interpretację, ponieważ siedzimy w głowie bohatera. Takie coś by wypaliło, gdybyśmy jedynie widzieli wszystko z boku. Zastanawiają mnie też motywacje bohatera. Czemu robi rozróbę, by uratować dziewczynkę, by potem samemu stać się oprawcą? Trochę nielogiczne, choć nie wykluczam, że dałoby się to wyklarować zgrabnym fragmentem.

      1. Nie mogę się zgodzić z ta opinią. Naprawdę nie znasz ludzi, którzy wpadają w furię, gdy ktoś dostaje coś, co w ich mniemaniu im się należy?
        Z tekstu wynika jedynie, że on nie chce, by oni ją dorwali, więc stwierdzenie, iż jest przeciwny pedofilii, to nadinterpretacja.
        Czemu robi rozróbę?
        A czemu mężczyźni biją się o kobietę, ćpuny o dragi, a obszczymury o łyk mózgojeba?

      2. Jest nawiązanie do jej młodego wieku, a potem wyrażenie złości. Dla mnie jest to jednoznaczny wniosek. Gdyby było jak mówisz, to powinno to w tekście widać, a tak nie jest.

      3. Dodatkowo ten koleś ich nie zna, dziewczynki też. Pojawił się nie wiadomo skąd. A dużo łatwiej byłoby uprowadzić np. z parku. Ćpuny walczą o dragi, bo to towar kosztowny, trudno dostępny, a mężczyźni walczą o kobietę, bo chcą tą konkretną. Dziewczynka nie jest, ani towarem trudno dostępnym, ani upatrzonym. Stąd nielogiczność.

  8. Kobieta w ciąży. Mołolat z żelastwem w uszach. Skrzypek – artysta z playbacku, kilka mętów i sporo studenckiej braci. Standardowy przekrój ulicy około piętnastej i ja, w epicentrum tego chaosu.
    Tak, chaosu.
    I obrzydliwości.
    Kobieta z pasożytem, którego przyszłością jest płodzić jemu i mnie podobnych. Małolat – szkodnik fizycznie uformowany, żerujący na swoich biologicznych pierwowzorach – starszych, genetycznie skoligaconych. Przeznaczeniem wiolinisty, uliczników i całej reszty (także moim) jest reprodukcja i śmierć. Istnienie dla istnienia, skrępowane normami społecznymi, ustrojem, obowiązkiem obywatelskim, obowiązkiem pracy, religią…
    Egoiści, hedoniści, socjaliści, fanatycy prawd wszelakich, dobroczyńcy i ludzie dobrej woli.W gruncie rzeczy myśląca zgnilizna.
    Ktoś boleśnie mnie potrącił. Nieostrożna dziewczyna rozsypując przybory kreślarskie leciała na bruk, celując głową w wyrosły niespodziewanie śmietnik.
    Nie zdążyłem.
    Na szczęście udało mi się podłożyć rękę między jej skroń, a kant kubła.Upadła rozgniatając pomarańcze.
    – Przepraszam! Wybacz, to z roztrzepa…. krew, o Boże! – trajkotała przejęta moją rozciętą ręką, jednocześnie próbując wstać, jednak nie mogła utrzymać się na nogach. Pomogłem jej i bez słowa pozbierałem pomarańcze. Jednak musiała się jakoś uderzyć – czerwona kropla spłynęła spod jej nosa na grunt.
    – Dziękuję, to takie miłe, przepraszam jeszcze raz. Twoja ręka… nie wiem co powiedzieć, dzwonić po..
    – Daj – wytarłem krwawą stróżkę chusteczką, a ona nie przestawała pieprzyć.
    – Nie musisz być taki dobry, poradzę sobie – w jej tonie było coś więcej niż tylko wdzięczność. Idiotka. Sama chciała.

    – Masz rację. Po prostu staram się wam jakoś wynagrodzić fakt, was nienawidzę.

    1. Fajny jest ten tekst. Ja tam nie poczułam do bohatera niechęci. Powiedziałabym nawet, że wręcz przeciwnie bo chociaż jest mizantropem to jednak daje się lubić. Może to dlatego że nie działa tak jak myśli i nie stawia się ponad tymi ludźmi. Zdaje sobie sprawę, że jest do nich podobny. Poza tym ten jego końcowy tekst jest dosyć uroczy. No i jeszcze te jego przemyślenia godne co najmniej „Konrada”. Właściwie to całkiem sympatyczna postać;)
      Kwestia techniczna:
      W pierwszym zdaniu powinno być „małolat” a w ostatnim uciekło ci „że”.

      1. Cholera.
        To tak podsumowując efekt 🙂 W kwesti techniki, rzeczywiście uciekło mi parę rzeczy (aż się dziwię, że tylko tyle). Szkoda, że nie można edytować.
        Co do porównania z „Konradem” – usiadłam ze zgrozy 😀 – będę się bardziej pilnować.

  9. -Panie, trzeba amputować.
    -Ta ręka to narzędzie jego pracy, pracy za którą wysypałem sporo złota!
    Mój nadworny poeta, pisarz, śpiewak i grajek leżał ze zmiażdżoną ręką.Jeszcze sekundę temu darł ryja, teraz mdlał z bólu. Kilka chwil wcześniej zabawiał chłopów popijając gorzałę. Idiota spierdolił się prosto pod wóz, dwa ciężkie koła zrobiły mu z kości proch. Jakiś ponury cwaniak w skórzanym kaftanie zgrywał mi tu teraz rycerza, a to gówno był nie rycerz.
    -Musimy uciąć, dajcie ostry nóż i topór…. I wódki dla niego. – powiedział
    -Kim ty do diabła jesteś żeby wydawać moim ludziom rozkazy?! Zebierzemy go do miasta, tam mu pomogą. opatrzą.
    -Panie, praktykowałem u klasztornych medyków, zanim tam dotrzemy nie będzie już komu pomagać, musimy działać szy….
    -Milczeć! – przerwałem mu.
    Nie wytrzymał, szybkim ruchem wyrwał najbliższemu chłopu siekierę i jednym potężnym uderzeniem odciął bardowi ramię. Stałem przez chwilę osłupiały, zrobił ze mnie głupca.
    -Dajcie wódki, zagotujcie wodę, trzeba odkazić i wypalić ranę.
    -Róbcie co mówi – wycedziłem
    -Dziękuje panie.
    -Jak ci na imię człowieku?
    -Jan z Koziego, jestem łowczym w waszych lasach, panie.
    -Janie, dziękuje ci za pomoc.
    -To mój obowiązek panie, jako adepta medycyny…
    -Twoim obowiązkiem jest słuchać Mnie – powiedziałem powoli – Dlatego skazuje cię na śmierć przez powieszenie, za złamanie swoich obowiązków… i za szarlatańskie praktyki. Powieście go o świcie.Niech jeszcze zobaczy jak umiera ten którego próbowal ratować.

  10. Zarechotałem głośno, widząc jak kolejna już osoba ślizga się i przewraca na dopiero co mytej podłodze. Warto było usunąć pachołki z ostrzeżeniem. Babcia przewracając się upuściła portfel, który upadł, tuż pod moimi nogami. Pięknie! Nie muszę się nawet męczyć z wyciąganiem portfeli z kieszeni innych! Podniosłem go, póki nikt nie zwracał na mnie uwagi. Dzień się dopiero zaczynał, a ja już zarobiłem. Oby staruszka, nie zdążyła kupić żadnych leków, to będę miał za co pić.
    Kryjąc się z portfelem, zajrzałem do środka. Dobry początek, znalazłem chyba całą babciną rentę. Okrągłe 900 zł poszło do mojej kieszeni. W ciągu kolejnych kilku minut centrum zapełniło się ludźmi na zakupach. Samotne kobiety, przymierzające za drogie dla nich buty, mężczyźni kupujący jeszcze droższe zegarki dla szpanu przed współpracownikami. Rodzinki z bachorami, których nie są w stanie okiełznać. I jeszcze jeden ulubiony typ ludzki, galerianki. Rozejrzałem się, za Eweliną, młodą, licealistką, z króciutko przyciętymi, rudymi włosami. Nigdzie jej nie widzę. A szkoda, bo chciałem zobaczyć Ewkę w miniówie, którą wystawili w sklepie na piętrze. Mogę ją wyjątkowo łatwo zwinąć, co chyba też zrobię. Podaruję ją, przy najbliższej nadarzającej się okazji.
    Trudno, czas zabrać się do pracy, więc wstałem i wmieszałem się w tłum. Trochę mi z tym ciężko, bo nie należę do niskich osób. Zwracam trochę za bardzo uwagę moim wzrostem, wystaję o kilka centymetrów od przeciętnej zbieraniny ludzi. Na szczęście, los obdarzył mnie również, długimi i bardzo lepkimi palcami. Problemem stanowią dla mnie osoby, które sięgają mi do pępka. Muszę się im kłaniać, by sięgnąć do zawartości torebek i kieszeni.
    Biedni idioci, zapracowują się w ciasnych biurach, zapleśniałych halach, śmierdzących lokalach, by mieć za co głodować. Spędzają tak pół dnia, robiąc coś czego nienawidzą. Jak dobrze, że zmądrzałem na czas, by nie zmarnować życia na te idiotyzmy. I jestem na tyle lepszy, by nie trzymać pinu razem z kartą bankową. Raz, po raz sięgam przed siebie i wyciągam portfele, zawsze w nich coś znajduję. Nawet jak nie ma żadnej kasy, to dowód osobisty opchnę za kilka groszy.
    Dobrze jest się trzymać zasad, a moją jest ta, że pierwszy milion trzeba ukraść. Po dwóch godzinach krążenia wśród ludzi, mam dość. Nazbierał tyle, że na miesiąc mi starczy, a przecież jutro jadę do Silesii. Udaje się do Starbucks i zamawiam ciabatę z kawą, to mi w zupełności wystarczy.
    Niech to szlag trafi! Jakiś palant mnie okradł! Zabiję gnoja, jak go znajdę. Niestety nie mogę zapłacić za zamówione rzeczy, więc zmywam się z głupią miną, pod znudzonymi spojrzeniami zadufanych w sobie egocentryków.

  11. „To bez ciebie mój świat wciąż umiera…” nuciłem Erem Green. Na iPhonie ten kawałek brzmiał fantastycznie, zresztą inne też. Nawet kabel od słuchawek zdawał się mniej plątać i czepiać wystających elementów ubioru, niż w konkurencyjnych rozwiązaniach. Świetny sprzęt, świetny dźwięk.

    W autobusie linii 401 wyjątkowo nie było tłoku. Mogłem klapnąć, słuchać muzyki i oddać się rozmyślaniom o atrakcyjnej kobiecie siedzącej naprzeciw. Młoda, zadbana, pomimo niskich temperatur ubrana swobodnie, biurowo. Krótka, rozpięta puchowa kurteczka sięgająca niemalże pasa, pod nią przezroczysta biała koszula i push up, obowiązkowa mini-spódniczka i noga na nodze. Czytała jakieś czasopismo. Pewnie coś babskiego ale przy jej wyglądzie nie miało to większego znaczenia.

    Nie przepadam za książkami, w ogóle czytaniem, chociaż mój iPhone świetnie się do tego nadaje. Książki nie są dla mnie. Zdecydowanie wolę patrzeć, oglądać.

    Autobus zahamował gwałtownie. Zerwało mnie z krzesła, poleciałem na blondynę, niczym dzieci na katechezie na bitą śmietanę. Darmowe macanko, błysnęło mi gdzieś tak pomiędzy moim fotelem, a fotelem współpasażerki.

    – Przepraszam – powiedziałem zdejmując dłoń z miseczki B.

    Blondynka uśmiechnęła się ładnie, podniosła z podłogi czasopismo, schowała do torebki i wyjęła smartfona, o zgrozo Samsunga, a już myślałem, że ma dziewczyna dobry gust. Trudno, przynajmniej pomacałem.

    Krzyk przebił się nawet przez „Du hast” Rammsteina. Obejrzałem się. Na środku, na przegubie leżał jakiś mężczyzna i wrzeszczał. Kilku pasażerów podniosło się ze swoich miejsc i zdążało energicznie w jego kierunku. Też wstałem. Wyłączyłem muzykę, wyjąłem słuchawki i zacząłem nagrywać całe to zajście najlepszym aparatem jaki jest dostępny w telefonie, a wszystko to w full HD i świetnymi efektami dodatkowymi.

    – Co się panu stało, gdzie boli? – pytała starsza kobieta, której wygląd na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie sprzątaczki, z rodzaju tych, co to zarabia pięćset złotych, ma czwórkę wiecznie głodnych dzieci, a ubrania są dziedziczone z pokolenia na pokolenie.

    – Noga! – wrzasnął facet leżący na podłodze.

    Faktycznie noga zdawała się być zgięta nieco nienaturalnie. Podszedłem bliżej, żeby wszystko ładnie się nagrało.

    – Panie, gdzie pan się pchasz? – warknęła sprzątaczka.

    Zbyłem biedotę wzruszeniem ramion i dalej robiłem swoje. Facet wrzeszczał, ktoś pobiegł do kierowcy. Autobus się zatrzymał.

    – Wezwałam pogotowie – usłyszałem tuż za sobą słodki głos, i jeszcze zanim się odwróciłem by zobaczyć właścicielkę, instynktownie wyczułem, że to wymacana blondynka.

    – Panie idź pan stąd! Nie widzisz, że człowiek cierpi?! – ponownie wrzasnęła na mnie sprzątaczka.

    – Widzę, widzę, a nic się tak nie sprzedaje jak cierpienie – odparłem.

    Biedotę zamurowało, bo nic już nie powiedziała. Blondynka zrobiła jakąś dziwną minę, ale co tam, i tak ma za małe cycki, żeby mnie interesowała jej mina.

    Jak dojadę poddam nagrane lekkiej obróbce, wytnę tą wredną babę i wrzucę na FB. Setki lajków gwarantowane. I zainteresowanie moją osobą do końca dnia. Jak zwykle okażę się pomocny, uczynny, bo przecież to ja wezwałem pogotowie, to ja pobiegłem do kierowcy, żeby się zatrzymał, to ja pomogłem cierpiącemu człowiekowi, więc jestem bohaterem.

    A tymczasem niech leci MC Hammer „U can’t touch this”, a facet niech wrzeszczy, po prostu pogłośnię. Nic tak nie zagłusza wrzasków faceta ze złamaną nogą jak iPhone. Polecam.

  12. Mógłby pan w następnym artykule na temat pisania, napisać coś o wątkach pobocznych? Mam chyba z tym problem. W opowiadaniach, nie dość, że nie było to wymagane, to wręcz przeciwnie! A teraz zastanawiam się co w nich umieścić i ile, by nie zanudzić czytelnika, ale też żeby nie było to z dupy.

  13. Zobaczyłem z obfitymi kształtami. Nawet nie wiecie ile dni czekałem na taki okaz. Schowałam się za drzewami i patrzyłem jak łzy kapią jej na podkoszulek. Biegła przestraszona , zlękniona i widziałem jak mężczyzna dogania ją i kończy to co zaczął. Opierała mu się aż miło było popatrzeć nie patyczkował się od razu ściągnął ją do parteru. Widać było jak podnieca go ból który odczuwa. Nawkładał jej trocin z runa leśnego do buzi by zagłuszyć krzyk. Co prawda mógłbym mu pomóc pozbawiać jej resztek godność. Doprawdy nie rozumiem jej oporu mężczyzna naprawdę nie miał się czego wstydzić. W końcu skończył kobieta straciła oddech. Gdy odszedł do akcji wkroczyłem ja. Zabrałem do domu rozciąłem brzuch i ugotowałem zupę. W końcu coś porządnego do zjedzenia.

  14. Ćwiczenie 10

    Wyszedłem z domu. Nie mogłem znieść już samotności w czterech ścianach. Noc otuliła już miasto dobre dwie godziny temu. W powietrzu czuć było już wiosnę. Może właśnie to powietrze zrobiło mnie w balona i narzuciłem na siebie tylko lekką kurtkę. Rześkie powietrze wdarło się pod odzież, poczułem ciarki na plecach. Myśl by cofnąć się i zmienić ubiór odpędziłem szybko niechęcią wspinania się na 3 piętro mojej obskurnej klatki schodowej. Przy wyjściu z kamienicy spotkałem tego chłopaka od sąsiadów z dołu. Ubrany był w spłowiałą bluzę z kapturem, wytarte dżinsy i adidasy z outletu. Pewnie zwędził komuś. Bynajmniej ja bym tak zrobił będąc w jego sytuacji. Chłopak był przed osiemnastką, tak sądziłem. Nie zagłębiałem się w życie moje dzielnicy jak niektóre stare rury, które godzinami mogły plotkować i oczerniać innych. Miałem to gdzieś. Ta mała „siatka szpiegowska kółka gospodyń domowych jedną nogą w grobie” odnalazła się w Mosadzie. Wracając do młodego chłopaka, który stał przy bramie. Palił jointa, zbliżając się usłyszałem tlący się dźwięki muzyki z jego słuchawek. Szturchnąłem go, był już lekko otumaniony. Odwrócił się do mnie. Jego nieobecny wzrok nagle się rozjaśnił, a kąciki ust powędrowały do głupkowatego uśmiechu.
    „Witaj ziomek”-zaczął i pewnie chciał powiedzieć coś jeszcze, ale nie pozwoliłem mu na to. Chwyciłem go za bluzę i przyparłem do ściany. Jego reakcja, choć opóźniona, była jaka oczekiwałem. Zmieszanie i strach. Oczy otwarł szeroko, jak i usta próbując łapać powietrze.
    „Posłuchaj mnie ty tępy obszczymurku, do kurwy nędzy, może wyjdziesz jeszcze na ulicę i będziesz paradował z zielskiem na ulicy przy patrolu? Wczoraj kręcili się na naszym podwórku i trzepali chłopaków. Myślisz, że dziś ich tu zabraknie” mówiłem przez zaciśnięcie zęby. Czułem, że oczy wychodzą mi z orbit. Od pewnego czasu chodziłem poddenerwowany i każdy w zasadzie mnie denerwował, akurat trafiło się, że chłopak przelał czasze goryczy i wyżyłem się na nim. Puściłem go. Dwa ciosy spadły na jego przeponę. Osuną się po ścianie próbując łapać powietrze.
    „Posłuchaj mnie kurwa, jak chcesz robić przypał to przynajmniej nie w mojej kamienicy. Rozumiesz to chłystku. Następnym razem, nie skończy się tak jak dziś.”-powiedziałem i chwyciłem go za łachy, żeby pomóc mu wstać. Przeszukałem mu kieszenie i znalazłem torebkę, na oko jakieś pół grama, papierosy i portfel.
    „To za moje nerwy”-powiedziałem mu na odchodne. Wyszedłem na ulicę. W jednej z bram wykręciłem tytoń z jednego papierosa, do folii od paczki papierosów i dosypałem zawartość torebki. Wymieszałem. Zacząłem kręcić małe kulki mojego tworu, wypychając nimi pustą bibułkę po papierosie. Po wypełnieniu całej bibułki ruszyłem dalej w dół ulicy. Odpaliłem i poczułem jak dym wypełnia moje płuca. Zaciągnąłem się porządnie. Jak ja dawno nie paliłem tego świństwa. Nie bierzcie mnie za pomylonego. Lubiłem sobie zapalić coś mocniejszego, ale starałem się utrzymać zasadę raz na pół roku. Czasami się to udawało, czasami nie.
    Idąc dalej czułem jak moje kroki stają się coraz lżejsze, a napięcie znika. Skręciłem na skrzyżowaniu w prawo. W sieci uliczek dzielnicy centralnej czułem się jak pająk.Pająk którego jest ta sieć. Sieć bez tajemnic dla mnie. Każda ulica w okolicy miała dla mnie własną historię. Za każdą ulicą ukrywała się jakaś ciemna historia. Przez 30 lat się trochę tego uzbierało. Po ulicy którą właśnie spacerowałem, pierwszy raz groziłem nożem jakiemuś chłopakowi, który zabłądził z dziewczyną. Nie byłem akurat przy kasie, bo przegrałem w pokera w barze.
    Miałem wtedy z 25lat i jak mówiłem, przegrałem cały swój utarg. Zajmowałem się dilerka i nie miałem kasy dosłownie na nic. Towar miałem opłacony na szczęście, bo by mi się dobrali do skóry. Wyszedłem z barku nabuzowany jak mało kiedy. Zauważyłem dobrze ubraną parkę, szperali w mapach na smartfonie. Zgubili drogę nie wiedzą gdzie są. Idealny cel. Podbiłem do nich i zagadałem. Zapytałem gdzie chcą się udać. Nie pamiętam co odpowiedzieli. Mało to też w sumie znaczyło. Zapytałem czy widzi szyld na końcu ulicy, a gdy obrócił się by spojrzeć na szyld, którego oczywiście nie było. Stanąłem za nim wyciągnąłem nóż i przyłożyłem mu do gardła. Grzecznie oddał pieniądze i fanty. Dziewczyna też nie sprawiała kłopotu, wystarczył krótki rozkaz „Milcz!”. Kazałem im maszerować do końca ulicy, a następnie udać się na posterunek policji, żeby nie spotkali po drodze kogoś kto nie będzie taki miły jak ja. Tamte czasy były wspaniałe. Psy nie wychodziły na ulice bali się o siebie samych.
    Dziś nie ma już tak dobrze. Chodzą jak nieszczęścia-parami. Noszą się w czarnych zbrojach. Lekkie tarcze i paralizatory w pałkach. Ciężko się im przeciwstawić, a kiedy ktoś głupi się na nich porwie kończy nieprzytomny w rynsztoku. Straszy rygor panuje od kiedy nowy burmistrz zabrał się za dzielnicę centralną. W czasach wojen, globalnych kryzysów, facebooka, monitoringu dronami i całemu technologicznemu skoku fach małego rzezimieszka stał się kurewsko trudny. Trudny, ale nie niewykonalny.
    Wszedłem do baru, zająłem moje ulubione miejsce. Barman podał piwo. Zapłaciłem od razu. W końcu miałem pieniądze. Dzięki naszemu burmistrzowi, który program resocjalizacji dzielnicy wziął sobie do serca wysyłając urzędnika urzędu pracy w obstawie czteroosobowego zespołu policyjnego i zmusił wszystkich do powszechnego spisu i pójścia do legalnej pracy za marne pieniądze. Byliśmy maszynką globalnego świata, tanią siłą roboczą napędzającą trybiki korporacji. Zmuszani do pracy. Rozglądając się po barze, zauważyłem paru chłopców, który przechodzili na zaplecze pograć w pokera. Hazard też stał się nie legalny pod panowaniem burmistrza. Cały mój świat mogłoby się wydawać został przewrócony do góry nogami. Jednak sam o sobie miałem mniemanie, ze jestem kameleonem, który zawsze wtapia się i dopasowuje do tła. Dziś w barze nie było tłumów. Nie to co kiedyś, kiedy nie można było wcisnąć przysłowiowej szpilki. Ba nawet można było zawiesić siekierę w oparach gęstego tytoniowego dymu. Skończyłem piwo i wyszedłem myśląc, że nic ciekawego się tu nie wydarzy. Ogrzałem się i chłód na zewnątrz nie był już tak uporczywy. Idąc dalej bez planu. Zacząłem wspominać o przeszłości. Lubiłem wracać do czasów wysiedleń ciapatych i czarnóchów z dzielnicy. Jedne co burmistrz zrobił dobrego i czym zdobył sobie poparcie mieszkańców dzielnicy, którzy wypełniając ankiety do głosowania założyli sobie pętlę na szyję. Ja w sumie też. Szczerze? Marzyłem wypełniając ankietę, że wysiedlenia nie będą tylko kiełbasą wyborczą. Patrząc z perspektywy czasu, mniejszości etniczne nie były tak upierdliwe jak partole policyjne. Teraz pluję sobie w twarz, z czarnuchami sami byśmy sobie poradzili z chłopakami, a teraz nie ma ani jednych ani drugich. Gdzie wywieźli brudasów nie wiem, a ekipa została wsadzona za kratki. Wspominałem o resocjalizacji? Ja się jej poddałem, oni nie. Kilku skatowano na miejscu, a resztę wsadzono na ciężarówki i pojechali. Pewnie opcją był front. Do paki nikt nie godził się iść.
    Uwielbiałem moje nocne spacery. Czułem się panem ciemności i wszystkiego co złe. Nocą czułem potęgę. Swoją potęgę. Nikt, ani nic nocą nie było mi straszne. Umiałem się zatroszczyć o samego siebie. Wiem, że niewielu nie dało by sobie rady w „centrum”. Ja się tu wychowałem i wyrosłem, znałem wszystkich i wszytko. Umiałem się dostosować.
    Usłyszałem trzask, a właściwie plask. Obróciłem się. Parę metrów za mną zauważyłem ciało z nienaturalnie wykręconymi kończynami. Samobójcy skaczący z dachu byli rzadkim przypadkiem w dzielnicy. Choć fala samobójstw sama w sobie już nie. Ludzie wieszali się, strzelali sobie w głowę lub zażywali sporą dawkę leków. Z reguły za długi, z biedoty lub stręczenie. Spojrzałem natychmiast w górę. Pomyślałem, że ktoś mógł pomóc biedakowi albo inna osoba zawtóruje tej pierwszej. Nic. Nikogo nie zauważyłem. Podszedłem do biedaka i zacząłem go oglądać. Facet był stary miał może z 50 lat. Religijny, co było można stwierdzić od razu po złotym łańcuszku z krzyżykiem. To mi się perełka trafiła. Ściągnąłem łańcuszek i schowałem do kieszeni. Ubranie miał całe we krwi. Kieszenie puste. Lepsze coś niż nic. Łańcuszek był ładny ciekawe ile za niego dostanę u znachora?…

  15. Huk wbił się jak bełt w moją czaszkę, przerywając długie rozmyślania, poszukiwania, fantazje, zakłócając moją sferę prywatności. Cóż za bezczelność. Przestraszyłem się. Przeraziłem się, gdy zobaczyłem, że samochód jest wbity w drzewo — a na mnie spoczywa odpowiedzialność za ratowanie tych ludzi. Oto jeden z minusów nocnych spacerów poza miastem. Przebiegłem na przełaj między drzewami, docierając do leśnej drogi. Wyraźniej zobaczyłem unoszącą się chmarę czarnego dymu. Ta nie informowała o przedłużeniu obrad konklawe a o tragedii . Boże, dodaj mi sił. Zatrzymałem się przed pojazdem. Kierowca przypominał pogrążoną w wiecznym śnie, umazaną krwią postać. W skrócie albo był martwy, albo zostanie kaleką. Może to zwyczajny alkoholik mający za nic życie. Wręcz poczułem cuchnący opar taniej whiskey. Wyciągnąłem telefon, żeby zadzwonić po pogotowie …
    Przenajświętszy Boże.
    Dziecko.
    Dziecko na tylnym siedzeniu. Czy drzwi nie są zblokowane? Z całej siły pociągnąłem za wgniecioną klamkę. Nie puściły. Szyba. Wziąłem kamień i uderzyłem, rozbijając na kawałki szkło. Wyciągnąłem nóż. Wsadziłem do środka głowę i przeciąłem pas bezpieczeństwa. Dziecko miało może 4 latka. Bez fotelika. Serce mi biło coraz szybciej. Udało mi się ją wyciągnąć. Nie oddychała. Strużka śliny spłynęła mi po brodzie. Przyłożyłem swoje wargi do jej ust i delikatnie pocałowałem. Robiłem jej sztuczne oddychanie. Całowałem coraz mocniej. Zamroczyło mnie. Jak zawsze. Ręka z serca poszła w stronę jej ud. Następnie, tak jak żona kładzie dłoń swojego męża na brzuchu informując o poczęciu, tak ja położyłem jej bezwiedną dłoń na moim nabrzmiałym kroczu.
    To są właśnie plusy nocnych wypadów poza miasto. Szukajcie , a znajdziecie.

  16. ,,Cholera jasna, po prostu wyśmienicie” – pomyślałam zezłoszczona, poprawiając na ramieniu torbę zamaszystym ruchem. Jakby ludzie nie mogli sobie wybrać innej pory dnia na wywoływanie wypadków drogowych i umieranie! Przyzwoici członkowie społeczeństwa pragną dotrzeć na umówione spotkanie na czas i nagle spada z nieba grom w postaci karambolu na jezdni, co oczywiście owocuje koniecznością przejścia okrężną drogą. Nie mogłam pozwolić sobie na coś takiego. Ale od początku.
    Szłam spokojnie i bez zbędnego pośpiechu na spotkanie z siostrą, która przyjechała zza granicy. Oczywiście się cieszyłam, lecz było mi to trochę nie na rękę z powodu całej reszty rodziny. Ciągle tylko słyszałam: ,,Ojej, Inga przyjeżdża, jak cudownie!” oraz ,,Może wreszcie ktoś ustawi Magdę do pionu”. Ku gwoli ścisłości – Magda to ja i nie należałam do osób specjalnie miłych, przez co miałam tylko jedną przyjaciółkę, która i tak ledwo ze mną wytrzymywała.
    Wracając do tego dnia. Obrałam kurs na centrum handlowe i byłam dosłownie przecznicę, góra dwie dalej, gdy zupełnie nagle zza zakrętu wyjechał szalony motocyklista, niczym demoniczny Ghost Rider. Pędził z zawrotną prędkością i mimochodem zauważyłam, że zapewne niedozwoloną na terenie miasta. Warkot silnika spowodował, że byłam na dobrej drodze do ogłuchnięcia. Szaleniec nie zdążył wychamować na światłach, usłyszałam okropny pisk, od którego cierpły skóra i dziąsła, a potem bum! Motocykl zderzył się na skrzyżowaniu z wysłużoną hondą. Trzeszczał gnieciony metal, piszczał dociskany klakson, a okrzyki zamarły ludziom na ustach, gdy chłopak przeleciał w poprzek maski samochodu, lądując twarzą przy krawędzi chodnika. Naprawdę, tylko pogratulować głupoty i talentu w dziedzinie lotu ponad autem. Znajdowałam się paręnaście metrów dalej i choć obrzydzał mnie widok krwi wypływającej spod głowy motocyklisty, poszłam w kierunku centrum.
    Niestety, nie było mi chyba pisane przejście obok miejsca tego karambolu, gdyż zza zakrętu wyjechała policja i wszystko rozegrało się błyskawicznie. Nim zdążyłam dotrzeć do pasów, całą okolicę owinęli charakterystyczną, żółtą taśmą. Zamiast pędzić po centrum do Ingi, stałam w towarzystwie przerażonego tłumu i patrzyłam na umierającego motocyklistę. Nie, musiałam iść, choćby i do celu po trupach. Nie moja wina, że facet wybrał sobie taką porę na wypadek. Trzeba było przestrzeagć ograniczeń prędkości i założyć ten cholerny kask!
    Schyliłam się pod rozwiniętą taśmą, ale zatrzymałam mnie czyjaś wielgachna dłoń.
    – Proszę pani, tutaj nie wolno – rzekł policjant stanowczym, surowym głosem.
    Zawrzała mi krew w żyłach i dosłownie poczułam, jak żyłka zaczęła pulsować na mojej skroni. Byłam uczciwą obywatelką i nie miałam najmniejszego zamiaru iść okrężną drogą, bo jakiś pajac umierał sobie parę metrów dalej.
    – Mam to w nosie – warknęłam wściekle, wymijając mężczyznę.
    Przebiegłam przez cały ogrodzony teren, tuż obok trupa na jezdni przy krawężniku i zanim mnie złapali, byłam już po drugiej stronie ulicy, w drodze do centrum handlowego.

  17. Spokojnie zapaliłem papierosa. Mróz szczypał w palce, ale nie przejąłem się brakiem rękawiczek. Dymek był ważniejszy. I to małe kociątko, które rozpaczliwie walczyło o życie kilka metrów od moich stóp. Interesujący widok.
    Stałem na brzegu rzeki, zastanawiając się, ileż stopni może mieć woda w rzece. Na pewno była cholernie zimna, a ja wcale nie miałem ochoty się o tym przekonywać. Śnieg spadł dzisiaj nad ranem. Za jakąś godzinę w okolicy zjawią się bandy rozwrzeszczanych bachorów z sankami, podekscytowane przerwą świąteczną i tym białym cholerstwem.
    Nienawidziłem Świąt. Nienawidziłem dzieciaków. Ale póki co miałem jeszcze trochę spokoju. Świat o siódmej rano w grudniu jest cichy i uśpiony. Wypuściłem dym nosem, a później z przyjemnością wciągnąłem mroźne powietrze. Oczyszczało płuca, które pewnie przeklinały mnie za kolejnego papierosa.
    Zapatrzyłem się na to małe kociątko. Szare, pręgowane. Przemoczone. Nie wyglądało w tej chwili, jak kreowany przez media cwaniacki kot. Było przerażone. A z mokrą sierścią i kępkami sterczącymi z uszu dodatkowo wydawało mi się żałosne. I słabe. Gardziłem słabością. Czułem, jak myśl o niej wywołuje niesmak w moich ustach.
    W chwili, w której zwierzę prawie całkowicie wdrapało się na brzeg poczułem, jak papieros parzy mnie w palce. Upuściłem go. Wyżłobił ledwo widoczną dziurkę w śniegu.
    Podszedłem do zwierzaka, który ledwo żył ze strachu. Nienawidziłem Świąt, dzieciaków i tego cholernego białego puchu.
    – Kotów też nienawidzę – mruknąłem do siebie, jednym mocnym kopnięciem posyłając kociaka z powrotem do rzeki.

    1. Ups, teraz widzę, że wysłałam niepoprawioną wersję. „Stałem na brzegu rzeki, zastanawiając się, ileż stopni może mieć woda.” Bez „w rzece”, bo to przecież bez sensu 😉

  18. Witam, też coś dodam od siebie, miłej lektury…

    Akurat przestało padać, wobec czego zatrzymałem się na poboczu, żeby zajarać i rozprostować kości. Zanim zgasiłem reflektory przyglądałem się przez chwile jak woda paruje z rozgrzanego za dnia asfaltu. Upal tej niedzieli był niemiłosierny dlatego zdecydowałem się na nocną podroż.
    Wyłączyłem światła i zapalając papierosa wszedłem parę kroków w głąb zalesionego pobocza. Błysnęły reflektory nadjeżdżającego samochodu kiedy rozpinałem rozporek. „Pierwsze auto, które mnie mija od co najmniej godziny” – pomyślałem. Zamknąłem oczy i skupiłem się na sikaniu. „Nie zobaczy mnie” – tłumaczyłem sobie – „krzaczory mnie zasłaniają”.
    Pisk opon sprawił, że obsikałem sobie buty. Ledwo zdążyłem schować fiuta przed kolejnym wstrząsem. Kakofonia tłuczonego szkła i zgniatanego metalu sprawiła, że padłem na ziemie jak długi prosto we własne szczochy. Halas był nie do zniesienia a wszystko zakończyło się potężnym dzwonem w jedno z pobliskich drzew na tyle blisko, że na plecy posypały mi się gałęzie i liście.
    Gdy wszystko ucichło dźwignąłem się na kolana. Strach ustąpił miejsca zdenerwowaniu.
    „Kurwa mać, nie miał się gdzie i kiedy rozjebać!”
    Pewnie zasnął zważywszy, że dochodziła pierwsza w nocy. Ciemność i cisza ogarnęła okolice zupełnie jakby przed chwila nic się nie stało. W pierwszym odruchu ruszyłem na pomoc ale zatrzymałem się w pół kroku szepcząc: „Kurwa!” Do rana będę tłumaczył policji co się stało a znając ich mentalność i brak innych świadków będą próbowali obarczyć mnie winą. Badania krwi na toksyny się nie boje ale potrwają do południa albo dłużej. Nie mogę stracić aż tyle czasu na debila, który rozjebał się na prostej, pustej drodze. Zacisnąłem zęby i wytężyłem słuch. Na pewno nie żyje, po co się spuszczać. A jeśli podejdę sprawdzić to już nie będzie odwrotu.
    Kiedy zaakceptowałem plan odpuszczenia pomocy wyszedłem dyskretnie na drogę i sprawdziłem czy nikt więcej nie nadjeżdża. Wzrok przywykł już do ciemności na tyle, że widziałem białe pasy na jezdni. „To dobrze”- pomyślałem. -”Musze odjechać kilkaset metrów bez świateł. Na wszelki wypadek.”
    Kiedy wsiadałem do auta doszło mnie ciche zawodzenie jakby niemowlęcego płaczu. Wytężyłem słuch ale się powtórzyło. Zamknąłem drzwi i odjechałem. Pewnie mi się przesłyszało…

  19. Jestem, jak widzę, bardzo spóźniona, cóż… Lepiej późno niż wcale. Oto moja historia.

    Gówniany dzień. Gruby ćwok cisnął mi na biurko stos papierów i z krzywym uśmiechem na wrednym ryju oświadczył, że mam posprawdzać i rozesłać. Nie wiem, dlaczego to on jest szefem? Taki z niego szef jak mój na jajach. Nienawidzę ścierwa! Przyjdzie kiedyś chwila, że go udupię, póki co, nie mam wyboru, sprawdzam stos umów. Znajduję jedną z błędami. A któż to jest jej autorem? Och, Anita, ta blond gęś z oczami łani, w których nie ma niczego poza wiecznym przerażeniem. No i dobrze, zaraz ją pokażę temu Wałachowi co tu chwilowo szefuje, niech się na niej przejedzie, poprawiać po niej nie mam zamiaru.
    Sunę korytarzem dziwnie lekko i bezmyślnie aż docieram do szklanych drzwi oddzielających dwie części korytarza. Jedna z nich należy do Wałacha, druga do plebsu, czyli do nas. Przekraczam magiczną granicę pchając szklane skrzydło całą dłonią i z satysfakcją obserwuję, jak na tafli odciska się i pozostaje ślad niczym podpis mordercy. W drugiej ręce trzymam felerną umowę. Swoją drogą ciekawie to wymyślił. Na środku korytarza postawił biurko, wnękę z oknem w tyle obstawił regałami, a za biurkiem posadził babsko z gigantyczną rudą ondulacją w charakterze bodyguarda i nazwał to szumnie sekretariatem. Na szczęście Ruda Ondulacja oddaliła się w nieznanym kierunku, więc niezatrzymywany przez nikogo nacisnąłem klamkę i zwolniwszy nieco uchyliłem ciężkie, wyciszane drzwi. Właśnie otworzyłem usta i… Zamarłem. Tuż przed moją twarzą na wielkim czarnym biurku miotała się i szarpała Ruda Ondulacja. Nad nią pochylał się i sapał Wałach opędzając się od jej ruchliwych rąk. Zajęło mi chwilę zanim zrozumiałem co widzę. Gwałcił ją! On ją gwałcił! Decyzję podjąłem szybko, nie było czasu na kalkulację. Wślizgnąłem się do środka i cicho zamknąłem za sobą drzwi. Ruda mnie zauważyła, zaczęła wrzeszczeć:
    – Pomocy! Niech mi pan pomoże! Ratunku!
    Wałach był tak pochłonięty walką o dostęp do jej krocza, że przez moment nie kojarzył. A ja spokojnie przeszedłem za jego plecami i siadłem na dyrektorskim fotelu. Wtedy mnie zobaczył. Odskoczył jak rażony prądem podciągając błyskawicznie spodnie.
    – Co tu robisz?! Co tu, kurwa robisz?!
    – Przymierzam się do fotela. Pasuje! Tylko biurko wymienię, bo to jest zbezczeszczone twoją spermą.
    Wałach spojrzał na kobietę spode łba i warknął:
    – Spierdalaj! Ogarnij się i ani słowa! Słyszysz? Ani słowa nikomu!
    Ruda Ondulacja trzęsła się jak w ataku epilepsji. Makijaż jej się jakby upuścił z oczu na policzki, wyglądała żałośnie. Pod nosem łkała i wyrzekała na przemian.
    – Nie zostawię tego tak, już dość, wystarczy. To koniec! Powiem wszystkim, zgłoszę to na Policji! Wszystko powiem, rozumiesz? Wszystko! Opowiem, że każdą tu zwabiałeś i gwałciłeś, a potem szantażowałeś!
    Nagle spojrzała na mnie tą przerażającą twarzą z rozmazanym tuszem i powiedziała wprost do mnie:
    – Pan zaświadczy, dobrze, że pan tu wszedł.
    Wariatka! I naiwna…
    – Nie warz się! A teraz won! – chwycił ją za ramię i pchnął w kierunku drzwi, po czym zwrócił się do mnie:
    – Czego chcesz za milczenie?
    – To proste, odejdziesz z pracy, ale zanim to zrobisz, zadbasz, żebym to ja zajął twoje miejsce. Pomyśl, jak to rozegrasz. Zastanów się dobrze, żebyś nie spieprzył sprawy…!
    Wstałem wolno, rozejrzałem się po pokoju wcisnąwszy ręce w kieszenie spodni. Na twarz mimowolnie wypłynął mi uśmiech. Ot, nastała wyczekiwana chwila szybciej niż mogłem przypuszczać.No kto by pomyślał, że taki spieprzony dzień w jednym momencie stanie się dniem triumfu? Zatrzymałem się i spojrzałem w nalaną, czerwoną gębę Wałacha.
    – Swoją drogą, bardzo głupi chuj z ciebie, szefie.
    Wyszedłem kołysząc się nonszalancko. Rudej Ondulacji na stanowisku bodyguarda nie było, a miałem ją pocieszyć, że nowy szef będzie lepszy w te klocki…

  20. Zmęczenie. Ekstremalne, cholerne zmęczenie. Łeb mnie boli jak pojebany, pulsuje od dźwięku moich własnych kroków. A mogłem wczoraj przyhamować, wiedziałem, że dzisiaj ten pieprzony interwju, kurwa… I tak dobrze, że wyszedłem o tej drugiej, tamci kretyni pewnie do teraz balują.
    No, jestem. Przystanek. Zobaczmy… trzy minuty. Żebym tu, kurwa, na stojąco nie zasnął. Wolałbym się teraz nie widzieć. O, tamten typ niby ukradkiem odwraca wzrok… znaczy jest źle. Pomięta koszula, koślawo zawiązany krawat, nieogolona morda, czerwone oczy… Aha, już widzę, jak mi dają tę robotę. Pewnie jeszcze wódą ode mnie daje jak od starego menela… a, chrzanić to. Będzie, co ma być. No, gdzie ten autobus?! Nie mam wiele czasu…
    W końcu, jedzie. Jeszcze momencik, niech dojedzie… Zaraz, a ten na tym bicyklu gdzie się pcha?! Tej! Ty tam! Stój, bo się wpier… co on, kuźwa, ślepy, ja macham, a ten… Nie, nie, nienienienienieNIEE… kask pęka, koła się gną, kości pękają… Jezu, nie wyj, kobieto, zdechł to zdechł… Fuuuck, kierowca wysiada, dzwoni… I przepadła nowa robota. Dzięki, kurwa, cyklisto pieprzony, obyś trojaczki osierocił.

  21. Do autobusu wlewa się tłum starych moherów. Przestępuję z nogi na nogę, czekając, aż zgrzybiała baba przede mną załaduje swe tłuste dupsko do pojazdu. Na dworze mróz, pizga jak na Syberii, a z nieba sieka gradem, ale pewnie kurwa, powoli, powolutku, co się będzie moher spieszyć. Świetnie, myślę, mając ochotę komuś przywalić, bo widząc jak starucha przede mną potyka się na drugim stopniu i rozpłaszcza na podłodze z głośnym stęknięciem, krew mnie zalewa. Nie dość, że szła jak żółw, to jeszcze teraz się będzie wylegiwać na podłodze. Szczękam zębami, klnąc pod nosem, żeby ta torba wreszcie wstała i dała mi przejść, ale nie! Leży królowa, w dupie mając, że ja marznę na tym dworze, bo zatarasowała mi przejście swoim cielskiem. Już mam wołać, żeby się pospieszyła, bo jak nie to ja już o to zadbam, żeby więcej nie wstała, ale wreszcie ktoś łaskawie dźwiga ją na nogi i prowadzi w głąb autobusu. Głośno wypuszczam z płuc powietrze, zastanawiając się, czy naprawdę musiało to tak długo trwać. Wchodzę przez drzwi i zerkam na zegarek… Mam nadzieję, że przez to głupie próchno nie spóźnię się do kina.

  22. Co jest do cholery jasnej, czemu Ci debile zwalniają, popieprzona banda kretynów, jeździć nie umieją debile jedni, kurwa w domach niech siedzą, a nie zawali drogi walone wyjadą sobie spacerki urządzać. Wyglądam za okno .Nie no kuźwa rowerzysta palant jeden w dupę walony, w godzinach szczytu rowerowe wycieczki sobie urządza kutas jeden. Spieprzaj na chodnik kretynie jeden -krzyczę do niego – a nie kurwa wycieczki krajoznawcze sobie urządzasz. Jeszcze udaje, że mnie nie słyszy palant. To skoro nie słyszy, to może zobaczy, myślę sobie. Odbijam w bok gwałtownie. O proszę jednak nie jest taką inwalidą, zareagował, też odbił w bok tylko, że ja nie miałem krawężnika, a on owszem. Ale się wypieprzył dupek jeden, widziałem jak trafia głową w ziemię. Co za dupek, będzie miał nauczkę, jak by był rozumny to by kask założył głupek. Ja w robocie kask noszę, przecież wypadki chodzą po ludziach, zwłaszcza na budowie, ale najwyraźniej taka mądrość przychodzi po czterdziestce. No cóż to się nazywa selekcja naturalna. Gdyby mnie najpierw tak nie wkurwił to bym się tym nawet ubawił. Przynajmniej teraz o w miarę normalne porze dotrę do domu, bo stara by się znów wściekała.

  23. Mieć szefa sku*wysyna, to jest największy pech, który może spotkać pracownika. Człowiek oddaje mu projekt przed terminem, a on jeszcze ma jakieś zastrzeżenia. Zrób coś, a jeszcze nie pasuje. Jest tego tylko jeden plus- laska, choć przez chwilę nie zawracała mi głowy. Wszyscy ostatnio czegoś chcą.

    Wtedy zobaczyłem, że kawałek przede mną, przy chodniku, klęczy mała dziewczynka, nad czymś rudym i puchatym. Gdy byłem coraz bliżej zauważyłem, że płacze.

    – Zaraz ci pomogę. – mówiła trzęsącym się głosem, po czym odwróciła wzrok w moim kierunku, a ja pożałowałem, że wcześniej nie poszedłem boczną drogą. – Proszę pana! – spojrzała na mnie wielkimi załzawionymi oczami, podnosząc z ziemi małego kotka. – Samochód przejechał mu po łapce!
    – Więc? – westchnąłem.
    – Ja… nie wiem gdzie tu jest weterynarz, a dopiero się tu z rodzicami wprowadziliśmy i czy pan…
    – Daj mi dziecko spokój. – fuknąłem, bo już powoli irytował mnie ten ton, który miał sztucznie poruszyć moje sumienie. – Co mnie to obchodzi, to tylko głupi pchlarz. – ruszyłem do przodu, ale mały natręt pobiegł za mną.
    – Ale to go boli! – jęczała dalej, czego nie dało się tak po prostu zignorować. – Nie może ruszać łapką!
    – Na coś musi zdechnąć. – powiedziałem na odczepne, a ta się zatrzymała i zaniosła jeszcze większym płaczem.

    Litości, zaraz ktoś powie, że dziecko zaczepiam i terroryzuje jak jakiś pedofil. Jakbym nie miał własnych problemów.

  24. Pchnęłam mocno drzwi i weszłam. Tawerna była przytulna, względnie czysta i raczej ładnie urządzona. O tym że właścicielowi się powodziło świadczyło dobitnie ,,wieczne światło” dyndające pod sufitem. To jeden z tańszych czarów, mimo to nie każdy może sobie na nie pozwolić. Pośrodku sali zebrał się spory tłumek obserwujący coś znajdującego się w środku. Pomyślałam sobie ,,Bójka jak nic. Mogę się założyć, chcesz?”. Często rozmawiam ze sobą. Możesz wołać lekarzy od głowy, i tak im ucieknę. Przepchnęłam się do przodu i zaraz zorientowałam się że przegrałam zakład. To nie była zwykła bójka ale walka na śmierć i życie. W kręgu gapiów stał bogato odziany młodzieniec oraz nieco starszy człowiek z wąsikiem i w dużym kapeluszu z piórem. Obaj dzierżyli szpady, cenne ,błyszczące i zabójczo ostre. Zastanawiałam się ile musieli zapłacić żeby je nosić. Mój wierny kordelas został skonfiskowany przez strażników, razem z czterema nożami do rzutów. Piąty ukryłam jak zwykle w bucie. Młodszy natarł z furią krzycząc coś po Francusku. Gość w kapeluszu odbił atak bez trudu i równie spokojnie przekłuł narwańca na wylot. Kiedy ten padł z rzężeniem na podłogę wąsik rzucił napiwek kelnerce i wyszedł, krokiem człowieka który swoje sumienie znalazł i rozdeptał już dawno. Dziewczyna po mojej lewej westchnęła smętnie ,,szkoda Sawia”. Wszystkie stoły w karczmie były już zajęte więc przysiadłam się do chudego gbura wpatrującego się smętnie w kufel piwa. Zamówiłam ciastka będące podobno specjalnością szefa kuchni. Przy okazji dopytałam się że poległy jest najmłodszym z trzech synów jakiejś lokalnej szychy. Wąsacz sprowokował go do rzucenia wyzwania. Ponoć powiedział coś przykrego o ukochanej Sawia. W między czasie na miejsce dotarł jego brat. Klęczał teraz nad ciałem wyraźnie załamany. Obserwowanie go było dość przygnębiające więc postanowiłam zająć się czymś przyjemniejszym, to jest, ciastkami. Chudzielec z którym siedziałam przedstawił się jako mag- inżynier specjalista od zamków do drzwi. Ale kiedy zapytałam go o imię tylko ,pogroził mi palcem. Zaczęłam więc mówić do niego ,,palec”.

    1. Być może Sara wypada za mało paskudnie. W zasadzie postać i historię miałam gotowe już wcześniej ale dopiero teraz postanowiłam napisać fragment. Planowałam Sarę jako osobę totalnie beztroską czy w ręcz egoistyczną ale nie okrutną. Dla niej życie to żart (zwłaszcza życie innych) a świat jest jej prywatną zabawką.

  25. Kolejny z tych cholernych bachorów spadł z huśtawki. Rozejrzałem się wokół, patrząc czy w pobliżu jest ich opiekunka. Gęste, blond włosy mignęły mi w środku przedszkola, nie mogła widzieć co się dzieje. Leniwym ruchem wyciągnąłem z kieszeni paczkę fajek i odpaliłem jedną, ignorując histeryczny płacz dzieciaka. Krwawił na czole, a obfite łzy kapały mu po policzkach. Miałem te szczeniaki głęboko w dupie, ale przedszkolanka podobno leciała na opiekuńczych facetów. Kazała mi przez chwilę popilnować dzieci, w zamian za wspólną kolację. Po kilku latach samotności człowiek jest zdolny do jakiś poświęceń, byle tylko kogoś znaleźć. Oparłem się o barierki, wypuszczając dym z ust. Było zimno, wręcz przeraźliwie zimno. Większość dzieci zaczynało już smarkać i kulić się w rogu placu. Monika kazałaby zabrać je stąd, ale nie chciało mi się zbierać do kupy całej tej zgraji. Póki załatwia papierkową robotę mogę je jeszcze pomęczyć.
    -Plose pana, a ja muse siku-niziutka dziewczynka ciągnęła mnie za kurtkę, przystępując z nogi na nogę. Spojrzałem na nią obojętnie.
    -To fajnie, idź się załatwić w krzaki-powiedziałem zaciągając się dymem. Mała otworzyła szeroko błękitne oczy.
    -Ale…
    -Palę nie widać!-warknąłem-Spieprzaj zanim przetrzepię ci tyłek!
    Pisnęła cicho i odbiegła w stronę karuzeli, po drodze wywracając się w błoto. Westchnąłem głęboko. Zimno zaczęło przenikać przez moją puchową kurtkę. Zadrżałem lekko i obleciałem wzrokiem plac. Jeden z bachorów uciekał przez płot, prosto na ruchliwą ulicę. Usłyszałem dźwięk klaksonu i pisk hamującego auta.
    -Jasna cholera-mruknąłem i rzuciłem niedopałek w kałuże. Szybkim krokiem opuściłem teren przedszkola. No cóż, będę musiał obejść się bez tej długonogiej bogini…

  26. Szykował się ciekawy dzień. Stwierdziłem to po kolesiu wkręconym w gałęzie drzewa po drugiej stronie ulicy. Ruch wahadłowy, policja i kilku idiotów próbujących zebrać pensetą, to co zostało na drodze. Obok pies lizał resztki zwłok nie zwracając uwagi na krzątających się medyków z erki. Więc szykował się ciekawy dzień…

  27. Zmęczony wróciłem późno z pracy. Mimo wczesnej godziny na podwórku panowała kompleta pustka.
    Byłem zmęczony, zirytowany, głodny.
    Wyklinając w myślach tą pierdoloną robotę czekałem na żonę, która miała przynieść obiad.
    I w tedy…
    Niezdara wylała na mnie prawie całą zupę, którą przyrządziła. Wstałem i bez większego namysłu chwyciłem za pas od spodni. Kobieta cofnęła się delikatnie szepcząc puste „przepraszam”.
    Gówno mnie obchodziły jej przeprosiny. Suka powinna dostać karę.
    Uderzyłem ją. Raz potem drugi i trzeci. Nawet nie patrząc jej w oczy.
    Nie chciałem ulec splugawienia.
    Żądałem, by każda blizna przypomina jej o mnie. O moim wyrazie twarzy; o emocji, którą w tedy wywołałem w jej sercu.
    Pragnąłem, by żałowała…

  28. Kawa już wystygła. I tak jej nie smakowała, nie mogła, nie cierpi gorzkiej. Ale przecież nie posłodzi przy Szymonie, żeby sobie nie pomyślał, że jest nienażartym wieprzem bez samokontroli. Wyjęła kolejną serwetkę z serwetnika i zaczęła rozrywać ją na małe kawałki, a następnie zwijać je w małe, białe kulki i składować na brzegu talerzyka. Kontynuowała tę czynność odkąd usiedli i słuchała uprzejmie jego wywodów na temat pracy, później domu, wspomnień i wszystkiego co mu ślina na język przyniosła. Obserwowanie twarzy jej rozmówcy znudziło ją po dłuższej chwili, zajęła się więc kulaniem tego papieru aż wyczerpała wszystkie serwetki. Wtedy, przez moment jej dłonie leżały spokojnie na blacie. On ucałował grzecznie prawą w przerwie między opowieścią o domu rodzinnym a koledze ze studiów. Uśmiechnęła się zdawkowo i szklanym wzrokiem przetoczyła po jego twarzy, wnętrzu kawiarni i dwóch kobietach które właśnie weszły. Wyprostowała się i oblizała usta łapiąc pochlebne spojrzenie tej niższej w białej kurteczce haczące o Szymona. Zadowoliło ją to, przypomniała sobie, że ładnie razem wyglądają i przez chwilę cieszyła się tylko tą myślą. Odpowiedziała na zadane jej pytanie, po czym złapała w ręce cukierniczkę i wysypawszy trochę cukru na zabrany chłopakowi talerzyk zaczęła miażdżyć kryształki trzonkiem łyżeczki rozsypując je wokół.
    Ta zabawa nie trwała długo, kelnerka z nienawiścią w oczach podeszła i zabrała ich naczynia zbierając pojedyncze kulki które spadły przy poruszeniu kubka. Zajęło jej to chwilę, więc ona była na moment wolna od konwersacji. Uśmiechnęła się nawet z sympatią do tej nabzdyczonej nie wiadomo o co kobiety i spojrzała ponad ramieniem Szymona za okno. Przez podwójną szybę obraz się rozszczepił, ale wciąż widać było idącą kobiecą sylwetkę. Szła dość szybko ku wylotowi ślepej uliczki.
    Tak, poproszę szklankę soku z aloesa odpowiedziała na propozycję. I poprosimy o więcej serwetek.
    Kobieta idąc patrzyła co chwila w dół, może coś przykleiło się jej do buta, pełno jesiennych mokrych liści leżało wciąż na chodnikach. Tak, podniosła zgiętą nogę w kolanie i oglądała sobie podeszwę. W tym momencie rozpędzony samochód wjechał w ulicę i kierowca, najpewniej wściekły, bo niefortunnie umieszczony znak nakazu skrętu wyprowadził go w pole chciał szybko zawrócić. Wiedziała o znaku bo rozmawiali o tym mijając go dziś idąc pod rękę w ten wietrzny mokry dzień. Trzeba by powiedzieć, że nie wjechał w ulicę, tylko wjechał w kobietę- pomyślała z roztargnieniem odnotowując, że ten głęboki fiolet w który ubrana była kobieta bardzo ładnie wyglądałby na apaszce. Oczywiście teraz, kiedy utytłała się cała w błocie i leży taka nieruchawa nie prezentuje się najlepiej. Kierowca wykręcił sprawnie i odjechał telepiąc się przez krawężnik.
    Nie, nie, słucham- powiedziała przenosząc wzrok na Szymona. I wtedy on powiedział że to wina tego Adama. I co było dalej?
    Świetnie, serwetki dotarły. Sięgnęła po jedną jeszcze z tacy kelnerki i zaczęła skręcać ją w wałeczek.

  29. Zajechałem na przystanek zgodnie z rozkładem, co wcale nie jest takie łatwe biorąc pod uwagę korki w centrum. Nie powiem, ucieszyłem się, bo przecież to ostatni dzień miesiąca, a ja miałem już na swoim koncie dwa upomnienia – kolejne spóźnienie mogło skończyć się utratą premii.

    No i się skończyło. Jakaś stara rura wypieprzyła się na przejściu dla pieszych tuż przed moim autobusem. Zaraz podbiegli jacyś ludzie, tyle że zamiast ściągnąć ją na chodnik to zaczęli coś pieprzyć i gestykulować. Z pięć minut tak nad nią stali zanim ją podnieśli i zabrali. Mnie tam rybka jak ktoś chce być dobrym Samarytaninem, ale niech mi kurwa nie zastawia drogi, bo dyspozytora na zajezdni gówno obchodzi dlaczego złapałem spóźnienie.

    W ogóle po co takie staruchy wychodzą z domu?

  30. Szedłem przez las. Moim pierwotnym zamiarem było grzybobranie, ale po pierwszych minutach na łonie natury odechciało mi się. Wszędzie panował spokój, drzewa szumiały, pachniało mchem i tak dalej, i tak dalej. Wiadomo jak w lesie. Nuda, nuda i nuda, ale i tak o niebo ciekawsza od towarzystwa większości ludzi w moim otoczeniu.
    Tak więc chodziłem i chodziłem bez celu, cóż za twórcze zajęcie. Nagle usłyszałem wycie. Długie i żałosne. Pełne cierpienia. Myślałem już by wrócić do domu, ale czemu nie zobaczyć co zmąciło ciszę. Szczerze mało co mnie to obchodziło, ale zawsze to jakieś urozmaicenie w tej marnej egzystencji. Poszedłem, więc za tym żałosnym rykiem bólu.
    W końcu zobaczyłem co wydobywało ten irytujący dźwięk. Był to pies. Jakiś facet obwiązał mu szyję sznurem i zawiesił na drzewie. Schowałem się w krzakach by mnie nie zauważył. Mężczyzna złapał zwierzaka za ucho i uciął mu je. Potem wyłupał mu oczy. A na koniec zdarł skórę z ogona. Popatrzył chwilę na swoje dzieło, zaśmiał się i odszedł.
    Gdy byłem pewny, że oddalił się na wystarczającą odległość wyszedłem z krzaków. Pies nadal wył, grając mi na nerwach. Wyglądał żałośnie. Obszarpany i chudy. Nie wart uwagi. W końcu zirytowany jego agonalnym wyciem, kopnąłem go w brzuch i poszedłem do domu. Co za wkurwiające zwierzę. Nie dziwię się, że ten facet się go pozbył.

    Nie wiem, czy wystarczająco opisałam swojego paskudnego bohatera, ale jak dla mnie nie ma większego skurwysyństwa niż znęcanie się nad zwierzętami.

  31. Czy jestem psychopatą? Raczej nie, wolę określać się jako antyspołeczny, asocjalny. Po prostu nie lubię ludzi i przez ostatnie trzydzieści lat ta niechęć jedynie się pogłębia. Oczywiście, byłem u psychologa, chodziłem na spotkania różnych grup wsparcia, wysyłany jeszcze za czasów szkolnych. Rzadziej w trakcie studiów – tam już każdy rozumiał, że jestem jaki jestem i że należy mnie zostawić sam na sam z moimi studiami i pracą. Tam po raz pierwszy spotkałem brata profesora Plancka, Karla, który przedstawił mi ideę statku powietrznego bez balonu z wodorem. Sterowce są pojemne i mogą dźwigać spore ciężary, ale ostatnia katastrofa „Lalki” w Moskwie postawiła znak zapytania nad ich dalszym użytkowaniem. Dominata wstrzymała wszystkie loty nad Caratem i jego prowincjami, pozostawiając otwarte jedynie kanały komunikacji naziemnej. Ile to trwało? Dwa, może trzy miesiące, ale gospodarka dostała solidnie po kieszeni, a Centrala Aerofłotu dość gwałtownie rozpoczęła rajd po uniwersytetach w poszukiwaniu pomysłów i alternatyw. Aż trafili do nas, na Uniwersytet Kijowski, gdzie znaleźli mnie i Karla Plancka. Plany smukłego statku powietrznego o rozłożystych skrzydłach trafiły do ich wyobraźni i zaledwie po trzech miesiącach dostaliśmy fundusze na budowę prototypu. Mark grał pierwsze skrzypce, zawsze i wszędzie. Chętnie udzielał wywiadów, pozował do zdjęć z urzędnikami, słowem – był gwiazdą. Ja zawsze stałem z tyłu, na uboczu, w tle. Nie lubię ludzi. Teraz nie lubię też Karla. Bez mojej pracy, bez moich obliczeń, jego idea pozostałaby rysunkiem na papierze. To ja prowadziłem całą część inżynieryjną, to JA przeliczałem, czy maszyna wzbije się w powietrze, to JA powinienem być pierwszy! JA! To chyba naturalne dla człowieka, że lubi być pochwalony za dobrą pracę, za swoje osiągnięcia, czuć się wyróżniony, lepszy, prawda? Dlatego każdy ma prawo walczyć o swoje, o swój kawałek nieśmiertelnej sławy w historii ludzkości, pisać historię jako zwycięzca, prawda? Nie żałuję ani chwili spędzonej przy prototypie, nie żałuję tez pracy po godzinach, samemu w warsztacie. Nie żałuję tych poluzowanych nitów w kabinie sterowniczej, osłabionych spawów w hydraulice steru ani paczki czystej siarki w komorze spalania. Zgodnie z tradycją, pierwszy lot statku powietrznego uroczyście odbywa jego konstruktor, przy udziale oficjeli z Dominaty Miasta i licznej gawiedzi. I poleciał. Najpierw w górę, potem w dół, przelatując nad tłumami, a następnie próbując wylądować. Raz, drugi, trzeci. Wydaje mi się, że ludzie mogliby się przekonać do tego projektu, gdyby rozbił się gdzieś indziej niż na wschodniej trybunie, zabijając przy okazji setkę gapiów. Nie szkodzi. W warsztacie pomagał nam przyszywany brat Karla, Adolf. Na jego nieszczęście, ich matka stoi już jedną nogą w grobie, a spadek po niej jest duży. Wystarczająco duży, żeby odpowiednio umotywować sabotaż na własnym bracie. Co się teraz stanie? Adolf trafi na wywózkę do Federacji za sabotaż projektu państwowego, Karla pochowają jako poległego w służbie nauki, a ja zostanę jedynym patronem nowych statków powietrznych. Jedynym. I naprawdę nie lubię ludzi.

  32. Cholerny śnieg. Znowu cały jestem mokry. Jeszcze tylko kawałek, jeszcze tylko kawałek. Sunąłem wąską uliczką, a wszędzie biegały roześmiane dzieciaki. Rzucały w siebie śnieżkami i lepiły bałwana. Nie zwracałem szczególnej uwagi na te bachory. Niech się bawią, przynajmniej będzie spokój. Mimo wszystko, zerknąłem niemrawo w ich kierunku, czy aby nie zamierzają zrobić mi „śmiesznego żartu” w postaci zimnej kuli śnieżnej w twarz. Najwyraźniej jednak czegoś ich rodzice nauczyli. Ale co za idiota trzeba być, żeby dobrowolnie wychowywać dziecko? Tylko dodatkowy problem. Jakiś chłopiec był szczególnie rozbrykany. Biegał po całej uliczce, irytując mnie niemiłosiernie. Latał mi przed nosem, jednocześnie traktując swoich kolegów śniegiem. Nagle poślizgnął się na lodzie, upadając z głośnym hukiem na tyłek. Zrobił się cały czerwony na twarzy, i z trudem zaczął się podnosić. Jęknął, jakby miał się zaraz rozbeczeć. Dobrze mu tak. Niech zapieprza do domu lekcje odrabiać, a nie biega sobie bezkarnie po ulicy, irytując dorosłych ludzi. Gówniarze powinny siedzieć przy książkach, żeby wyrosnąć na inteligentnych ludzi, a nie marnować czas na takie głupoty jak deptanie śniegu.

  33. Z zamyślenia wybija mnie irytujący dzwonek Samsunga. Nie zwracając uwagi na to kto dzwoni przerzucam rozmowę na automatyczną sekretarkę. Nie mogę się dzisiaj rozpraszać. Dopijam kawę i patrzę na zegarek. Cholera, powinienem już wychodzić. Wprawnym ruchem zawiązuję krawat na szyi, nakładam marynarkę i podnoszę aktówkę. W drodze do drzwi zahaczam o łazienkę i ponownie układam włosy. Gdy uzyskuję zadowalający efekt puszczam oko do swojego odbicia. Jak zawsze wyglądam perfekcyjnie.

    Wychodzę na Greenwich Street. Pochmurne niebo ostrzega mnie przed deszczem. Ani myślę moknąć, przede mną ważne spotkanie, a nic tak nie niszczy pierwszego wrażenia jak zniszczona fryzura. Rozglądam się próbując wypatrzyć taksówkę. Obok mnie przejeżdża sznurek wściekle żółtych samochodów lecz jak na złość wszystkie są zajęte. Ludzie wokół mnie przepychają się w drodze do pracy, a po mojej prawej staje brodaty jegomość z podobnymi zamiarami do moich. Czując konkurencje wytężam wzrok, muszę być pierwszy.

    Z nieba spadają pierwsze krople deszczu. Przeklinając swój pech wyciągam rękę z aktówką by osłonić głowę. To w tej chwili popełniłem błąd, rozkojarzyłem się. Brodacz pognał machając rękoma w stronę taksówki, której nie zauważyłem wcześniej. Nie zastanawiając się długo ruszyłem za nim w pościg. Wiedziałem, że jestem bez szans, lecz mimo to nie mogłem znieść porażki.

    Był pierwszy, już łapał za klamkę od drzwi, gdy jego stopa natrafiła na kamień. Przez chwilę próbował utrzymać równowagę lecz jego los był przesądzony- krzyknął cicho i wpadł plecami w kałuże. Zaskoczony stanąłem nad biedakiem czując coś na kształt współczucia albo raczej litości. Nie mogłem jednak marnować czasu. Przeszedłem obok i wsiadłem do taksówki.

    – Na Wall Street- rzuciłem do kierowcy i pomachałem wesoło brodaczowi.

    Czułem, że świat leży u moich stóp.

  34. Ktoś podzieli się uwagami?

    West Englewood – co za parszywa dzielnica, wszędzie leżące zajebane żule, męty cały czas stoją przed swoimi ruderami i czekają na jakiegoś frajera do obrabowania. Patrzą ci w oczy i szukają słabości. Nie ze mną te numery chuje, Bruce Thompson jest ponad wami, tylko czegoś spróbuj asfalcie. Z jakiegoś walącego się domu dochodzą dźwięki jakby ktoś rozpierdalał całe szkło. Jak dla mnie mogą się tam nawet zajebać, nikomu nie będzie szkoda. Już na pewno nie mi.
    Trochę za dużo kasy przepuszczam ostatnio na dziwki, czas trochę spuścić z tonu, a duża Suzi mimo swego wieku jest na prawdę niezła. Jej wielka dupa mogłaby pomieścić pewnie i z trzy kutasy naraz.
    Nagle z jakiejś meliny wylatuje kobieta uderzając barkiem o chodnik, a za nią podąża łysiejący oblech z butelką piwa w ręku.
    – Nie będziesz mi mówić kobieto co mogę a czego nie! – drze się na całą ulicę.
    Stara prukwa podnosi się, i rzuca na niego z paznokciami ale on tylko ją odpycha i uderza w twarz tak że ta znowu upada na chodnik.
    – Nie możesz mnie bić chuju! Jestem w ciąży!
    – CO?! – gościu cały się czerwieni – Na pewno nie ze mną puszczalska kurwo! – praktycznie wypluwa te słowa śliniąc się, i zaczyna ją kopać po brzuchu.
    Wymijam ich drugą stroną ulicy słysząc gardłowe wrzaski kobiety. Najlepiej jakby cały ten margines się pozabijał nawzajem, mielibyśmy mniej pracy w centrum z tymi mętami. Sprawdzam godzinę i stwierdzam że za godzinę muszę być na posterunku więc muszę się trochę pośpieszyć, ciepła dupa Suzi na mnie czeka.

  35. Oki to ja tez spróbuję:
    No nareszcie niedziela, od poniedziałku czekam na ten dzień – odpoczynek od męczących obowiązków. Tylko co by tu zrobić? Zastanawiam się nad tym i właściwie odpowiedź przychodzi sama. Rozlega się dźwięk mojego dzwonka w telefonie. Kiedyś lubiłam tę melodyjkę, ale teraz jej szczerze nienawidzę.
    – Aśka masz teraz czas – pyta moja koleżanka, ta idiotka od siedmiu boleści – głupia blondyna
    – Pewnie kochana, czemu pytasz?
    – Może wybrałabyś się ze mną do galerii? – super znowu mam patrzeć jak ta klei się do każdego faceta w okolicy, by ten kupił jej kieckę
    – Oczywiście, wiesz, że uwielbiam ta z tobą chodzić
    Wchodzę, więc do swojego garażu i wyjeżdżam moim samochodem. Jadę bardzo powoli, mam wrażenie, że dzieci na rowerach są ode mnie szybsze. Choć najchętniej pokazałabym wszystkim jak szybko potrafię jechać, to trzymam tępo. Nie ci wszyscy się za mną wloką – ha! Zakaz wyprzedzania. Nagle widzę jakąś dziewczynkę, która wywaliła się na rowerku. Wyje tak głośno, że słychać ją nawet w sąsiedniej dzielnicy. Zatrzymuję się i podchodzę do niej
    – Czego tak wyjesz?
    – Przebiłam oponę, wywaliłam się i i i…
    – I co? – pytam z odrazą, jakby mnie to w ogóle obchodziło!
    – Moja ręka
    – Boli?
    – Tak i to bardzo
    – Z ręką nic ci nie poradzę, ale z opona mogę pomóc
    Idę do samochodu i przeszukuję bagażnik, no szlag nie mogłam go zgubić. O jest! Biorę do ręki śrubokręt i wracam do małej.
    – Ta opona jest przebita? – pytam słodziutko
    – Nie.. – mała smarkula nie zdążyła nic powiedzieć, a ja już wzięłam śrubokręt i przedziurawiam oponę
    – teraz już jest, pa mała – widzę jak ponownie zaczyna płakać dobrze jej tak – od razu poprawił mi się humor
    Nadal bardzo powoli jadę do galerii, ciekawe tylko czy ten dzieciak złamał rękę. Mam nadzieję jutro zobaczyć ją w gipsie.

  36. – krótka historia o pieskim życiu-

    Od trzech dni padało.
    Lało się z nieba, jakby kurwa wszystkie aniołki dostały awarii pęcherzy, na raz!
    Ale nie to było najbardziej upierdliwe w całym tym syfie. Najgorsze było ględzenie.
    Kurwa!, gdziekolwiek bym nie poszedł, pojechał, stanął, wszędzie : srutututu pitu pitu
    – eh, ten deszcz –
    Nosz kurwa!
    Pieprzyć te babcie, staruchy w paskudnych rajstopach, chudych owadzich odnóżach, które jęczą o reumatyzmie,
    żebrzących o uwagę żuli, którzy – kurwa mać- wreszcie dostali upragniony DARMOWY prysznic,
    Żanety z wózkami pełnymi jazgoczących bachorów, z nieodłącznym petem w ręku- widzących we mnie potencjalnego kandydata na nowego frajera.
    no i te pieprzone małolaty. jak kiedyś spotkam tego śmiecia co wczoraj najechał tym swoim pierdzącym motorkiem na kałużę…. zalał mi ostatnie buty, menda.
    Ale oni wszyscy, wszyscy kurwa! społeczne odpadki. Jak stoją idą i srają to pierdolą o tym deszczu.
    -Pada Panie !
    -Ano pada
    -Pada pada
    -okropna pogoda
    -Dobrze, że pada, sucho było jak cholera
    – dzieciaka mi zawiało

    Może jakby miał kurwa porządne buty toby nie zawiało.
    Kurwa i jeszcze muszę zapierdalać z tymi ulotkami, jakby nie mogli kogoś wynająć czy dać jebane ogłoszenie w gazecie, albo kurwa jeden baner. Jeden kurwa, a nie – tysiące małych pierdolonych karteczków. Jak jakaś sekretarka.
    Jeden plus tego deszczu, czasem jak jakaś cholerna kałuża stoi to se wyrzuce tak trochę tych skurwysynów niech toną drzewa, marnują się lasy, Ci jebani ekolodzy tylko wywołują litość.
    Patrzę chwilę w te cholerne chmury, starając się wyrazić całą swoją zasraną nienawiść. Muszę iść dalej bo szef zobaczy, że stoję i znów będzie darł tą swoją nieogoloną japę.
    – Kurwa, młody gdzie ty się opierdalasz?
    – Patrzę na swoją upierdoloną w gównie przyszłość, Panie Komisarzu!
    – No!, to skończ i zapierdalaj, gówniaku!

    Tak. Trzeba to pierdolić. Pierdolić tą robotę psa. I tak tylko łażę z tym cholernym policyjnym parasolem, z gpsem jakbym kurwa miał go ukraść tym ciotom. no i mnie też pilnują kurwa żebym przypadkiem się nie opierdalał.
    Rozdaję kurwa karteczki informacyjne. Jak jakiś listonosz, kurwa! jakby ktoś w tej zasranej dzielnicy nie słyszał o ustawkach, kibolskich napadach i tym podobnych cholerstwach.
    Patrzę na swój badziewny zegarek z lombardu, zaraz koniec tego popierdalania.
    Wychodzę zza zakrętu przede mną szczątki dawnego placu zabaw i kolejne bloki.
    No i wtedy widzę to.
    Patrzę i znów kurwa nie wierzę. Przecież trzymam w ręku pierdolony policyjny parasol. Kurwa!
    Jakiś gnojek, w szarej bluzie i za dużych szarych gaciach, dostaje wpierdol, tuż przed moim nosem.
    od kogo dostaje to nie wiem. wyglądają jak on – łysi, pryszczaci, czasem szczerbaci.
    dresy
    Stoję czekam, wokół pustka. czyli mogę stać bez konsekwencji.
    dzieciak już ryczy, widzę krew.
    składam parasol i wyciągam papierosa, zgnieciony, do niczego, ale zapalam.
    a raczej kurwa próbuje odpalić pierdoloną zapalniczkę.
    Słyszę krzyki, jęki, tamtego sapania reszty. Czterech na jednego.
    udało się. zaciągam do płuc śmiertelny dym.
    Patrzę triumfalnym wzrokiem na stojący obok patafianów pamiętny motocykl z wczoraj.
    Cóż, i tak nic nie mogę zrobić. nie mam gnata, tylko ten jebany parasol,
    telefon?
    rzucam na ziemię i przygniatam go butem.
    upadł mi nie działa, patrzę w matowy ekran.
    nie mam obowiązku się narażać .
    Odwracam się i wywalam peta za siebie, w torbie zostało mi jeszcze sporo szajsu do rozniesienia.
    ***

    Jakoś polubiłam tę postać. Starałam się nie przeklinać mocno, tak czy siak mi się on podoba.

  37. Marian i Wojciech siedzieli na werandzie posiadłości Mariana, i popijając wódkę, gadali o życiu i śmierci. W pewnym momencie Marian przypomniał sobie coś, czego był świadkiem kilka dni wcześniej, i zaczął opowiadać kompanowi.
    Ty, posłuchaj tego, to było tak: dzień, jak co dzień, idę sobie do pracy, powolutku, nie mam się dokąd spieszyć, bo wyszedłem wcześniej. Staję przed pasami, tam na skrzyżowaniu, blisko sklepu gdzie twoja siostra pracuję, świateł jeszcze kochany burmistrz nie zrobił, więc patrzę się, na lewo, na prawo, i kiedy znowu w lewo popatrzyłem, to mnie zamurowało. Murzyn! Normalnie czarnuchy nawet do nas do wsi zawitały, i nawet za kierownicę się pchają, nie dość, że kobiety za kółko mogą wchodzić, to teraz też asfalty proszę ja ciebie, ale to jeszcze nie najgorsze jest, ja się patrzę na niego, no i spluwam oczywiście, profilaktycznie, co by pecha nie przyniósł, a ten, zamiast na drogę patrzeć, to w dół głowę spuścił, chuja se oglądał, proszę ja ciebie. No i tak jedzie z tą głową spuszczoną, jedna ręka na kierownicy, no a przecież przed nim na pasach kobieta z wózkiem idzie, czarnuch wyjebane ma i jedzie w najlepsze. Jak nie pieprznie tej kobity, kurwa wózek to poleciał z 10 metrów jak nie więcej, dziecko z niego jak z wyrzutni jakiej, poturlało się po ziemi, ino mokra plama po smrodzie została, kobieta w płacz od razu, „Jasiu!” krzyczy i czołga się do malca, czołga się, bo z prawej nogi to jej kość wystaję, kurwa mać kość można jej oglądać z zewnątrz, a ta o smarku swoim myśli, głupia jedna. W całym tym zamieszaniu to się wokół tej baby taki tłum zebrał, co to takiego to nawet Biedronka na wyprzedaży nie widziała, ja stanąłem se koło samochodu czarnucha, w lampę pieprznął, głowa cały czas zawieszona w dół, tylko teraz to ją ma położoną na kierownicy, cały we krwi jest, poduszka mu się nie otworzyła, „A chuj z małpą” se myślę, pogrzebałem mu w kieszeniach, portfel znalazłem szybko, bo gruby jak nie wiem, i dałem nogę. A niech czarny ma nauczkę.
    — Dobrześ kurwa zrobił Marianku, dobrześ zrobił. — Zawtórował mu kompan.

  38. Wszystko, runęło w gruzach. Moje miasto, mój dom. Patrzyłem na to co pozostało, proch i pył wzbijający się do nieba.
    Wokół mnie ludzie biegali, krzyczeli, płakali, zachowywali się jak świnie w dniu rzeźni. Ten chaos, to nieopanowanie, te bezsensowność ich zachowania, denerwowała mnie bardziej niż cała katastrofa.
    – Widział Pan, mojego syna?, bawił się o tu, na tym trawniku, Boże…, Jezu, gdzie stażacy?!
    Mówiła do mnie, czy do siebie, nie obchodziła mnie. Czy widziałem jej bachora, czy nie. Może i tak, ale jej opuchnięta zapłakana twarz obrzydzała mnie.
    Powinna się cieszyć. Była jedną z niewielu ocalałych.
    – Panie!, Panie pomóż nam tu z tym…- mężczyzna, emeryt brudny i spocony, wyciągnął do mnie rękę.
    Udałem, że go nie słyszę. Brudas.
    – Panie!, Kurwa mać, trzeba to wyciągnąć!, tam są ludzie!
    Niemal przewróciłem oczami.
    – Nic by nie przeżyło pod tymi gruzami, a już nie ludzie.- odwróciłem się od pustki w starych oczach.
    -TY, H**U!, SP*****J! Tchórzu!
    Nie obejrzałem się za siebie. Szedłem, wśród zgliszczy do miejsca gdzie wczoraj znajdował się bank, a teraz jego szkielet.
    Sam zadziwił mnie spokój w jakim mijałem rozpacz, śmierć i cierpienie porozwlekane po roztrzaskanych ulicach. Mijałem je tak samo jak setki tych samych ludzi, każdego dnia.
    Po prostu odwracałam wzrok.

  39. Opadłam ciężko na ławkę i wypiłam łyk gorącej herbaty. Lubiłam przychodzić na lodowisko i obserwować ludzi – i szczerze nie obchodzi mnie to, jeśli pomyślicie przez to, że jestem dziwna. Dlaczego miałabym się przejmować tym jak mnie ludzie widzą, skoro to banda hipokrytów? Rozejrzałam się wokół siebie i dostrzegłam dwoje nastolatków, którzy nie mogą się od siebie odkleić. Czy okazywanie sobie uczuć w miejscu publicznym jest naprawdę aż tak konieczne? Niektórzy powiedzieliby, że to słodkie, ale uwierzcie mi – nie było, nawet odrobinę. Skierowałam spojrzenie na lodowisko – większość tych ludzi nawet nie potrafiła jeździć na łyżwasz. W tym własnie momencie jakaś gruba laska wywinęła orła. Przysięgam, że aż ziemia się zatrzęsła. Jakiś biedny chłopak próbował jej pomóc, ale nie byl wstanie zrobić zbyt wiele, bo był od niej dwa razy mniejszy. Przekomiczna sytuacja! Swoją drogą, co było z tymi wszystkimi grubasami? Na każdym kroku usprawidliwiali swoją słabość do jedzenia i robili z siebie ofiary, jakby im ktoś je pakował na siłę do gęby.

Skomentuj Beztalencie Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *