Przejdź do treści

Krytyka literacka jest martwa

krytyka literacka - Spisek Pisarzy

Każda gazeta ma dział kulturalny. Każdy może założyć bloga książkowego. Nigdy wcześniej nie produkowano tak wielu recenzji, co obecnie. Jak jest z ich jakością?

Przyznam otwarcie, że do napisania tego tekstu zainspirowała mnie ostatnia aferka w naszym skromnym literackim stawie. Relacjonuje ją Booklips, więc tam odsyłam wszystkich, których owe sensacje ominęły. Sprawa ma charakter dość, powiedzmy łagodnie, niszowy – normalnie więc bym się tematem nie zajmował. Zdumiało mnie jednak, jak wiele głosów uczestniczących w tej dyspucie powoływało się na argumenty zupełnie oderwane od rzeczywistości.

Oto więc cała prawda o stanie współczesnej polskiej krytyki literackiej.

Drzewiej bywało

Mówiąc w najprostszych słowach, tradycyjnie krytyka literacka rozumiana jest jako analiza dzieła, zwykle na tle innych, podobnych pozycji. W bardziej popularnych wydaniach jak najbardziej może zawierać rekomendacje ze strony krytyków, ale powinny być to opinie wysnute z obiektywnych przesłanek. Na przykład – zarzut wtórności dzieła warto poprzeć listą wcześniej wydanych książek, które traktowały o tym samym.

Tego typu recenzje wymagają pracy, wymagają miejsca i – co najważniejsze – wymagają inwestycji czasu i energii od czytelników. W trakcie XX wieku znikały więc z łam czasopism, zastępowane formami krótszymi. Wraz z tabloidyzacją mediów proces tylko przyspieszył. Sztuka pisania recenzji staje się więc sztuką pisania felietonów na temat książek.

Tradycyjne recenzje trwają więc tam, gdzie nie liczy się ich mała popularność. W kręgach akademickich, nasiąkając pretensjonalnym żargonem. W niszowych periodykach kulturalnych. No i na blogach nielicznych zapaleńców, którym ciągle jeszcze się chce.

Wszystkie te miejsca łączy jedna rzecz – przeciętny zjadacz książek tam nie zagląda. W ogóle niewielu ludzi się tym wszystkim interesuje. Wiatr hula, tocząc wyrwane krzaki po pustyni.

En vogue

Recenzje, które współcześnie można znaleźć na łamach popularnych czasopism, a także na większości blogów i portali poświęconych literaturze, tak naprawdę niewiele mają wspólnego z tradycyjną krytyką. Powiem wręcz brutalnie: używanie słowa „receznja” w stosunku do tych tekstów to nadużycie. Z prawdziwej recenzji została tam bowiem rzecz najmniej istotna – osobista opinia recenzenta.

Tradycyjna krytyka polega w dużej mierze na wywodzie, na przytoczeniu faktów. Nie liczy się więc tam sama opinia, ale to, czy recenzent potrafi jej dowieść. Temu służą całe akapity tekstu, które trzeba naprodukować, żeby recenzja nie zamknęła się w jednym słowie: fajne/niefajne. Tylko w ten sposób, poprzez odwołania do kontekstu literackiego, można z jakąś dozą obiektywizmu mówić o książkach. Tylko dzięki temu nasze wypowiedzi zyskują ciężar.

W chwili, kiedy zadowala nas samo wyrażenie opinii, dywagacje na temat dowolnej dziedziny sztuki możemy śmiało zakończyć. Jedna strona mówi „podobało mi się”, druga mówi „było do bani” – i tyle. Koniec. Kropka. Umarł w butach. Nie da się powiedzieć nic więcej, chyba że chcemy rwać sztachety.

Lubię tę książkę, bo ma miękki papier, a że czytałem ją akurat na kiblu, więc…

I to jest, niestety, ten poziom intelektualny, na jakim grzęźnie większość tekstów współcześnie określanych mianem recenzji. Przykłady? Proszę bardzo. Do następnego wydania gazety trzeba napisać coś o nowym kryminale znanego pisarza, więc dajmy to Marianowi – jemu spodobały się wszystkie wcześniejsze książki tego autora! Albo inaczej: blogerce bardzo przypadł do gustu główny bohater, bo przypominał jej dziadka – i to wystarczający powód, żeby zaczęła zachwalać dzieło na blogu. Albo wręcz: lubię tę książkę, bo ma miękki papier, a że czytałem ją akurat na kiblu, więc…

O opinii recenzenta decydują jednostkowe doświadczenia, które dla niego mają znaczenie, ale nie ma powodów sądzić, że będą mieć podobne znaczenie dla innych. Dzielenie się tak wywiedzionymi racjami jest co najwyżej formą iskania. Czytelnik weźmie sobie te wynurzenia do serca tylko wtedy, gdy lubi ich autora – bo innego powodu nie ma.

Lubię, nie lubię…

Większości blogów nie prowadzą profesorowie literatury, tak samo nie każdą gazetę stać na wysokiej klasy ekspertów. Czytelnik nie przyjmie więc takich opinii „na słowo honoru”. Trzeba go przekonać albo do tego, żeby uwierzył w kompetencje recenzenta, albo do tego, żeby recenzenta polubił. Osiągnięcie drugiego celu jest o wiele łatwiejsze. Wystarczy dostarczyć odbiorcom rozrywki – rzucić ciekawą anegdotką, błysnąć humorem, zabawnie się wyzłośliwiać.

Recenzje w popularnym współcześnie wydaniu nie służą więc temu, żeby dokładnie pokazać książkę. To tylko pretekst, ponieważ prawdziwym celem tekstu jest sprzedanie osoby recenzenta.

I mówię to bez wartościowania. Choć trochę ubolewam nad ciągłym obniżaniem poprzeczki, wcale nie uważam, że tylko tradycyjna krytyka literacka jest „właściwa”. Wręcz wyznam, że lubię recenzje rozrywkowe, o ile ich autor mówi ciekawie. Ale właśnie o to chodzi – czytelnik powinien mieć świadomość tego, z czym ma do czynienia. Felieton o książkach wyraża opinię. Tekst krytycznoliteracki musi przywoływać fakty. Z tym drugim da się dyskutować, z tym pierwszym nie ma sensu.

Krytyka nie dla pisarzy!

Jeśli więc znajdziesz się kiedyś w sytuacji, gdy na internetach ktoś niepochlebnie wyraża się o Twojej twórczości, po prostu to olej. Zwłaszcza wtedy, gdy przytaczane są opinie, nie fakty. Interweniując, w najlepszym razie wyjdziesz na frustrata, a przecież nie o to chodzi.

Jest bardzo prawdopodobne, że recenzje Twoich dzieł w rzeczywistości nie będą ich dotyczyć. Będą za to traktować o sytuacji recenzenta w momencie lektury. Albo wręcz o jego uprzedzeniach w stosunku do autora lub tematyki. Nie wyciągniesz z tego żadnych wartościowych wniosków na przyszłość, nie nauczysz się lepiej pisać. Powiem nawet więcej: w tej formie komunikacji nikt nie bierze Cię pod uwagę, więc nikt nie liczy na przekazanie Ci jakiejkolwiek wiadomości. Cokolwiek recenzent wyprodukuje, będzie nastawione tylko na to, żeby oczarować czytelników.

Nie ma tu nic, czym naprawdę warto się przejmować. Krytyka literacka nie żyje. Łatwo to przeoczyć, bo stypa jest bardzo wesoła.

 

Foto: Gaetano Virgallito / Foter / CC BY-ND

57 komentarzy do “Krytyka literacka jest martwa”

  1. Tomaszu, piekielnie Ci zazroszczę! Ja wziąz trochę dreptam w kółko. Choć też udaje mi się żyć z pisania, to stanęłam na etapie „dziennikarzem, piarowcem, copywriterem”. Ale, się nie poddaje, czasem się trzeba po prostu kopnąć w dupę i zabrać za pisanie. Przyjemnie Ci to będzie usłyszeć, czy nie- jesteś dla mnie pewną inspiracją 😉 ps. pisuje też do pism lifestyle’owych, hmm.. – teksty, subiektywne, felietonowe, ale UWAGA: nie nazywam ich recenzjami 😉 Pozdrawiam

    1. Dzięki za miłe słowa. Co do następnego kroku po „dziennikarzem, piarowcem, copywriterem”, to ghostowania nie polecam. Dużo zachodu, a nawet się pochwalić nie można. 🙂

      A w tekstach subiektywnych nie ma nic złego, wręcz przeciwnie – bardzo przyjemnie się czyta opinie ludzi, którzy potrafią je ciekawie wyrazić.

  2. Tamta „aferka” była lekko żenująca. I zaprawdę nie umiem określić, która ze”stron” bardziej zaszalała. Nie mniej jednak wyniosłam z niej mniej więcej takie same wnioski, jakie przytaczasz tutaj. Odwiedzałam jednego bloga recenzenckiego. Jednego. Miałam wrażenie, ze zabiera mnie w mini-podróże związane z okolicznościami konkretnego wydania i wiele nowych rzeczy dowiadywałam się z jego tekstów. Blog ten przestał funkcjonować w formie jaka do mnie trafiała i od tamtej pory nie umiem znaleźć ciekawego (dla mnie ofkoz) „bloga o książkach”.
    Wszystko dzisiaj jest takie łatwe, lekkie, niekonkretne.
    Krytyka nie dla pisarzy?
    Nie muszę jeszcze zaciskać zębów. Żadnego dziecięcia w świat jeszcze nie wypuściłam, a moje krótkie blogowe notki generują głęboką ciszę.
    To znak sygnał, że należy pracować, pracować, pracować :).

    1. Wiesz, mam wrażenie, że wszystko robi się lekkie, łatwe i niekonkretne, bo ludzie przywiązują zbyt wielką wagę do statystyk. A dokładniej: do samej wysokości cyferek, do liczby odwiedzin, lajków czy innych wyznaczników internetowego sukcesu. A tymczasem, IMHO, nie każdy musi pisać o ciuchach, jedzeniu i sprawach damsko-męskich. 😉

      BTW, dałaś znać tamtemu blogerowi, że kiedyś było u niego lepiej i które teksty Ci się podobały? Bloger to nie redakcja i z autopsji wiem, że informacja nawet od jednej osoby może wpłynąć na jego decyzje. 🙂

  3. Mega rzeczowy tekst, Tomaszu! Wszystko trafnie i w punkt. Teraz czekać, aż przybiegną spod Booklips tutaj i będą rzucać gromy w komentarzach 😉

    Ta „aferka” przypomina mi nieco niesławną historię z Novae Res i sądzę, że podobnie jak tamta, ta gównoburza ucichnie równie szybko, jak się zaczęła. Znów działa tu mechanizm „dotknij blogera, a cała blogosfera zje cię żywcem”. I nie jest ważne, kto ma rację – liczy się tylko tyle, że ktoś ośmielił się nadepnąć na odcisk blogosferze.

    Nie czytałem książek pana Lewandowskiego, ale przeczytałem rzeczoną recenzję, do której zaczęła się awantura i co tu dużo mówić – ze słowem „recenzja” to ona nie ma nic wspólnego. Nie ma ani jednej merytorycznej uwagi, dlaczego książka jest rzekomo słaba. Autor ośmielił się powiedzieć otwarcie co sądzi o takim stanie rzeczy – było nie było, ktoś tą „recenzję” przeczyta i na jej podstawie zadecyduje, czy sięgnąć po daną pozycję czy nie. I niestety, jak przeczyta silnie emocjonalny wywód, dlaczego recenzentowi/recenzentce się nie podobało (o czym pisałeś w artykule), to z pewnością po tak „ocenioną” książkę nie sięgnie.

    Nie mam nic przeciwko werbalizowaniu swoich emocji odnośnie książek (ba, sam to robię u siebie!), ale na miłość Boską, nie nazywajmy ich recenzjami, w dodatku z oceną na końcu! Ja z recenzji mojej książki w takich miejscach dowiedziałem się 50/50: że jest bardzo kiepska/bardzo dobra i na zmianę, że jestem/nie jestem szowinistyczną świnią^^ Widzę identyczną logikę przy recenzjach książki Lewandowskiego. I nie jest to nic dobrego, bo jeśli schrzaniłem, to chciałbym wiedzieć w którym miejscu. A jeśli wyszło dobrze, to chciałbym wiedzieć co konkretnie.

    Przykro się robi, jak patrzę na kolejną awanturę w świecie książki. „Wyższego medium”. A tu kolejna burza na poziomie tabloidu. Tyle jest biadolenia o książkach jako ostatnim bastionie prawdziwej kultury, a tu niestety – środowisko z książkami związane i kółko wzajemnej adoracji blogspotowych blogerek robi wszystko, żeby sprowadzić literaturę do parteru. Uch, rozpisałem się 😉

    1. Heh. Czyli książki to ciągle emocjonujący temat. Z dwojga złego, lepiej tak, niż jakby wszyscy mieli je gdzieś. 😉

      A co do tego, że z recenzji płynie sprzeczny feedback – normalka. Tak jak pisałem, one nie są tworzone przez specjalistów, tylko przez czytelników. Do tego zwykle przez czytelników naiwnych, tzn. odbierających książkę na najbardziej bezpośrednim poziomie, bez silenia się na głębszą analizę. Warto zwracać uwagę na taką informację zwrotną, gdy się pojawia, ale absolutnie nie opłaca się brać tego do serca. Nawet jeśli stworzysz arcydzieło, zawsze będzie ktoś, kto powie, że tworzyłeś je na kiblu. Taki urok.

    2. Mam podobne odczucia co do logiki kierującej osobami piszącymi recenzje. O mojej książce dowiedziałam się interesujących rzeczy. Miedzy innymi, że jest dobra i zła. Że interesująca i nudna. A oto fragmenty:
      „Sprawa x jest bardzo intrygująca, jego postać przedstawiona jest głównie poprzez jego pamiętnik, który mrozi krew w żyłach”… „Pomysł na konstrukcję postaci x jest wspaniały, fantastyczny, intrygujący i niedający o sobie zapomnieć”…
      „Wspomnę jeszcze o języku autorki, który jest dobry, bardzo swobodny, podobał mi się. Wyobraźnia autorki również zasługuje na uznanie, bo wątek x naprawdę jest fenomenalny”…
      W czym więc problem? Ano w tym, że recenzentka chciała typowy kryminał, a książka nim nie jest, więc ją momentami nudziła.
      Inne recenzje wyglądają mniej więcej tak samo. Panie chciały kryminał, a dostały powieść kryminalno-obyczajową i za karę wystawiły oceny przeciętne. Nie mówiłabym nic, gdyby to było spowodowane wypunktowanymi błędami, ale skoro takich nie uświadczyły, to znaczy, że zostałam ukarana za ich zawiedzione nadzieje. Nie żebym miała z tego powodu rwać szaty i wykłócać się na jakimś forum, niemniej jest mi trochę przykro. To moja pierwsza książka, a może zostać pogrzebana tylko dlatego, że nie jest kryminałem!

  4. Zgadzam, że wszystkim, co tu zostało napisane. Z drugiej jednak strony nie do końca jest tak, że pseudo recenzje, będące zaledwie opiniami, tak zupełnie nic nie wnoszą. Z tego, co zaobserwowałam, często dzięki temu można zobaczyć, jak działa umysł przeciętnego czytelnika, a to jest bardzo ciekawa rzecz (i dobry sposób na wcelowanie na przyszłość w target ;P). Jeśli recenzja na blogu zawiera coś więcej niż kilka wytartych frazesów (a przecież tak też się zdarza), to już jest bardzo dobrze. Dajmy na to, wszyscy recenzenci jak jeden mąż informują, że płakali na jakiejś scenie, bo żałowali biednego bohatera – to również jest jakaś informacja 😀 A jeśli są zupełnie sprzeczne opinie, to i tu można coś wynieść. Wszak książki są dla czytaczy, nie dla krytyków, nawet jeśli niezaprzeczalną wartość będą miały teksty spod pióra tych drugich.

    1. Jasne, pełna zgoda, ale trzeba wziąć poprawkę na to, że takie „naiwne źródło” nie udzieli konkretnej informacji zwrotnej. Albo – różni ludzie zwrócą uwagę na różne rzeczy. Nie ma też szans trafić w gusta wszystkich, po prostu. O ile feedback od czytelników kompletnie autora nie zaskakuje (czyli – nastąpiła mocna reakcja, której nie przewidział), nie ma sensu wiązać z tym emocji.

  5. To wszystko prawda. Jednakowoż uważam, że jest to sytuacja adekwatna do czasów. Może się ona nie podobać, ale jest najbardziej optymalna tzn. wpasowująca się w wymogi sytuacji. Osobiście wolę, żeby dwadzieścia blogerek napisało, że im się jakaś książka podoba, bo ma ładną okładkę, niż żeby na książkę nikt nie zwrócił uwagi. Tym bardziej, że dogłębna analiza napisana przez profesora politologii mogłaby nie zostać przez nikogo zrozumiana, lub zrozumiana opacznie np. użył bardzo wielu skomplikowanych słów, więc książka kolokwialnie mówiąc „ssie pałę”. Blogerki robią content i wspomagają SEO 🙂

    1. Prawda. 😀 Dobre SEO to nie w kij dmuchał.

      Z drugiej strony, jeśli idzie o faktyczną sprzedaż książek, wsparcie ze strony blogów książkowych znaczy… niewiele. Podejrzewam, że jedna recenzja w którymś z tygodników opinii byłaby warta więcej, niż wpisy u kilkudziesięciu blogerów. Nie mówiąc już o takich rzeczach jak zagregowana ocena na Lubimyczytać, która ma IMHO niemały wpływ na decyzje czytelników.

      Oczywiście, o sprzedaży w największym stopniu decydują kwestie techniczne, czyli np. obecność na półkach Empiku. Ale to już inna para kaloszy.

  6. Tam miało być oczywiście filologii, nie politologii 🙂 Wiecie, jak to jest… człowiek siedzi w marketingu a wokół sami politolodzy i socjolodzy.

  7. Dobry artykuł, tyle że to nihil novi sub sole – Przemysław Czapliński już kilka lat temu nazwał krytykę literacką „żwawym trupem”. O ile jednak zgadzam się z diagnozą, niekoniecznie z konkluzjami. Profesjonalna krytyka literacka siłą rzeczy jest niedostępna percepcyjnie dla niefachowego odbiorcy. A ponieważ żyjemy w świecie symulakrów, co w tym dziwnego, że wypowiedzi krytyczne również przekształcają się w symulakryczne byty? Nie cofniemy już czasu, nie wyniesiemy z powrotem fachowej krytyki na piedestał – powiedzmy sobie szczerze, nie zawsze jej przynależny. Przecież znawcy też na temat zjawisk nowych i niezrozumiałych wygadywali niekiedy piramidalne bzdury. A jeśli na fali czytelniczego entuzjazmu młodzi ludzie chcą niefachowo pisać o książkach – to dlaczego nie? To dobrze, że czytają i dobrze, że chcą rozmawiać. Ratują nas od zalewu cyfrowego analfabetyzmu. Trzeba walczyć o podniesienie poziomu takich wypowiedzi – to jest oczywiste (choć na pewno nie w ten sposób, jak uczynił to wzmiankowany z bożej łaski pisarz…). Ale to, że one w ogóle się pojawiają i to w takich ilościach, to zjawisko raczej budujące aniżeli przygnębiające. A że są symulakrami w porównaniu to „prawdziwej” krytyki literackiej… No cóż – w takim świecie żyjemy. Lepsza wesoła stypa niż pełne namaszczenia milczenie.

    1. Prawda, nic nowego. Napisałem o tym tylko dlatego, że przy okazji aferki uderzyła mnie skala niezrozumienia tematu. 😉

      Co do symulakrów – żyjemy w takich czasach tylko dlatego, że nie mamy problemu z podróbkami. Lepiej mieć coś tanio, niż nie mieć nic, bo nie stać nas na autentyk. Oczywiście, paradoksalnie, podnosi to wartość rzeczy prawdziwych. Ten mechanizm działa również w stosunku do recenzji i – moim zdaniem – lepiej, jeśli ludzie będą niego świadomi. I jeśli będą potrafili rozpoznać podróbkę. Tylko tyle. 🙂

      A wesołe stypy to w ogóle fajna rzecz. Szkoda, że mamy ich tak mało.

      1. Marta Kładź-Kocot

        W zupełności się zgadzam 😉 Choć podróbki to również efekt uboczny łatwego produkowania i powielania, a kwestię oryginału/podróbki na polu sztuki ciekawie przerobił już Warhol. Dziękuję za odpowiedź i pozdrawiam! 🙂

      2. Zawsze miałem wrażenie, że Baudrillard bardzo poważnie traktował swoje symulakra. Coś w stylu: koniec świata, umrzemy w ułudzie. A tymczasem mi zawsze wydawało się to dość marną sensacją. Podrabiamy rzeczywistość od kiedy tylko nauczyliśmy się mówić. Cały nasz rozwój naukowy stoi na wielkiej podróbce, czyli matematyce. Ba, każda wspólnota opiera się na tym, że jej członkowie udają lepszych, niż są. To wszystko żadna nowość.

        Więc cóż… Warhol przynajmniej nie robił z tego zamieszania. Po prostu to wykorzystał. 😉 Również pozdrawiam!

  8. No właśnie. Książka stanowi jedynie tło wydarzeń dla bloga, gdzie najważniejszy jest kolejny aspirant na inżyniera ludzkich dusz, który chce stworzyć sobie jakaś wartość społeczną, byleby była skupiona wokół jego osoby. Jeśli ktoś dla przykładu chciałby wstąpić w świat fantastyki i w związku z tym szuka informacji o jakieś interesującej książce, to prędzej wybierze się on do strony polskiego fandomu, niż do niedzielnego blogera/blogerki, który dajmy na to okazjonalnie sięga po coś z pogranicza fantastyki albo tak jak w wypadku ostatniej afery, po cykl o niejakim kotołaku Ksinie, który, jak na ironię, ma swoje miejsce w tworzeniu historii polskiej fantastyki…
    Ktoś trafnie określił, że odwiedzanie i komentowanie blogów stanowi dzisiaj w dużej mierze substytut dyskusji przy kawce, gdzie sam kontakt z autorem bloga, czy interakcja jego gości przekładane są nad ideę strony, do której została powołana. Podkreślę to jeszcze raz: tu nie zawsze chodzi o książkę. W powieściach Ficner-Ogonowskiej narratorka dzieli się z czytelniczkami swoim przepisem na przyrządzenie kaszy, zaś blogerka niejako żali się swoim czytelniczkom, że nie było jej wczoraj dane zżyć się z książkowym bohaterem. Ostatnio podniósł się wrzask, bo z nagła wpadł stary wariat z brodą i kindżałem by rozegnać babską nasiadówkę. Kawa się rozlała, a ciastka wdeptano w dywan.
    Nie poruszyłeś Tomku aspektu krzewienia kultury, który w przypadku tej sprawy był najczęściej przywoływany. Nie mogłem znieść tego, że niemal wszyscy z uporem maniaka zarzucali autorowi Ksina, że nie potrafi przyjąć krytyki i że wykazuje przy tym zupełny brak kultury i obycia w internecie. To jest zapewne temat na osobny wpis (do czego już teraz Cię zachęcam), ale nadmienię tylko tyle, że w moim odczuciu KULTURĘ TWORZYMY MY WSZYSCY. To nie jest tak, że bloger (nawet ten najbardziej niefrasobliwy) jest zwolniony z odpowiedzialności za swoje słowa i może bez skrępowania dawać wyraz swoim emocjom (rzadziej wiedzy i umiejętnościom), a pisarzowi wypada jedynie ukorzyć się albo nieśmiało się nie zgodzić. Przestańmy wreszcie wciskać pisarzy w ramki osób, które jako jedyne wzięły na siebie daremny trud tworzenia kultury, zaś my jak ten rozkapryszony Neron jedynie zażeramy się winogronem i rozdzielamy wyroki za pomocą podniesionego kciuka – lubię/nie lubię.
    Sam sporadycznie piszę o książkach, również miałem możliwość i przyjemność uczynić to kilkukrotnie na Spisku i pogodziłem się już z tym, że jeśli poświęcam uwagę jakieś książce, to nie tonę w komentarzach – może dlatego, że w swoich tekstach o książkach sytuuję siebie gdzieś daleko z tyłu, bo to im należy w końcu oddać pierwszeństwo. Nie zamierzam tego zmieniać tym, że zacznę strugać pawiana, bo wtedy ludzie przyjdą w pierwszej kolejności na pawiana, a tym przerażająco łatwo jest robić dzisiaj konkurencję… Ilekroć piszę recenzję czuję, że cokolwiek nie sądziłbym o danej książce, to jestem to winien jej autorowi by poświęcić dostatecznie dużo czasu na omówienie jego bądź co bądź pracy. Poza tym wbrew pozorom w internecie, jak i w życiu mamy tylko jedną reputację.
    Jedyny pozytywny wydźwięk z tej całej afery jest taki, ze kotołak snuje się po internecie i nigdy nie wiadomo, kiedy zaatakuje – komentarz pod jedną z recenzji na blogu recenzje-jadzka: „Proszę przynajmniej poprawić błędy gramatyczne i stylistyczne. Albo lepiej wycofać recenzję. Bo może ten tekst pożreć kotołak. Bardzo pożreć…”
    Gdyby większość polskich autorów zaczęła baczniej śledzić blogi i odczuwaliby większą potrzebę by odciskać na nich ślad, to blogosfera skupiona wokół książek na pewno w dłuższej perspektywie by na tym skorzystała (przynajmniej jakaś jej część).

    1. Jeśli idzie o krzewienie kultury, myślę, że jednak tak to właśnie wygląda – twórcy robią za gladiatorów i wypruwają sobie żyły dla uciechy gawiedzi. A gawiedź współcześnie bardzo rozbestwiona, chciałaby wszystko od razu, najwyższej jakości i najlepiej za darmo. Szczerze mówiąc, nie przyszło mi do głowy, że da się ją utemperować. 😉

      Natomiast akcji Konrada Lewandowskiego biję w duchu brawo. Chodzi tylko o to, że – realistycznie patrząc – kosztowało go to więcej, niż było warte. Z czystym sumieniem nie mógłbym polecić pójścia jego śladem. O wiele zdrowiej siedzieć cicho i zlewać grono losowych recenzentów ciepłym strumieniem. Kotołaki też to chyba potrafią?

      1. Niestety, tu nie mogę się z Tobą zgodzić Tomku.
        Wspomniana gawiedź, chociaż nie przepadam za tym określeniem, powinna wreszcie zacząć rozumieć, że wytwór kultury, to nie tylko kolejna próba udaremnienia czyjegoś czasu swoją głupawą historyjką, czy zrobioną naprędce piosenką. Jeżeli komunikat zwrotny ma wyłącznie charakter roszczeniowy, bo ktoś mnie nie porwał swoją twórczością i zawracał aby dupę, bo za niektóre treści digitalne trzeba płacić abonament i „te artysty wyciągają łapę za to że aby som”, to znaczy, że kompletnie nie rozróżniamy podstawowych pojęć, a w końcu kultura i sztuka, to coś znacznie więcej, niż tylko zabawianie tej drugiej strony.
        Skoro czyjaś propozycja artystyczna nie trafia w próżnię, bo znalazł się jeden, czy drugi, który mianuje się tubą wszystkich podobnych jemu odbiorców i chce zabierać głos ex cathedra, to niech da sobie czas na zastanowienie, czy aby na pewno wie co robi- może być dwóch krytykujących, ale tylko jeden z nich będzie wiedzieć, dlaczego ma rację.
        Do złudzenia przypomina to film „Jego ekscelencja subiekt” , w którym zwykły sprzedawca trafia na bal sylwestrowy do rezydencji i biorą go za poważnego radcę Chełmońskiego – pozoranci do pewnego momentu bywają niegroźni, ale bardzo łatwo przegapić moment, kiedy nagle stają się dla kogoś zbyt ważni; ergo zbyt wpływowi. Bierne przypatrywanie się i pobrzękiwanie o mocy żółtego strumienia, to stanowczo za mało, żeby próbować to zmienić. Nie chcę któregoś dnia zorientować się, że brodzę we własnych sikach. Jeżeli blogosferę mają w większości tworzyć birbanci i uzurpatorzy, a nie zapominajmy, że blogosfera staje się bardzo ważnym kanałem komunikacji, to nie pozostaje nic innego, jak powtórzyć za Lewandowskim: ogień w blogosferę!
        Zapytasz, to co w takim razie należałoby zrobić?
        Proste: przestać dbać o swoje dobre samopoczucie.
        Czy kosztowało go to więcej, niż było warte?

        „Są rzeczy w życiu, które warto i są rzeczy, które się opłaca. Nie zawsze, to co warto się opłaca. Nie zawsze, to co się opłaca warto.”

      2. Mateuszu, ale co Ty zamierzasz z tym wszystkim zrobić? Wykłócać się o to na internecie? Bo to jest mniej więcej tyle, ile znajduje się w naszym bezpośrednim zasięgu.

        Absolutnie się zgadzam, że nasze społeczeństwo ma w swojej masie dość prostackie podejście do kultury (utożsamia ją z rozrywką, traktuje roszczeniowo, jednocześnie zarzucając roszczeniowość ludziom kultury). Jak najbardziej warto o tym mówić i nazywać rzeczy po imieniu, ale wyruszać na wojnę – nie warto. Nie kalkuluje się. Zużyjesz mnóstwo energii tylko na to, żeby utwierdzić ludzi w ich przekonaniach („O, paczta jakie te kultiury som aroganckie! Bendom mi mówić jak mam myśleć!”).

        Odmiana postaw społecznych wymaga skalkulowanego wysiłku, umiejętności skutecznego wykorzystania dostępnych zasobów – i posiadania samych zasobów. Chcesz prowadzić wojnę, trzeba się do niej przygotować. I przede wszystkim: nie działać emocjonalnie. Współczesne wojny wygrywają ci, którzy są dobrze zorganizowani, a nie ci, którzy potrafią głośno krzyczeć.

        Natomiast co do samej blogosfery – ona już jest pełna birbantów i uzurpatorów. Weź choćby takiego Tomka Węckiego. Facet zauważył, że mało kto pisze na tematy, które go interesują, więc sam zaczął to robić. Nikt go nie namaścił, żaden urząd nie udzielił mu pozwolenia. Chłop przyszedł prosto ze wsi i sobie wziął. Dokładnie w tej samej sytuacji są pozostali blogerzy. Blogosfera – tak jak kultura – nie jest elitarnym klubem, do którego wstęp powinni mieć tylko nieliczni. Lepiej myśleć o blogosferze jako o polu, na którym Twoje umiejętności i poglądy są weryfikowane. Jeśli trafiasz do ludzi (do jakichś ludzi, niekoniecznie do wszystkich), Twoja publika będzie rosła. Jeśli pleciesz bzdury, mało kto poza trollami będzie Cię czytać.

        Teraz – to wszystko brzmi jakbym miał co najmniej ambiwalentny stosunek do postawy Konrada Lewandowskiego. No więc powtórzę: wyłączając bluzgi, zgadzam się niemal ze wszystkim, co powiedział. Ale nie o to chodzi. Spójrz na sprawę realistycznie: on wszedł na kilka niszowych blożków, które mało kto odwiedza – i nawet nie to, że wyraził swoje zdanie, ale zaczął zwyczajnie trollować. Nie dość, takie zachowanie wcale nie świadczy dobrze o człowieku, to jeszcze nie ma wielkiego sensu. Założę się, że teraz – po całej aferze – autorzy tych blogów notują większy ruch, niż kiedykolwiek. Kompletnie zmarnowana energia. Działały emocje, nie rozsądek.

      3. Najpewniej różni nas to, że gdyby któryś z nas zapodział zegarek, to Ty zastanawiałbyś się gdzie ostatnio go widziałeś, podczas gdy ja przetrząsałbym już całe mieszkanie by go odnaleźć. Czy to znaczy, że nie mamy równych szans?

        Wydaje mi się, że zarówno Tobie, jak i mnie zależy na tym samym. Z tym, że Ty zastanawiasz się nad możliwościami w ogóle, a ja szukam tych, które leżą w moim zasięgu – tu i teraz. I owszem, zamierzam się wykłócać, nawet jeśli wiązałoby się to z nawiedzaniem największych odmętów blogosfery. Wyruszanie na wojnę? Myślę, że nie tędy droga, ale brak jakiejkolwiek reakcji odczytuję, jako pełne przyzwolenie. Poza tym wulgarny język i stosy niewybrednych inwektyw są obusiecznym orężem i jak słusznie zauważyłeś, nie jest to najlepszy sposób by dotrzeć do czyjegoś sumienia, ale to nie znaczy, że nie da się wcale. Chodzenie i głoszenie dobrego słowa – sam po części to przecież czynisz.

        Podtrzymuję moją wiarę w to, że gdyby więcej autorów książek odciskało swój ślad w blogosferze, to TACY recenzenci pomału zaczęliby odczuwać należytą presję. Jak już wspomniałem, kultura świeci światłem odbitym – jeżeli pisarz posyła swój snop światła w kierunku odbiorcy-recenzenta, a ten potrafi jedynie zasunąć kotarę z napisem „no i co z tego?”, to znaczy, że taki bloger nie tylko dobrowolnie wyjmuje się poza nawias kultury, bo nie chce jej współtworzyć, ale także (a może przede wszystkim) niweczy czyjąś pracę i wkład w kulturę.

        Nie chodzi o to by tworzyć jakiś elitarny klub, ani o fachową krytykę literacką. Boli mnie nieuczciwość wobec czytelników odwiedzających takiego bloga, nieuczciwość takiego autora wobec siebie, oraz przede wszystkim to, że wszyscy ci wymienieni odpychają od siebie myśl, że współtworzą kulturę – każdy z nich! Mam wrażenie, że ci ludzie żyją w jakieś masowej schizofrenii, bo z jednej strony prowadzą blogi o książkach, ale jednocześnie odżegnują się od tworzenia treści budujących kulturę, wyłączając z tego kulturę konsumpcji rzecz jasna. Autorka TEGO bloga (znana szerzej jako zarozumiała gąska) sama publicznie przyznała, że dla niej liczy się prostota wpisu, bo tylko taki ludzie chcą czytać. Idę o zakład, że gdyby ta sama blogerka przeczytała oszczędną, ale przy tym bardzo krytyczną recenzję na temat swojej książki, czy innego dzieła, to wraz ze swoją świtą urządziłaby istną krucjatę różańcową (zresztą wystarczy zobaczyć jej reakcję na krytykę samego wpisu).

        Nie da się być jedną nogą w kulturze, a mam wrażenie, że niektórzy właśnie by tak chcieli. Jeśli komuś szepnę na ucho, że czytałem ostatnio świetną książkę, to to jest już bycie w tej kulturze i jej tworzenie – żadna elitarność! Jeśli napiszę krytyczną, ale rzetelną i na miarę moich możliwości recenzję, to jest to nadal tworzenie kultury.
        Jeśli wezmę do ręki czyjąś książkę i nagram film, jak drę ją bezzasadnie na kawałki, to to będzie zabranie głosu nadal w ramach kultury? Moim zdaniem to będzie pokazanie, że uwiera mi bycie w jednym zbiorze z twórcami i odbiorcami, że jestem z dala od tego, niemal nad tym, bo przecież to ja jestem tu najważniejszy. Patrzcie teraz na mnie! Jeżeli piszę wszem i wobec, że książka jest do niczego, bo „nie zżyłam się z jej bohaterem”, to taka retoryka znaczy tylko tyle, że szukam sobie nowych koleżanek w internecie. Dlatego tenże społecznościowy charakter blogów wzmaga jedynie efekt zbiorowej halucynacji, gdzie ktoś młodym i naiwnym ludziom jawi się, jako opiniotwórcza postać, która głownie zaspakaja swój głód bycia gdziekolwiek i tworzenia czegokolwiek (wzmagany przez efekt „dziewczyny z sąsiedztwa”). Porządna dawka soli trzeźwiących w postaci rozwścieczonego kotołaka była tu potrzebna 😉

        Grunt, żeby kotołak zbyt często się nie zapomniał i nie wykraczał poza obręby kultury, którą sam chce tworzyć.

  9. Nie tylko krytyka jest martwa, literatura w naszym kraju jest martwa. Jeśli tak zwane książki Olgi Rudnickiej czy Lingas-Łoniewskiej są wyznacznikami kryminałów komediowych, jeśli drewniana językowo i fabularnie Katarzyna Bonda jest „królową polskiego kryminału”, jeśli wyznacznikiem jakości jest sprzedaż, którą pompuje dział marketingu wydawnictwa, to jak mamy mówić o krytyce? Jak mówić o profesjonalnym tekście na temat książki jak królują „recenzje” w stylu „szybko się czytało”?
    Do odbioru krytyki literackiej trzeba pewnych kompetencji. A tych coraz mniej nawet na filologiach.

    1. Sprawa jest bardziej skomplikowana, niż to przedstawiasz (bo, na przykład, ocena jakości literatury to żadna bułka z masłem; a IMHO sprzedaż kwalifikuje się tu jako jeden z istotnych czynników). Ogólnie jednak, niezależnie od niuansów – łączę się w sentymencie. Też mam wrażenie, że polska literatura to w dużej mierze ściema. I to ściema wpychana bardzo bezczelnie.

    2. Współcześnie za granicą też jest ściema (piję jednak tu do anglojęzycznej literatury). Miernych tekstów, na dodatek będących jednocześnie bestsellerami, jest na pęczki. Aż żal dupę ściska, że tak brzydko się wyrażę.

  10. Czy naprawdę sprzedaż „50 twarzy Grey’a” świadczy o tym, że to dobra literatura? Ocena jakości to ciężki kawałek chleba to prawda. Szkoda, że ten chleb coraz bardziej czerstwy 😉

    1. „Grey” jest naprawdę dobrym przykładem. Literacko to spora kaszana, ale jednak – kaszana, która poruszyła wyobraźnię wielu ludzi. Każdy pisarz chciałby to zrobić. Możemy kręcić nosem, że takie badziewie, a takie popularne, ale jeśli naprawdę uwierzymy, że w tej książce nie ma nic wartościowego, zaślepi nas własna arogancja. Sama popularność świadczy o tym, że opowieść zaspokaja jakąś potrzebę, trafia do ludzi – to cenna rzecz. Marketing nie potrafi sprawić takich cudów.

      Mój zarzut do polskiej literatury jest natomiast taki, że zbyt wiele udaje. Krótko mówiąc – że kłamie. Książki, które miały traktować o rzeczywistości, zwykle opisują rzeczy wyssane z palca. Pisarze, którzy niby mieli dać upust swoim obsesjom, kończą na kreowaniu własnego wizerunku. Jeden zrzyna od drugiego, mało kto ma odwagę wyjść przed szereg i zrobić coś po swojemu. To jest dla mnie niepojęte – po co sięgać po pióro, jeśli w planach mamy pierdolenie tak samo, jak wszyscy inni.

      Oczywiście, to nie jest pełen obraz. Są też pisarze, którzy przynajmniej starają się tworzyć rzeczy autentyczne. Po prostu – mam wrażenie, że są w mniejszości.

  11. Będę zrzędliwa, ale taką mam naturę. Jeśli już ktoś, kto ma się za znawcę języka pisze o krytyce literatury, to nie może robić błędów typu: „Każdy może założyć (kogo? CO?) BLOGA KSIĄŻKOWEGO”? Nie Autorze, mówi się i pisze „każdy może założyć blog książkowy”. A może Autor prowadzi TEGO SAMOCHODA i wkłada na nogę TEGO BUTA? Wiem, tak się przyjęło, może być tego bloga i tego esemesa, ale „poszłem” też już się podobno przyjęło a jakoś nikt, kto chwali się znajomością polszczyzny, tak nie mówi…

    1. Ech… Jak widać po tekście, inaczej interpretujemy zasady obsługi tej nowinki językowej. Ze swojej strony wyznam, że mimo profesji, nigdy nie miałem aspiracji do językowej czystości. Wieśniak ze mnie, więc mówię pospolicie, nawet jeśli mówię o literaturze.

  12. Nie mam nic do „opinii czytelniczych” pod warunkiem, że ich autor jest świadom tego, co pisze – że jest to JEGO OPINIA. Niestety wielu blogerów książkowych serwuje proste felietoniki z przeświadczeniem, że są to dogłębne, obiektywne recenzje i nawet posuwają się do udzielania rad autorowi, jak powinien pisać.

  13. Krótko,zwięźle i bardzo na temat, a w dodatku bardzo pokrzepiająco.Czytając bowiem cała tą śmieszną i irracjonalną aferę jaką rozpętał Pan Pisarz Od Siedmiu Boleści- odechciało mi się w ogóle próbować tworzyć cokolwiek.Jednak po zastanowieniu się ,po przeczytaniu tego posta doszłam do wniosku,że ma pan absolutną rację. Książka najczęściej „mówi” sama za siebie.Krytyka często też przyciąga-bo przecież nie wszyscy muszą się z nią zgodzić.Ja sama wiele razy czytałam książki ,które były non stop krytykowane, zaś sporej liczbie tych wychwalanych pod niebiosa nie dałabym nawet opinii „względnie dobra”. Tak więc nie ma co się obrażać i motać. O kulturze lub raczej braku takowej wspomnianego wyżej autora nawet się nie wypowiem.Jedno jest pewne , po jego powieści na pewno nie sięgnę.I nie ze względu na jakąkolwiek recenzję tylko za postawę autora.

      1. Panie Konradzie, proszę mi nie trollować czytelników.

        Basiu, proszę, nie nazywaj ludzi „Panem Pisarzem Od Siedmiu Boleści”, bo mi się też wtedy robi przykro.

      2. Och tak wielkie słowa w ocenie osoby po jednej zaledwie wypowiedzi.Toż to ignorancja przecież!Bywa…
        Panie Tomaszu jeśli pana uraziłam to bardzo mi przykro, bo nie pana miałam na myśli absolutnie ….

      3. Nie no, ja się nie czuję obrażony. 😉 Przykro mi, że jakiś pisarz dostaje taką etykietkę.

  14. Afera wybuchła nie przez to że pan Lewandowski w ogóle dał jakąś reakcję. Tu nie chodzi o żadną obronę blogerki jako blogerki ale jako osoby. Owszem, recenzja jest słaba, być może zawiera spoilery. Szkoda tylko że pan pisarz od razu zaatakował personalnie autorkę i wszystkie osoby które się z nim nie zgadzały. Wszystkie wyzwiska, „gęsi”, pytania „czy umyłaś już po seksie..” podczas gdy jego rozmówcy zachowywali kulturę i nie wyskakiwali z obrażaniem. Naprawdę należy chwalić taki brak kultury? Aż mi się kojarzy przykład z grą w szachy z gołebiem – wywróci figury, nasra na szachownice i będzie się czuł dumny z wygranej. A ciekawe co by było gdyby pani autorka recenzji napisała tak samo słabą ale pochwalną, pan Konrad by się już pewnie nie oburzał.
    Mnie jako piszącej byłoby wstyd i zapadłabym się pod ziemię jakbym się zachowała w ten sposób.

    1. Z tym się, niestety, muszę zgodzić. Pana Konrada poniosły w dyskusji emocje – zresztą, emocje w ogóle pchnęły go do reakcji. Wyszła rzecz w bardzo, bardzo złym stylu. Trolling jest trollingiem, niezależnie od intencji.

      Nie broniąc jednak formy wypowiedzi, w mojej ocenie większość tego, co powiedział, jest prawdą.

      1. Może w takim razie ktoś powinien również o tym napisać post? Bo koniec końców najwięcej dostało się od wszystkich blogerkom bo „piszą złe recenzje”. Zaś buractwo nie zostało w żaden sposób napiętnowane.

    2. Panie Tomaszu (nie wiem czy dobrze piszę ten komentarz, nie ma tam „odpowiedź” gdzie chcę dać) – dostało się panu Lewandowskiemu ale tylko od współczytających. Wiele serwisów pominęło jego zachowanie a skupiło się na pojeżdżaniu blogerek. W tym tekście także nie ma mowy o jego zachowaniu. Wiem że to niby nie ten temat no ale trochę się łączy mimo wszystko.

      1. Rozumiem, dlaczego taką sytuację można odebrać jako akceptację dla wybranej przez Lewandowskiego formy – ale naprawdę nie sądzę, że o to chodzi.

        Poza tym… Tak szczerze? Mnie osobiście bardziej rażą bezczelne stwierdzenia drugiej strony, czyli ludzi, którzy odwalili – i regularnie odwalają – intelektualną fuszerkę. Owszem, pisarz powinien mieć na tyle klasy, żeby nie pluć jadem, kiedy pieprzą coś bez sensu na temat jego twórczości. W końcu jego reakcja tylko o nim świadczy, o nikim innym. A poza tym: zawsze znajdzie się ktoś, kto palnie bzdurną opinię – umysłowego lenistwa się nie wytrzebi. Ale żeby to pochwalać? Sorry. Nie u mnie.

        Lewandowskiemu puściły nerwy i pokazał się od tej gorszej strony. Nie mam zamiaru klepać go za to po plecach. Myślę jednak, że wystarczająco już mu skopano tyłek, a to, co powiedział o recenzjach w polskiej blogosferze, jest prawdą. Niestety. Ze świecą tu szukać recenzentów, pełno za to dawców opinii.

      2. (znowu nie wiem czy piszę pod dobrym postem) A co jest złego w opiniach? Każdy ma prawo wyrazić i opublikować własną. Nie możemy traktować czytelnika z takim zarozumiałym nastawieniem „jesteś nikim, twoja opinia się nie liczy bo nie jesteś krytykiem literackim, nie piszesz super-świetnych recenzji! nie podoba się? zhejtuję cię jak cholera”. Pani recenzentka wyraziła negatywną opinię, nie obraziła autora. Gdyby go w jakiś sposób obraziła albo jej recenzja była hejtem to stanęłabym murem za panem Lewandowskim. Jednak skoro recenzja jest tylko zwykłą, nieobraźliwą opinią to ataki że takich nie powinno być podchodzą prawie pod zakaz wolności słowa, przynajmniej w moim guście :/

      3. Ależ właśnie dlatego przekonuję, że nie warto wyruszać na wojnę z każdym, kto wyraża jakąś opinię na internecie. 😀 Zwłaszcza że – dokładnie jak mówisz – każdy ma prawo do własnej. Nawet jeśli jest durnowata.

        Z drugiej strony, wyrażanie własnej opinii to jedno, a ubieranie jej w płaszczyk autorytetu to zupełnie co innego. To, co internet nazywa „recenzją”, jest nią najwyżej w cudzysłowie. Taki tekst może mieć sporą wartość rozrywkową, ale intelektualnie jest na poziomie „lubię” i „nie lubię”. Niczego nie wnosi. Dokładnie te braki merytoryczne wytknął Lewandowski. I w moim odczuciu – choć autor od początku nie był specjalnie delikatny, to jednak nie od razu wypuścił swojego wewnętrznego kotołaka. To raczej blogerzy i ich wierni czytelnicy poczuli się dotknięci, że oto poddaje się w wątpliwość światłe opinie recenzentów.

        No ejże. Albo korzystamy z ochrony jaką daje powszechne prawo do posiadania dowolnych opinii, więc również godzimy się z tym, że nasze nie są w żaden sposób szczególne (rzecz z jakiegoś powodu trudna do zaakceptowania dla blogerów). Albo – dowodzimy wartości naszego zdania solidnym wysiłkiem intelektualnym włożonym w jego ukształtowanie. Nie ma drogi pomiędzy. Nie ma „chciałbym, żeby wszyscy mnie mieli za autorytet, nawet jeśli pieprzę co mi ślina na język przyniosła”.

      4. A czy ja mówię że blogerzy mają tego typu autorytet? Autorka recenzji nie była polonistką ani znawczynią literatury, więc nie miała dobrego autorytetu. Ale nie zasłużyła też na wyzywanie od głupich gęsi.

      5. Nie, nie zasłużyła. Nikt nie zasługuje na obelgi. Ale ja nie potrafię jej tego zrekompensować i nawet nie będę próbował.

  15. Powtórzę kulturalnie za Julianem Tuwimem: „Pocałujcie mnie w dupę!”
    I cieszcie się, że Juliusz Słowacki nie żyje, bo on na moim miejscu dopiero by wam wygarnął…
    Pojęcia o kulturze nie macie! Ona nie ma nic wspólnego z wiejską etykietą.

    1. … musi pan zaczynać także tutaj? To już się robi nudne. Do kogo pan w ogóle pisze? W tekście pana nie obrażono.

      1. Matsuriko, Konrad Lewandowski pisze w reakcji na komentarze. Każdy ma do tego prawo, zwłaszcza jeśli komentuje się jego zachowanie.

        Natomiast – Panie Konradzie… Kultura nie wymaga dobrych obyczajów do istnienia, ale Pański wizerunek nie zyskuje na ich ignorowaniu. To jest przecież proste jak cep. Obrażając innych, umniejsza się Pan w ich oczach. Ani to nie pomaga przekonać ich do swoich racji, ani nie zjednuje postronnych. Jedyne, co Pan może w ten sposób zyskać, to zamieszanie wokół własnej osoby. Na internetach tego typu zachowanie jest dość powszechnie spotykane, nazywane trollingiem – i tępione.

        Brzmi to jakbym ojca uczył dzieci robić, ale do diabła… No chyba rozumie Pan, że w ten sposób nikogo nie przekona?

  16. Tomku, nie wiem czy czytasz komentarze przy starszych postach, ale jeśli czytasz, to wiedz, że się cieszę. 😉
    Przeczytałam część tej dyskusji i przyznam, że jest dla mnie tak groteskowa, że aż trudno uwierzyć, że prawdziwa. Jednak jeśli już miałabym stawać po czyjejś stronie, to Pan Konrad zebrałby ode mnie gromy. Umówmy się, blogi z recenzjami to tylko blogi. Blogi prowadzone przez nastolatki, którym radość sprawia czytanie i chcą się podzielić swoją opinią (uwaga, uwaga, wszyscy mamy do niej prawo) w jakimś małym skrawku internetu. Ja za dzieciaka marzyłam, żeby wydawać gazetkę. I tak sklejałam te kartki, wymyślałam krzyżówki i ozdabiałam naklejkami. A czułam się przy tym wybitnie profesjonalnie. Czy ktoś nakrzyczał na mnie i zwyzywał od nieprofesjonalnych gówniarzy tylko dlatego, że moja gazetka różniła się od Vogue? Nie. I chwała za to, bo pewnie jako ten nieprofesjonalny gówniarz popłakałabym się i nigdy dalej nie rozwijała pasji do artykułów, książek i dziennikarstwa. I tak chyba należy robić. Traktować te blogi z przymrużeniem oka. Nastolatki próbują, piszą jak umieją. To dobrze! A to, że piszą słabo? Czy to o nie na spisku wyczytałam, że nikt nie rodzi się Tolkienem? Dla mnie wyzwanie ich od idiotek i profesjonalnych inaczej (a czego spodziewać się po nastolatkach? Mrożka?) dowodzi tylko braku profesjonalizmu i delikatnego ego Pana Konrada. Ja rozumiem, że awanturnicy i buntownicy tworzą kulturę ,ale kłóćmy się z ludźmi na swoim poziomie, a tym, którzy muszą się jeszcze nauczyć – dajmy radę i popchnijmy dalej. A o Panu Lewandowskim mogę powiedzieć tylko – śmieszny gbur. I to z jakimś wygórowanym mniemaniem o sobie, czego dowodzą głupie uwagi w stylu „kotku, masz pojęcie o pisaniu w ogóle?”.
    A już uwagi, jakoby kultura miała być tylko dla uprzywilejowanych jest jeszcze bardziej śmieszna. A reszta? Plebs? Książki dozwolone po zrobieniu testów IQ? Przecież książki mają ogromny wpływ na dzieci i młodzież. Wzbogacasz słownictwo, utrwalasz ortografię. Myślę, że profesjonaliści potrafią odróżnić konstruktywną krytykę od opinii kogoś raczkującego w świecie książek i dziennikarstwa.
    Pozdrawiam spiskowców. ;))

    1. Ależ zgadzam się z tym, co mówisz. 😀 Ani reakcja Konrada Lewandowskiego nie robi mu pozytywnego wizerunku, ani nie była specjalnie dobrze wycelowana. Myślę jednak, że zanim zabierzemy się do wylewania na niego własnej porcji pomyj, warto spojrzeć na stan krytyki literackiej w ogóle. Ten sam poziom prezentują nie tylko blogerki-amatorki, ale poważne media, wliczając w to nawet tzw. media opinii. Przytłaczająca większość recenzji, które przeczytałem w minionym roku, ograniczała się do tego, żeby przytoczyć arbitralną opinię recenzenta. Jasne, jedni umieją to zrobić lepiej niż inni – ciekawiej mówią, albo po prostu stać ich na niebanalną perspektywę. Ale to dalej jest poziom „lubię – nie lubię”. Podobała mi się ta książka, bo autor poruszał aktualne kwestie. Polecam, bo czytałem wcześniej podobne lektury i też mi się podobały. Czy też po prostu: lubię to, bo w pewnym momencie pojawia się smok. Nie lubię, bo bohater jest rudy.

      Nie podzielam frustracji Konrada Lewandowskiego, ale ją rozumiem. Z punktu widzenia twórcy dyskurs na tym poziomie jest wyjątkowo miałki. I nikomu to nie przeszkadza – wszyscy zakładają, że taka jest obowiązująca norma. Nawet poważni ludzie, których stać na bardziej zaawansowaną refleksję, często produkują ładnie napisane bzdety, licząc że ich opinia będzie wzięta serio tylko na mocy autorytetu.

  17. Nie zgodzę się. Recenzje pisze się PRZEDE WSZYSTKIM dla innych czytelników, a nie dla autorów recenzowanych dzieł. Powinny być konstruktywne, a funkcja oceniająca przeważać nad funkcją opisową.

    Recenzja jest tekstem subiektywnym, a więc preferencje np. gatunkowe danego recenzenta mają znaczenie. Jeśli więc pisze, że nie lubi np. romansideł, ale sięgnął po tą książkę i mu się podobała, to można przypuszczać, że książka faktycznie jest naprawdę bardzo dobra. Jeśli ktoś we wstępie zaznacza, że nie lubi romansideł, to czytając recenzję romansidła takiego autora, trzeba brać pod uwagę, że tekst jest pisany przez kogoś, kto nie lubi takiego gatunku, a więc jeśli Ty lubisz – nie musisz sugerować się opinią kogoś uprzedzonego.

    Istotne jest też, żeby opinia była poparta argumentami, a więc: „podoba mi się/nie podoba, PONIEWAŻ…”. Z tak skonstruowanej recenzji wskazówki wyciągnie zarówno potencjalny czytelnik, jak i autor.

  18. Tyle piany nabito i jak zwykle nikt nie wspomniał, że poszło o SPOJLER… Bez niego nie byłoby całej awantury.
    Grafomania recenzentek internetowych i jawna tępota ich admiratorek są, będą i pozostaną grafomanią i tępotą, niezależnie od tego jak obszerne alibi się dla nich wymyśli. A tłumaczenia w stylu „to tylko…” są żenujące. Nie umiesz pisać – nie pisz!
    I nie czytaj. Książki nie są dla każdego! Tylko dla ludzi, który naprawdę potrafią je czytać.

  19. Licho(któremu się nie chce zalogować)

    Tytuł dość kontrowersyjny więc nikogo chyba nie zdziwi jeśli się z nim nie zgodzę. Z moich obserwacji wynika że krytyka ma się w internecie wprost świetnie. Owszem, nie wygląda tak jak kiedyś i szczerze mówiąc uważam to za atut bo recenzja polegająca na porównywaniu książki do innych książek wcale nie wygląda mi szczególnie zachęcająco. Zapewne w internecie jest pełno blogów z opiniami zamiast recenzji. Nic nowego pod słońcem, statystycznie większość ocen dowolnej książki to opinie.Tylko że trzeba mieć naprawdę ogromnego pecha żeby konsekwentnie trafiać tylko na nie. Z moich obserwacji wynika że w większości recenzji można jednak znaleźć to co najważniejsze: Co w książce było dobre, co było złe i co było głupie. Te trzy pytania mnie całkowicie wystarczą żeby zdecydować czy chcę przeczytać książkę.

    Nie wiem czy kojarzy pan coś takiego jak analizy książek. W internecie już kilka lat temu zaczęły się pojawiać grupy zajmujące się rozkładaniem zwykle tych najgorszych ) książek na czynniki pierwsze i ocenianiem ich przekazu i logiki.
    Jeśli chodzi o oceny dobrych książek to też widziałam sporo wartościowych blogów które szerzej odpowiadały na pytania: dlaczego książka jest dobra i co jest w niej dobre.

    Jeśli już bym miała narzekać to na dwie rzeczy:
    1.Mała ilość recenzowanych książek. Jeśli książka należy do mało znanego pisarza to rzeczywiście znalezienie dobrej recenzji bywa trudne. Ale to jest naturalna konsekwencja niskiego poziomu czytelnictwa. Mało czytelników= trudniej trafić na takich którzy chcą i mogą dobrze zrecenzować książkę.
    2. Chora kultura około pisarska. Dość dosadne słowa ale nie wiem jak to wyrazić inaczej, z jakichś niepojętych dla mnie powodów w świadomości polaków(nie wiem jak jest za granicą) istnieje dziwaczne przekonanie że autora nie wolno krytykować bo mu się zrobi przykro. Najłatwiej to się daje zaobserwować na forach i blogach chociaż wśród czytelników pełnoprawnych książek też jest obecne. Komentarze na forach z opowiadaniami potrafią się składać z jednego zdania”świetne opowiadanie, pisz dalej” Jeśli chodzi o prawdziwe książki wiele razy spotykałam się z odbieraniem nawet nie szczególnie ostrej krytyki jako obraźliwej.I to nie przez autora ale przez czytelników.

    Podsumowując:Osobiście uważam że krytyka ma się dobrze niestety ze względu na małą ilość czytelników dotyczy zwykle tylko najpopularniejszych książek. Jeśli chodzi o recenzje w formie porównań to ja tam za nimi płakać nie będę, być może słusznie zostały porzucone na rzecz zgrabniejszych form. Gdybym natomiast miała zaproponować jak poprawić jakość krytyki w Polsce… może jakiś tekścik o sztuce krytykowania? Mam wrażenie że większość zwłaszcza młodych czytelników zwyczajnie nie wie jak to robić i jakimi kryteriami się kierować( i nic dziwnego bo ocenianie czegoś tak subiektywnego jest trudne). Mówię o uczeniu młodzieży bo uważam że przy tym stanie czytelnictwa nie można polegać tylko na zawodowych recenzentach. Zwyczajnie by nie wyrobili.

Skomentuj Mateusz Miś Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *