Przejdź do treści

Poradnik pisania – ćwiczenie 8

ćwiczenia dla pisarzy - 8 - spisek pisarzy - poradnik pisania

Oto i ósme ćwiczenie dla pisarzy! I to takie, jakiego jeszcze nie było. Dwóch mężczyzn czai się pod cudzym domem. Co planują? Jak historia potoczy się dalej?

Przeczytaj przedstawioną niżej scenę i napisz jej kontynuację. Tekst, który stworzysz, nie musi być długi, nie musi być też zamkniętą całością. Ot – tyle, żeby przekazać zamysł. Bonusowe punkty otrzymasz za wprowadzenie ciekawego zwrotu akcji po opisanych wydarzeniach.

Pamiętaj: ćwiczenie jest po to, żeby rozruszać mózg, a także dostarczyć inspiracji i powodu do tworzenia.

No to do dzieła!

 

Zgasło światło w ostatnim oknie kamienicy.

Karol westchnął, gasząc peta w popielniczce samochodu. To wszystko trwało zbyt długo. Zdecydowanie zbyt długo.

– Idziemy! – rozkazał.

– Po co ten pośpiech? – mruknął Marian. W dłoni trzymał ledwo napoczętego papierosa. Gdy mówił, wydychał dym, tworząc zasłonę oddzielającą go od towarzysza.

– Twój śmietnik czyścimy – warknął Karol. Otworzył drzwi i wyszedł. – No dalej!

– Pada – stęknął Marian, wskazując na przednią szybę, gdzie pojawiły się pierwsze krople.

– Cholera jasna! Zgodziliśmy się, że trzeba to zrobić, prawda? Nie bądź dupa.

Marian niechętnie wygrzebał się z samochodu. Rzucił niedopałek na chodnik, przygasił butem. Ulica była pusta i cicha, rozświetlona tylko latarniami. Poza kręgami światła panowała nieprzenikniona ciemność.

Karol ruszył do bramy kamienicy. Dziarski krok, energiczne tupanie. Patrząc na niego, Marian nagle zrozumiał, że to wszystko nie skończy się dobrze. Ta noc nie jest za darmo. Rankiem – ktoś będzie płakać.

 

Kontynuację, którą napiszesz, możesz wrzucić albo w komentarzu pod wpisem, albo na Forum. Ta druga opcja jest o tyle lepsza, że innym spiskowcom łatwiej będzie skomentować Twoje dzieło. Jeśli szukasz pozostałych ćwiczeń  zajrzyj tutaj.

 

Foto: Nick Kenrick / Foter / CC BY-NC-SA 2.0

15 komentarzy do “Poradnik pisania – ćwiczenie 8”

  1. Weszli na klatkę. Cicho jak koty. W środku było ciemno i duszno. Wąskie drewniane schody prowadziły do góry. Minęli pierwsze piętro. Żadnych drzwi. Drugie piętro. To samo. Na trzecim i ostatnim piętrze już na nich czekano.

    – Jednak przyszliście. Kto by pomyślał? – powiedział wysoki, barczysty i łysy facet w typie klubowego ochroniarza.

    Marian uśmiechnął się cokolwiek złośliwie i przypalił papierosa. Kaszlnął cicho, chwilę później głośniej, parę razy uderzył się dłonią w pierś.

    – Powinieneś to rzucić, tyle razy ci mówiłem – zauważył kąśliwie Karol.

    – Rzucić, rzucić, i co mi to da? Rak sam ustąpi? Będzie kolejny cud?

    – Nie będzie dzisiaj żadnych cudów – powiedział łysy, otwierając drzwi i gestem zapraszając do środka. – Żadnych cudów ale może śmierć będzie łagodna.

    – W tym celu tu przybyliśmy do doktora Melegena. Prawda Karolku?

    Karol uśmiechnął się tak, jakoś nijako, a Marian łapczywie wypalił ostatniego papierosa, aż po sam filtr. Drzwi się zamknęły.

    1. Po żenująco długim czasie – odpowiadam: mnie się podoba. 😀

      Nie mam się do czego przyczepić (może poza przecinkami), więc przyczepię się do pierdoły. „Wysoki, barczysty i łysy facet w typie klubowego ochroniarza”. Zawsze miałem wrażenie, że gromadzenie przymiotników jest niezgrabne. Na tej zasadzie, że czytasz to i po kolei musisz zbudować sobie obraz z tych przymiotników, kiedy nie znasz jeszcze rzeczownika. Najprostszą radą jest ograniczenie ich liczby do dwóch (co da się zrobić w Twoim wypadku – „wielki i łysy”). Jeszcze lepszy efekt osiągniesz, kiedy dobierzesz odpowiednio deskryptywny rzeczownik, co pozwoli Ci w ogóle ominąć przynajmniej jeden z przymiotników („wielki łysol”). Obejść można to również przerabiając jakiś detal w bardziej rozbudowaną formę (na przykład porównanie) albo wyrzucając część opisu do drugiego zdania. Jedno i drugie wymaga jednak większych zmian.

  2. Zgasło światło w ostatnim oknie kamienicy.
    Karol westchnął, gasząc peta w popielniczce samochodu. To wszystko trwało zbyt długo. Zdecydowanie zbyt długo.
    – Idziemy! – rozkazał.
    – Po co ten pośpiech? – mruknął Marian. W dłoni trzymał ledwo napoczętego papierosa. Gdy mówił, wydychał dym, tworząc zasłonę oddzielającą go od towarzysza.
    – Twój śmietnik czyścimy – warknął Karol. Otworzył drzwi i wyszedł. – No dalej!
    – Pada – stęknął Marian, wskazując na przednią szybę, gdzie pojawiły się pierwsze krople.
    – Cholera jasna! Zgodziliśmy się, że trzeba to zrobić, prawda? Nie bądź dupa.
    Marian niechętnie wygrzebał się z samochodu. Rzucił niedopałek na chodnik, przygasił butem. Ulica była pusta i cicha, rozświetlona tylko latarniami. Poza kręgami światła panowała nieprzenikniona ciemność.
    Karol ruszył do bramy kamienicy. Dziarski krok, energiczne tupanie. Patrząc na niego, Marian nagle zrozumiał, że to wszystko nie skończy się dobrze. Ta noc nie jest za darmo. Rankiem – ktoś będzie płakać. Należy mu się, wybąknął Marian i tupał równie energicznie jak jego wspólnik.
    – Kurwa, który to będzie numer? Skup się!
    – Stary! Nie wydzieraj się tak, bo ktoś się zorientuje, że coś jest nie tak. Poczekaj chwilę. – odparł uspokajającym tonem Marian, po czym rozglądnął się i szarpnął drzwi podważając kluczem zamek. – I po co było się tak denerwować…
    Weszli do środka. Mrok klatki schodowej rozjaśnił blask guzika od windy.
    – Ostatnie piętro. – burknął Karol krzywo spoglądając na towarzysza.
    – Wiem, nie rób ze mnie debila po raz kolejny.
    Zdenerwowanie wypełniało ciasną kabinę windy, chcieli mieć to za sobą. Czuli pot i mocne przyśpieszające bicie serca, gdy majestatycznie stawiali kroki na brudnej posadzce ostatniego piętra. Zbliżali się jak Anioł Śmierci do niewypapranych krwią ościeni drzwi o numerze pięćdziesiąt pięć. Były to stare, pamiętające komunę drewniane drzwi pozbawione jakiejkolwiek finezji. Karol przyłożył do nich ucho i próbował uwrażliwić je na każdy nawet najmniejszy szmer.
    – Wchodzimy. Dawaj wytrych. – Powiedział wyciągając otwartą dłoń, a Marian zaczął niespokojnie grzebać w plecaku.
    – No dawaj… nie mów, że zapomniałeś zabrać to gówno.
    – Ile razy mam ci powtarzać, że masz przestać mnie ciągle poniżać, na pewno gdzieś tutaj jest – warknął Marian rzucając przy tym plecak na ziemię. – Pierdolę to! Sam to załatw, mam dość!
    – Zamknij mordę i nie rób scen, musimy to zrobić. Dla Ani pamiętasz? – odrzekł stanowczo Karol, podniósł plecak i sięgnął po wytrych. – Matko… Nie ma go…
    – Musi być, nie zgrywaj się Karol. Wkładałem go na pewno. Musimy jakoś sforsować te drzwi bez robienia niepotrzebnego hałasu. Musimy użyć łomu, nie ma wyjścia.
    – Dobra dawaj go, nie spodziewałem się, że jeszcze kiedyś go użyje. Mężczyzna wziął do ręki żelazne narzędzie i przymierzył się do otwarcia drzwi, w międzyczasie Marian napełnił gazę cieczą z buteleczki. Ciszę korytarza przeszył dźwięk wyłamywanego drewna.
    – Gotowe. – szepnął podekscytowany Karol. Weszli do środka. Mieszkanie przepełniał zaduch staroci począwszy od jelenich rogów po ledwo trzymające się kupy meble, na których stały kiczowate figurki i zdjęcia dzieci. Mężczyźni spojrzeli na siebie porozumiewawczo i bez szelestu starali się wejść do ciasnego pokoju służącego za sypialnię. Dwójka ludzi niewinnie spała na łóżku nieświadoma przyszłych zdarzeń.
    – Bierzemy go – rzucił półtonem Karol. We dwójkę stanowczo chwycili starszego mężczyznę i zerwali go z łóżka, wtem ten zbudził się i zaczął się szamotać. Karol w mgnieniu oka przycisnął mu dłoń do twarzy by dostatecznie stłumić wszelkie odgłosy. Zdenerwowany tym wszystkim Marian potknął się i strącił z półki wielkie lampowe radio, które spadając narobiło jeszcze większego zamętu.
    – Jezus Maria! – poderwała się z łóżka przerażeniem staruszka. – Puśćcie go, wandale! Natychmiast…
    Marian puścił dziadka i rzucił się na zdezorientowaną panią. Chwilę potem leżała bezwładna na podłodze obok rozbitego radia.
    – Wynosimy się stąd, słyszałeś stary, wynosimy się!
    Wzięli znów starego i wynieśli z mieszkania. Jakimś cudem udało im się bez większego rumoru uporać się z przeniesieniem go na parter. Czuli, że są panami sytuacji, że teraz oni mają boską moc sądzenia.
    – Jeszcze pięćdziesiąt metrów i część mamy za sobą, tylko co zrobimy z tym starym kutasem Karol? – powiedział jak nigdy pewny siebie Marian.
    – To się zobaczy – odparł zamykając z trzaskiem klapę bagażnika.

    1. Niezła opowieść. Co prawda dla pełnego obrazu chciałbym wiedzieć po co musieli porwać staruszka dla Anki i co zamierzają z nim zrobić, ale podoba mi się, na przykład, zmiana ich nastawienia – przed akcją noszą ich emocje, po akcji czują się jak bogowie.

      Nie byłbym jednak sobą, gdybym się nie doczepił detali.

      Pierwsze primo. Twoi bohaterowie jednak gadają za dużo. Skradają się, nie chcą być zauważeni, a tymczasem nie mają problemu z tym, żeby się przekomarzać i rzucać ciężkimi torbami tuż przed drzwiami ofiary. To jest nawet zabawne, ale trzeba się trzymać logiki świata i pewnego decorum. Gdyby naprawdę coś takiego miało miejsce, włamywacze ryzykowaliby, że obudzą cel albo sąsiada – a ten drugi, nawet jeśli nie wyjdzie na klatkę, to może zobaczyć ich przez wizjer w drzwiach…

      Gwoli ścisłości muszę dodać, że w ogóle w Twoich dialogach jest trochę więcej wyjaśniania i opisywania rzeczywistości, niż być powinno. Nie tylko w tym jednym momencie, przed drzwiami.

      Drugie primo. Opisy bywają u Ciebie dość… nieskoordynowane. Weźmy to chociażby: „Czuli pot i mocne przyśpieszające bicie serca, gdy majestatycznie stawiali kroki na brudnej posadzce ostatniego piętra. Zbliżali się jak Anioł Śmierci do niewypapranych krwią ościeni drzwi o numerze pięćdziesiąt pięć.” Co jest nie tak? Od początku. Takie wrażenia jak pot na plecach czy przyspieszony puls to wrażenia bardzo indywidualne, więc lepiej, żeby zostały pokazane z takiej właśnie perspektywy – indywidualnej. Kiedy prowadzisz dwóch bohaterów w trzeciej osobie, masz ten komfort, że możesz przeskakiwać między ich perspektywami, więc nie ma potrzeby do narracji grupowej (która, swoją drogą, niemal zawsze jest złym pomysłem).

      Dalej. „Majestatycznie stawiali kroki”. To jak, byli zdenerwowani czy szli na bal? Z patosem jest ten problem, że łatwo przegiąć i czytelnik, zamiast czuć się podniośle, zacznie brechtać. Dalej. Porównujesz ich do Anioła Śmierci. Poza tym, że znów podnosi to patos sytuacji, tak naprawdę czytelnik nie dostaje tu wartościowej informacji. Bo co to znaczy „zbliżać się jak Anioł Śmierci”? Co, on kuleje jakoś, podskakuje sobie? Ciągnie nogami po ziemi jak zombie? Chcesz zasugerować skojarzenie, które dla czytelnika będzie niejasne i wymuszone. Przecież nie mówiłeś wcześniej, że idą kogoś zabić.

      Dalej – najpiękniejszy fragment. „Zbliżali się (…) do niewypapranych krwią ościeni drzwi”. Słuchaj, patos nie jest wart tego, żeby robić czytelnikowi wodę z mózgu. Czym jeszcze te drzwi nie są upaprane? Można wymienić: marmoladą, śmietaną, sokiem z buraka, sałatką śledziową… Zasada jest prosta. Jeśli chcesz być uczciwy wobec czytelnika, nie będziesz mu opisywać czegś, czego nie ma – tylko po to, żeby narzucić mu swoją interpretację wydarzeń.

      A teraz clou programu. Cały ten wysiłek, cała ta słowna hochsztaplerka – nic z tego nie było Ci potrzebne. Zwłaszcza że sam łamiesz ten ton już chwilę później sprzeczką bohaterów. A potem nawet specjalnie nie starasz się do niego wrócić. Nie idź w patos. Wielkie słowa to zawsze dodatkowe ryzyko, które trzeba dobrze wyważyć – a mało kto to potrafi.

  3. Drzwi zamknęły się. Nie było już odwrotu. No dobra, może i był, ale taka ucieczka byłaby mordem dokonanym na męskim ego, a na to nie stać żadnego „prawdziwego” faceta. Karol dokonał głębokiego wdechu. Rozmarzony wyraz jego twarzy wskazywał, że mieliśmy do czynienia z dobrze już utrwalonym odruchem Pawłowa. Marian spróbował iść jego śladem, ale mieszanka alkoholowo-tytoniowych oparów oraz duszących perfum wywołała u niego jedynie kaszel. Karol roześmiał się i poklepał go po plecach.
    -Nauczysz się młody, jeszcze się nauczysz. Teraz gdy ta pinda cię rzuciła zadbam o to byś w końcu zobaczył co to prawdziwe życie! Zrobimy porządek z tym śmietnikiem, który sobie urządziła w twojej głowie!
    Zaczerwieniony na twarzy Marian pokasływał raz po raz. Nie mógł nad tym zapanować. Wtem ciche odgłosy śmiechów i zabawy dobiegające gdzieś zza ściany zastąpił stuk obcasów. Wystarczyło jedno spojrzenie, a kaszel Mariana urwał się natychmiast. Na szczycie schodów stała wysoka, długowłosa i diablowyzywająco odziana kobieta.
    -Czego chcecie, frajerzy? – jej lodowaty głos nie pozostawiał złudzeń kto tu rządzi.
    -Ach, madame Dolores! – Karol nagle zamieniony w Karolka zaczął miętosić rękaw swojej marynarki – Zauważyłem, że jest już Pani wolna…
    -Śledzisz mnie?! – ton królowej zimy zmienił się w zew walkirii. Karolek skurczył się jeszcze bardziej.
    -Nie, nie śmiałbym – tym razem mełł słowa spod opuszczonej głowy – tak tylko przypadkiem przechodziłem i dostrzegłem gaszone światło…
    -Przechodziłeś?! Przypadkiem?! W tej okolicy?!- gdyby ktoś kiedyś miał wątpliwości skąd u troglodytów wziął się pomysł na gniewną boginię wojny to byłby dobry obrazek do encyklopedii, tuż koło hasła „Isztar” – I pewnie również „przypadkiem” przytargałeś ze sobą swojego koleżkę?!
    Zamienionego w słup soli Mariana wyrwało z odrętwienia dopiero trzecie uderzenie barkiem w ramię. Odruchowo wykonał krok do przodu, głęboki skłon i wybąkał: – Marian jestem.
    -Twoje imię nie jest ważne. – kobieta prychnęła z pogardą i powolnym, wystudiowanym krokiem zaczęła schodzić po schodach. W ruchu jej nogi do samej ziemi oraz biodra działały na mężczyzn niczym talizman hipnotyzera, choć biorąc pod uwagę aktualnie gadzi stan umysłu obydwóch typów trafniejszym byłoby porównanie do fletu zaklinacz kobry. Gdy w końcu kobieta stanęła przed nimi wciąż patrzyła na nich z góry. Zabójczo wysokie obcasy kobiety i mimowolne kurczenie się mężczyzn gwarantowały taki układ sił. Gdy kobieta wyciągnęła przed siebie otwartą dłoń na jej przegub zsunęły się złote bransolety. Karol na chwilę przerwał miętoszenie rękawa by sięgnąć do kieszeni. Po chwili w kobiecej dłoni znalazł się krwistoczerwony klejnot.
    -No no – lodowaty głos przybrał nagle barwę poważnie zbliżoną do drapanego za uszkiem kotka – Rubin… postarałeś się Karolku.
    -Dla Pani wszystko – skurczony Karolek próbował skłonić się, choć praktycznie rzecz biorąc nie za bardzo było już jak – Jednak nie dałbym rady bez pomocy Mariana…
    Kobieta spojrzała swymi smoliście czarnymi oczyma na Mariana. Gdyby była kimś innym można byłoby zaryzykować stwierdzenie, że w jej wzroku widać było uznanie.
    -A więc jesteś przedsiębiorczym mężczyzną Marianku? – zapytała głosem kotka, który aktualnie porzucił drapanie za uszkiem na rzecz zabaw z myszką. Naturalnie zabawa była jednostronna.
    -Staram się, Pani. – przez twarz Mariana przebiegł uśmieszek, z TYCH uśmieszków.
    -Podobasz mi się – mruknęła kobieta i jednoznacznym gestem nakazała Marianowi pójść za sobą.
    Gdy tylko kobieta odwróciła się twarz Mariana zmieniła się w pyszczek kota z Cheshire – Dzięki, Tato!

    1. Dobre. To któryś już Twój tekst, który czytam, i utwierdzam się w przekonaniu, że masz dryg do lekkiej, komediowej formy. Z rzeczy, które mi nie brzmią – opisy. Są zbyt barokowe. Nie przeszkadza mi to w didaskaliach do dialogów, ale gdy rzucasz tak zdanie za zdaniem, już zgrzyta. Być może dobrym ćwiczeniem będzie stworzenie zabawnego opisu z użyciem krótszych, bardziej zwartych zdań. Zorientujesz się, jak trudno Ci to idzie i jak dużo tracisz (lub zyskujesz) w takiej formie.

      Odnośnie tekstu powyżej, uwaga konstrukcyjna: brakuje opisu miejsca, do którego weszli bohaterowie. Nie bardzo wiem, gdzie są. Niby sobie mogę łatwo dopowiedzieć, ale jednak – tekst byłby lepszy z takim opisem. Być może obszerniejszy opis Dolores też by się przydał, bo kobieta ewidentnie robi wrażenie samym wyglądem. Czytelnik byłby ciekaw przynajmniej tego, którą częścią ciała tak świeci.

      Z pierdół: nie używaj tak często cudzysłowów (zwykle nie są potrzebne gdy mówisz coś ironicznie); uważaj na powtórzenia,;nie zakładaj, że czytelnik zna ten sam kontekst, co Ty („uśmieszek z TYCH uśmieszków”).

  4. Drzwi były lekko uchylone . Drzwi wydały charakterystyczny dżwiek , ten dźwiek który Marian znał nie od dziś . Weszli . Przekraczając próg gmachu Karol stracił swą pewność siebie . Ciemny korytarz ktory przywitał młodzieńców przypominał ruine a nie lokal w nowoczesnej dzielnicy Warszawy . Obdrapane drewniane ścisny kolidowały ze startym czerwonym dywanem który ,,zasłaniał ” rzeczywistość tego miejsca . Wśród ogromnej ciszy Marian szepnął do przyjaciela :- ,,Możemy się jeszcze wycofać ” . Karol nie odpowiedział nic , lecz jego blade oblicze szukało schodów które znał , lecz teraz czuł się zdezorientowany , zagubiony – tak jakby coś miało pójść ,, nie tak ” .Karol chwiejnym krokiem ruszył naprzód …

    1. Uff, OK. Po kolei. Masz powtórzone „drzwi” w pierwszych dwóch zdaniach. Normalnie powtórzenia to zgrzyt, ale nie tragedia. Zwłaszcza jeśli to, co się powtarza, to zagubione „się”. Przeoczenie powtórzenia podmiotu w dwóch następujących po sobie zdaniach – na początku tekstu! – to już poważny problem. W ten sposób wysyłasz czytelnikowi sygnał, że nie panujesz nad tekstem. Nie ma gorszego sposobu na rozpoczęcie, niż taka informacja.

      Ale idźmy dalej. Bo jest lepiej, choć to nie koniec zgrzytów. „Obdrapane” = „odrapane”; pierwsza forma jest kolokwialna, lepiej brzmi druga. „Kolidowały” = „kontrastowały”. Nie dochodzi przecież do literalnego zderzenia ścian z dywanem, prawda?

      W jaki sposób dywan „zasłania” rzeczywistość? To sformułowanie jest niejasne nawet bez cudzysłowu, który tylko dodaje Twoim słowom niepewności. To, co chcesz powiedzieć, można napisać tak: „Odrapane ściany kontrastowały z czerwonym dywanem, który ktoś rozścielił na podłodze – tak jakby chciał zasłonić rzeczywistość”.

      Cisza nie może być ogromna. Widziałeś ją kiedyś? Duża była? Gwoli ścisłości, IMHO w ogóle nie potrzebujesz dodawać ciszy przymiotnika. Zresztą, zdanie: „Wśród ogromnej ciszy Marian szepnął do przyjaciela” – możesz spokojnie przerobić na dwa, w którym jedno jest o ciszy, a drugie o szeptaniu. Albo napisać tak: „Ciszę przerwał Marian”.

      Dalej. „Karol nie odpowiedział nic , lecz jego blade oblicze szukało schodów które znał , lecz teraz czuł się zdezorientowany , zagubiony (…)”. Po prostu napisz, że Karol nie znalazł tych schodów. No były tutaj, a ich nie ma. Były tu, do cholery. Nie ściemniam!

  5. Marian powiedział zaniepokojony
    – Będziesz ryzykował dla 5 stów ?
    -To ,,5 stów” pozwoli przetrwać do następnej akcji więc zamknij się.- odparł Karol ściszonym głosem. Po czym dodał spuszczając z tonu- zrób to dla Ireny.
    -Dobra ale wejdź już mamy dostarczyć paczkę do 4.
    Po wysłuchaniu rozmówcy ruszył równie energicznym krokiem co wcześniej. Po otwarciu drzwi zadziwił go widok chłopca maks 8 lat, więc zapytał go:
    – Chłopcze jest ciemna noc zmykaj do mamy- powiedział zdziwiony
    nie zdążył zorientować się co się dzieje a mały uciekł. Nie rozmyślając nad tym za długo ruszył dalej po schodach które pamiętają czasy Jaruzelskiego. A za nim szedł Marian robiąc za tragarza (w sumie do niczego więcej nasz chłop mało rolny się nie nadawał). Mijali 1 piętro 2,3,4 aż doszli do 5 i do drzwi z numerem 254. Karol powiedział władczo
    -Podaj rzesz wytrych cymbałku. Marian podał obojętnie to o co został poproszony, tak jakby przywykł do porównywania do prostych instrumentów. Karol jak to Karol otworzył zgrabnie zamek. I wszedł do pokoju ogarniętego mrokiem. Wrócił po paru minutach z muskularnym mężczyzną na plecach. I to wtedy pojawił się dzieciak i spytał się:
    -Co panowie robią z moim tatą ?

    PS Życzę miłego czytania i proszę o uzasadnioną krytykę

  6. Staneli przed właściwym mieszkaniem.
    Karol dał znać Marianowi aby zaczął pracę nad zamkiem. Po chwili drzwi się otworzyły a ich oczom ukazał się skromny przedpokój.
    – Ty jesteś pewien, że to tutaj?- zapytał Karol.
    -Tak wynika z adresu.
    -Lepiej, żebyś się nie pomylił.
    Zapadł moment ciszy, po czym odezwał się Marian:
    -Stary przecież to i tak nic nie da. Myślisz, że się nie skapnie?
    -Do cholery Marian weź się w garść! Siedziałeś w pierdlu przez tyle czasu! I to przez nią!
    -Jednak to jest..
    -..twoja żona. BYŁA żona. A w dodatku jest teraz z kimś innym. Wystawiła cię, rozumiesz? A teraz czas na odwet.
    -Sądzisz, że ona to tutaj ma?W końcu to ciężkie dowody-spytał z powątpiewaniem Marian.
    -Oczywiście, że ma je ze sobą. Dzięki temu nagraniu twoja była żona nareszcie dowie się co to jest więzienie. Na własnej skórze.
    -Okej, załatwmy ją raz na zawsze.-zgodził się Marian.
    -Tylko…gdzie mogła to schować?
    Gwałtownie odwrócili się słysząc znajomy głos dochodzący zza ich pleców:
    -Cześć chłopaki.Przyszliście szybciej niż się tego spodziewałam.
    Niech to szlag. To ona.

  7. Stanęli na klatce schodowej. Karolowi trzęsły się ręce, kiedy popychał ciężkie drzwi do mieszkania oznaczoego numerem piętnaście. Nie chciał się jednak przyznać przed Marianem, ani tym bardziej przed samym sobą że bardzo się boi. I ten strach aż pożerał go coraz bardziej i bardziej, z każdym kolejnym ruchem. Kiedy Karolowi udało się otworzyć drzwi, spojrzał na Mariana. Brązowowłosy towarzysz niewiele od niego niższy kończył wypalać kolejnego papierosa.
    -Rusz dupe -warknął Karol, ale czuł że wypowiada te słowa głównie do siebie. Marian niepewnym krokiem udał się za kolegą do niewielkiego, ciemnego pomieszczenia. Przez małe źródło światła wpadające przez okno oboje dostrzegli dobrze zbudowaną sylwetkę mężczyzny, od którego mieli zyskać pieniądze.
    -Wiesz, czego chcemy -wycedził przez zęby Karol, dla odwagi zaciskając pięści. Wysoki mężczyzna zrobił krok do przodu i wypiął klatke piersiową napinając tym samym mięśnie.
    -Tak – rzucił w ich stronę zamkniętą walizkę. Kiedy Marian po nią sięgnął, poczuł na swojej skroni lodowatą lufe pistoletu. -Najpierw Ewa, potem forsa.

  8. Mężczyźni weszli na drugie piętro i skierowali się do wcześniej obserwowanego mieszkania. Drzwi były otwarte. Już w przedpokoju panował ogromny bałagan, ale prawdziwy syf zaczął się w salonie. Poprzewracane meble, roztłuczone butelki i mnóstwo innego śmiecia walało się po podłodze. W rogu pod ścianą leżał jakiś chłopak. Karol z Marianem podeszli do niego i chwycili pod ręce. Prawie udało im się go podnieść, lecz w ostatniej chwili się wyślizgnął. Ponowili próbę i tym razem złapali pion.

    – Idziemy – zakomenderował Karol.
    – A nie możemy go tu jednak zostawić – zaproponował kompan.
    – Nie – warknął tamten. – Wiedziałeś, że ma problemy z alkoholem, a jednak z nim piłeś.
    – Dorosły jest.
    – Słuchaj, przez ciebie uciekł mu ostatni pociąg. Pół miasta drałowaliśmy po samochód, żeby go odwieźć do Krakowa, więc zamknij ryj i ciągnij te zwłoki.
    – To może ty go odwieziesz, a ja tu posprzątam? – próbował tracąc resztki nadziei.
    – O nie, kochany, ty żeś schlał pana młodego w przeddzień ślubu, to ty się będziesz tłumaczył jego narzeczonej.

  9. Zgasło światło w ostatnim oknie kamienicy.
    Karol westchnął, gasząc peta w popielniczce samochodu. To wszystko trwało zbyt długo. Zdecydowanie zbyt długo.
    – Idziemy! – rozkazał.
    – Po co ten pośpiech? – mruknął Marian. W dłoni trzymał ledwo napoczętego papierosa. Gdy mówił, wydychał dym, tworząc zasłonę oddzielającą go od towarzysza.
    – Twój śmietnik czyścimy – warknął Karol. Otworzył drzwi i wyszedł. – No dalej!
    – Pada – stęknął Marian, wskazując na przednią szybę, gdzie pojawiły się pierwsze krople.
    – Cholera jasna! Zgodziliśmy się, że trzeba to zrobić, prawda? Nie bądź dupa.
    Marian niechętnie wygrzebał się z samochodu. Rzucił niedopałek na chodnik, przygasił butem. Ulica była pusta i cicha, rozświetlona tylko latarniami. Poza kręgami światła panowała nieprzenikniona ciemność.
    Karol ruszył do bramy kamienicy. Dziarski krok, energiczne tupanie. Patrząc na niego, Marian nagle zrozumiał, że to wszystko nie skończy się dobrze. Ta noc nie jest za darmo. Rankiem – ktoś będzie płakać. Pozostawała nadzieja, że będzie to ktoś inny niż oni.
    Marian podszedł do drzwi lekkim krokiem, ustawił się przy zamku, a Karol odczepił granat od pasa i skinął. Drzwi nie były zamknięte. Prosta sprawa, standardowa akcja treningowa. Uchył, granat, zamknąć, huk, szybkie wejście. Wybuch poprzewracał wieszaki i doniczki z dracenami stojące w korytarzu, a odłamki granatu odłupały spore ilości tynku ze ścian. Karol rozejrzał się, celując obrzynem przed siebie i szukając potencjalnych celów. Pusto.
    „Drugie piętro. Idziemy. Tempo, kurwa!” – rzucił ostro i ruszył w stronę schodów. Wszystko wyglądało jak dobrze zorganizowana akcja sił specjalnych, nie bez powodu. Obaj byli emerytowanymi wojskowymi z elitarnej jednostki wojskowej, obecnie na usługach wysoko postawionego przedsiębiorcy. Oczywiście jego interesy były krystalicznie czyste, podobnie jak jego intencje. Oraz konta bankowe tych, którzy mieli jakiekolwiek obiekcje do interesów Pana Józefa.
    Wbiegli na pierwsze pietro bez przeszkód, w całej kamienicy było cicho i pusto. Narobiliśmy niepotrzebnie hałasu tym granatem, pomyślał Marian. Drzwi po lewej i po prawej wyglądały na zamknięte, ale warto było sprawdzić. Nie potrzebowali dodatkowych problemów rzucających ołowiem w plecy. Karol ustawił się po lewej, naprzeciwko Mariana.
    „Teraz! – rzucił. Drzwi nie ustąpiły. Dobrze. Jeden problem z głowy.
    Odwracając się, odruchowo powiódł bronią za linią wzroku. Tym razem wyuczony nawyk uratował mu życie, strzał padł szybciej niż zdążył przyjąć do wiadomości, że ktoś jest na schodach. Odrzut podbił mu rękę, a ciemna sylwetka poleciała z powrotem w głąb klatki schodowej.
    – Blisko było – Marian nie krył zdziwienia. – Chyba się starzejemy. –
    – Pogadamy o tym przy wódce. Ja stawiam. Jeszcze jedno piętro! – Karol starał się nie tracić werwy, mimo że zaczynało do niego dochodzić co się przed chwilą stało i jak blisko było. Strzał w głowę nie boli, ale gdyby najpierw dostał w jaja? Skręcało go na samą myśl o wydłubywaniu ołowiu z fujary. Miał ochotę się zrzygać i napić wódki, zasadniczo w tej kolejności.
    Trzy kroki, spojrzenie w górę. Pusto. Szybki trucht przy ścianie, zakręt. Stukot był aż nadto charakterystyczny.
    „Padnij!” – wrzasnął, kładąc się na połpiętrze i nakrywając głowę rekami. Huk ogłuszył ich obu, w uszach piszczało, a błędnik zachowywał się jak na najgorszym kacu. Granat wybuchł jeszcze na drugim piętrze, a Karolowi dostało się jedynie odłamkiem drewnianej balustrady. Bywało gorzej. Rzucił okiem na Mariana, ale ten był już na nogach, odczepiając własny granat od paska.
    – Skurwysyny! Za Dunkierkę! – mięso i granat poleciały jednocześnie w kierunku przeciwnika.
    – Maaaaaaaarian! Kaaaaarol! Dziecaaaaaki! Obiad na stole! – rozległo się wołanie.
    – Idzieeeeeeeemy! Za Stalingraaaaaad! – Marian i Karol natychmiast zmienili kierunek inwazji i ruszyli z powrotem w dół klatką schodową. W powietrzu roznosił się przyjemny aromat pieczonych ziemniaków i kurczaka, wymieszany ze słodkim zapachem czereśniowego tytoniu z fajki Józefa, ojca dwóch rozrabiaków.

  10. (…)
    Karol ruszył do bramy kamienicy. Dziarski krok, energiczne tupanie. Patrząc na niego, Marian nagle zrozumiał, że to wszystko nie skończy się dobrze. Ta noc nie jest za darmo. Rankiem – ktoś będzie płakać.

    Za bramą Karol zniknął Marianowi z oczu. Tutaj już żadne światła uliczne nie docierały, a cieć postanowił nie wymieniać spalonych żarówek, bo przecież i tak nikt rozsądny o tej porze nie wychodzi z domu.
    – Karol? Gdzie jesteś? – Zdezorientowany Marian stał na środku bramy jak kretyn.
    – Nie stój tak w bramie jak kretyn – strofował go Marian i szarpnięciem pociągnął w ciemność. Zaraz za dużym, ośmioklapowym, kontenerem na śmieci. Wypełnionym tak, że mieszkańcy zostawiali worki obok kontenera.
    – Dawaj, teraz nie ma starego… – zaczął Karol, ale przerwał zorientowawszy się, że Marian nie ma worków.
    – Gdzie worki młotku?
    – No w aucie…
    – Czemuś ich nie wyciągnął?
    – Nic nie mówiłeś, że już. Myślałem
    – No, no, tylko mi się tu kurwa nie rozkręcaj. To niebezpieczna u Ciebie sprawa
    – Ale co? – Marian się całkiem pogubił
    – Nic, kurwa… Leć po worki – rozkazał Karol
    Marian wyskoczył z cienia jak jakiś ninja, albo przestraszony kot. Chwilę go nie było, po czym głośnym stękaniem i kurwowaniem pod nosem dał znać, że wraca. Razem podrzucili worki do już leżących na betonie. Marian natychmiast wycofał się do samochodu, ale Karol jeszcze chwilkę marudził.
    – Odpalaj auto! Szybko! – wydawał polecenia wybiegając z bramy. Za nim w brami powoli rosła czerwona łuna.
    – Pojebało Cię kurwa? Karol… – teraz już serio przerażony Marian, kurczowo trzymając się kierownicy
    – Jedziemy debilu! – wyraźnie słychać było w głosie irytację – Chcesz żeby nas zobaczył? Już, już, już… No odpalaj!
    – Nie krzycz na mnie, bo się denerwuję – bronił się Marian – kluczykiem trafić nie mogę!
    Po chwili cudem udało mu się odpalić brykę. Ostrożnie wycofał – nie był typem rajdowca – włączył migacze i wjechał na ulicę.
    – Kurwa Marian…
    Kątem oka Karol zobaczył tylko jak smolisty dym zasłania płomienie. Był na tyle ciężki, że z trudem unosił się z nad śmietnika. To wszystko co Marian zapamiętał…

    Nad ranem wyszedł na podwórko w kamienicy, jak co dzień zapalić pierwszą fajkę. Sięgnął do kieszeni spodni, ale niczego nie znalazł. Zaklął w myślach – nie chciało mu się łazić tam i z powrotem dla fajki. Podwórko było kompletnie zalane, a ściana przy śmietniku była zaczerniona aż po dach. Wszędzie walały się niedopalone śmieci.
    – co się stało panie Tadeuszu? – zapytał gospodarza jakby nie miał pojęcia co się stało…
    – jakaś gówniarzeria w nocy fajki paliła przy śmietniku i się zajęło…
    – jaka gówniarzeria?
    – a skąd mam wiedzieć – żachnął się Pan Tadeusz – Paczkę znalazłem przed bramą. Najtańsze świństwo… mam totalnie przesrane we Spółdzielni… zwolnią mnie jak nic….
    – współczuję – „akurat” pomyślał Marian… wywalą Cię na pysk i dadzą kogoś kto będzie tu dbał o porządek. „Dobra zmiana” – dumny z dobrze wykonanego zadania Marian uśmiechał się pod nosem. „Znów dobro zwyciężyło”. Marian poczuł się jak ten superhero z bajek. Tajemniczy obrońca ludzkości…
    – … ja stracę pracę, ale wy to zginiecie w tych śmieciach. Przecież nikt tu nie dba o czystość. Ja mam grupę, to przynajmniej mnie zatrudnili. Ale chętnych nie ma. Już dawno na rencie powinienem siedzieć… Pół roku minie jak kogoś znajdą.
    – O kurwa…

  11. Zgasło światło w ostatnim oknie kamienicy.
    Karol westchnął, gasząc peta w popielniczce samochodu. To wszystko trwało zbyt długo. Zdecydowanie zbyt długo.
    – Idziemy! – rozkazał.
    – Po co ten pośpiech? – mruknął Marian. W dłoni trzymał ledwo napoczętego papierosa. Gdy mówił, wydychał dym, tworząc zasłonę oddzielającą go od towarzysza.
    – Twój śmietnik czyścimy – warknął Karol. Otworzył drzwi i wyszedł. – No dalej!
    – Pada – stęknął Marian, wskazując na przednią szybę, gdzie pojawiły się pierwsze krople.
    – Cholera jasna! Zgodziliśmy się, że trzeba to zrobić, prawda? Nie bądź dupa.
    Marian niechętnie wygrzebał się z samochodu. Rzucił niedopałek na chodnik, przygasił butem. Ulica była pusta i cicha, rozświetlona tylko latarniami. Poza kręgami światła panowała nieprzenikniona ciemność.
    Karol ruszył do bramy kamienicy. Dziarski krok, energiczne tupanie. Patrząc na niego, Marian nagle zrozumiał, że to wszystko nie skończy się dobrze. Ta noc nie jest za darmo. Rankiem – ktoś będzie płakać.
    Weszli do budynku i udali się na górę.
    — Który numer? — Spytał Karol.
    — Pięćdziesiąt cztery.
    Wchodzili dalej w ciszy, wsłuchując się w stukanie ich butów o kamienne schody, które dzięki akustyce budynku było bardzo donośne.
    — Jesteś pewien, że to tutaj? Stawiam na szale moją posadę w policji, tylko po to, żeby jakaś dziwka nie nakablowała na ciebie. — Szeptem spytał Karol.
    — Na sto procent, i nie bój się, odpłacę ci za to z nawiązką. — Zapewnił go Marian.
    — Mam nadzieję.
    Stanęli przed drzwiami z numerem pięćdziesiąt cztery i spojrzeli na siebie nawzajem, jakaś ich cząstka wiedziała, że z powrotem wyjdzie tymi drzwiami tylko jeden z nich, lecz całkowicie ją zignorowali.
    Pukanie do drzwi, światło ponownie zabłysło.
    — Kto tam? — Zapytał kobiecy głos po drugiej stronie drzwi. — Och Marian, mówiłam ci, nie przychodź tu już więcej. To skończone.
    — Wiesz, po co tu jestem. — Odpowiedział stanowczym, najbardziej męskim, jakim potrafił głosem.
    — Ja już tego nie mam, odejdź, albo powiem Robertowi, jakie interesy uprawiasz na boku.
    — Dobrze, ja próbowałem po dobroci. — Stuknięcie otwierającego się zamka.
    — Ale jak?! Wynoś się! Nie masz prawa! — Krzyczała zdezorientowana, cofając się.
    — Wstąpiłem do właściciela lokalu, co jak co ale moja odznaka może jeszcze co nieco zdziałać. — Obaj weszli do mieszkania, Karol zamknął drzwi.
    — Ale czego ode mnie chcesz?!
    — Najpierw chcę, żebyś się zamknęła. — Cały czas cofając się, dotarła do blatu kuchennego i oparła na nim rękę za plecami, on się do niej cały czas zbliżał. — Następnie chcę, żebyś trzymała gębę na kłódkę, jeśli chodzi o mnie i o mój mały interes.
    — Mały interes? Zaopatrujesz w narkotyki połowę miasta! — Krzyknęła.
    — Powiedziałem, żebyś się zamknęła! — Przypomniał jej głośnym szeptem, łapiąc ją mocno za szyję. Jej oczy się rozwarły, prawie wychodząc z orbit. Karol cały czas na nich patrzył, był widzem, dopóki nie zobaczył czegoś, co Marian nie mógł. Jej ręka czegoś szukała za jej plecami, Rzucił się w ich stronę, spodziewając się najgorszego. Niestety za późno.
    Jej ręka chwyciła rękojeść noża kuchennego, który leżał na blacie, dobrze wiedziała, po co do niej przyszli, oni albo ona. Szybkim kocim ruchem wbiła nóż w lewy bok Mariana, po czym na jego twarzy ukazała się pełna zdziwienia mina, mówiąca: „Coś ty mi zrobiła?”.
    Karol nie zdążył, kiedy doskoczył do obściskującej się pary krew ciekła strumieniami, czemu nie pomógł fakt, że wyjęła nóż z rany.
    — Kurwa, Marian!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *