Przejdź do treści

Poradnik pisania – ćwiczenie 7

steampunk - spisek pisarzy - ćwiczenie 7

[soundcloud url=”https://api.soundcloud.com/tracks/72932698″ params=”color=dd3333&auto_play=false&hide_related=true&show_artwork=false” width=”100%” height=”120″ iframe=”true” /]

 

W ramach siódmego ćwiczenia dla pisarzy, skomponujesz utwór w stylistyce steampunku. Dlaczego? Dla nauki, oczywiście!

Steampunk jest nurtem literackim opartym w dużej mierze na sentymencie i estetyce. Powstał w kręgach anglosaskich z fascynacji erą wiktoriańską – co zresztą nie powinno dziwić. Koniec XIX wieku był przecież szczytem brytyjskiej potęgi. Nad wyspiarskim dominium słońce nie raczyło wtedy zachodzić. W Polsce wspominamy te czasy mniej ochoczo, co najwyżej na lekcjach martyrologii stosowanej. O wiele przyjemniej cofać się kilka stuleci dalej, do Rzeczpospolitej od morza do morza.

Tymczasem – sam steampunk oferuje nie gorszą inspirację niż, na przykład, fantasy tolkienowska. Ba, może w polskich warunkach jest nawet lepszym źródłem pomysłów, bo mniej ogranym. Na naszym rynku wprawdzie da się znaleźć wiele przekładów, ale rodzimych pozycji, dostosowujących stylistykę do polskich realiów, zbyt wiele nie ma. Najlepiej kojarzę powieści „Zadra” oraz „Krawędź czasu” Krzysztofa Piskorskiego. Choć, w zasadzie, „Lód” Dukaja też można tak zakwalifikować.

Jak stworzyć coś wpisującego się w nurt steampunku?

Recepta jest zdumiewająco prosta. Po pierwsze, umieszczasz akcję w warunkach historycznych. Najlepiej nadają się do tego wiek XVIII i XIX, ponieważ z jednej strony – współczesnemu czytelnikowi oferują wystarczająco egzotyki. Z drugiej strony – to momenty przełomowe dla rozwoju technologicznego cywilizacji Zachodu. Oświecenie zrodziło metodę naukową. Industrializacja i inne dziewiętnastowieczne wynalazki wywróciły ówczesną rzeczywistość do góry nogami.

I tu dochodzimy do drugiego ważnego elementu tego nurtu – nieodzownych anachronizmów. Technologia, która odmienia życie i wywraca porządek społeczny, to motyw idealnie pasujący do opisywanych przez steampunk czasów. Dla ówczesnych widok kolei żelaznej musiał być wstrząsający. A ruchome obrazy – toż to czysta magia. Oczywiście, dla nas to banał. Dlatego w powieściach steampunkowych tak często pojawiają się wynalazki, które nawet nasz świat wywróciłyby do góry nogami. Gdyby pisarze opisywali napęd spalinowy jako szokujące odkrycie, czytelnik czytałby to z drwiącym uśmieszkiem, a nie z wypiekami.

OK, to wszystko. Naprawdę. Realia i obyczaje rodem z XIX wieku, plus anachroniczna technologia, daje nam ostatecznie steampunk. Nie ma tu wielkiej filozofii – cóż, przynajmniej dopóty, dopóki samodzielnie jej nie dorobisz.

Do tematu można przecież podejść na wiele sposobów i z różnymi ambicjami. Dukaj w „Lodzie” chciał przywołać wrażenie wielkiej dziewiętnastowiecznej powieści, sięgnął więc też po ten sam język i stylistykę. Ty nie musisz iść aż tak daleko, przynajmniej nie w tym ćwiczeniu.

Ćwiczenie

Napisz teraz jedną scenę – lub krótką, zamkniętą opowieść – rozgrywającą się w Polsce pod koniec dziewiętnastego wieku (dokładniej: w kontrolowanej przez Rosjan Warszawie). Wybierz bohatera i nadaj mu motywację (to inżynier-pozytywista, sufrażystka, socjalista-narodowiec, czy ktoś jeszcze inny?). Wyobraź sobie scenerię, czyli staroświeckie miasto przemienione niezwykłą technologią. I stwórz tekst, wykorzystując swój warsztat najlepiej, jak potrafisz.

Jeśli nie interesuje Cię fantastyka albo masz awersję do steampunka – tym bardziej spróbuj wykonać to ćwiczenie. Dobry pisarz potrafi napisać wszystko. Warto przełamywać swoje granice.

Gotowymi tekstami podziel się w komentarzu lub – jeśli wolisz – wrzuć je na Forum.

Jeśli czujesz, że potrzebujesz dodatkowego wsparcia, sprawdź Poradnik pisania i przeczytaj artykuły, które ukazały się do tej pory. Z pewnością znajdziesz tam wiele przydatnych porad.

Jeśli natomiast chcesz pogłębić swoją znajomość realiów dziewiętnastowiecznych, polecam lekturę polskich pozytywistów – takie nazwiska jak Prus, Orzeszkowa czy Konopnicka. Warto też sięgnąć po mniej znane dzieła Sienkiewicza. Wbrew temu, że się ich wpycha do gardeł dzieciom w szkołach, to są naprawdę solidni pisarze. Poza tym, lepszego literackiego obrazu tamtych czasów po prostu nie znajdziesz.

 

Foto: Brett Jordan / Flickr / CCBY 2.0

Muzyka: Two Steps From Hell

21 komentarzy do “Poradnik pisania – ćwiczenie 7”

  1. „socjalista-narodowiec”

    A więc narodowy socjalista?! Nie, ja o nazistach pisać nie będę, poza tym pod koniec XIX wieku można było zostać albo narodowym demokratą (endekiem) albo socjalistą (PPS), choć oczywiście inne opcje też były: komunista, liberał, etc.

    1. O nazistach też można pisać, choć taką fantastykę częściej określa się mianem dieselpunku. 😉 Natomiast mnie, oczywiście, chodziło o archetyp dziewiętnastowiecznego polskiego socjalisty, który utożsamiał walkę o socjalizm z walką o narodową niepodległość. Sporo takich było.

  2. Dziesięcioletni Wojtek szybki krokiem przemierzał ścieżkę biegnącą brzegiem Jeziora Wilanowskiego. No, może krokiem to za dużo powiedziane, ponieważ rozklejone łapcie które miał na nogach sprawiały, że co chwila włóczył nogami lub się potykał. Ale musiał się spieszyć, za pół godziny zaczynał swoją dwunastogodzinną nocną zmianę w fabryce zapałek, a do zakładu została jeszcze ponad połowa z ośmiokilometrowej trasy, którą codziennie pokonywał w jedną i drugą stronę. Musiał zdążyć, bo na jego miejsce czekało kilku innych chłopców, którzy dzień w dzień koczowali pod zakładem czekając na możliwość pracy, a w końcu praca w takim zakładzie to nie byle co – jest lekka, przyjemna, nie trzeba kopać węgla czy targać ciężarów, ot dwanaście godzin własnoręcznego ugniatania kulek siarki, co w tym trudnego? Pewnie, kilka razy miał mniej szczęścia i trafiła mu się zmiana z fosforowymi zapałkami, po których strasznie piekły go palce, ale ogólnie nie było źle. Zarabiał świetne pieniądze, było go stać na opłacanie własnej komórki u znajomego Żyda, chleb i mleko po znajomości u rolnika, którego mijał idąc do pracy, a raz w tygodniu nawet kawałek słoninki zamiast gołębia, jeśli nie udało mu się złapać ptaka. Może i starczyłoby mu na nowe łapcie, ale niestety w domu czekała na niego pięcioletnia siostra cierpiąca na suchoty, więc wszystkie pieniądze, które udało mu się uciułać trafiały do krewnego czynszownika, który jako cyrulik wpadał raz na miesiąc i badał dziewczynkę. Dlatego właśnie Wojtek nie mógł się spóźnić.
    Jak na złość jednak dostrzegł, że ścieżka jest zablokowana. Tłum ludzi zebrał się przy brzegu i szemrał głośno. Teraz już na pewno nie zdąży… poczuł jak mokra kropla ścieka mu po policzku i zaczął biec. Wpadł między ludzi próbując się przepchnąć, ale oni byli zbyt silni, dorośli mężczyźni odpychali go a on leciał na ziemię raz za razem, jak jakiś worek kartofli. Mówił „przepraszam”, ale oni go nie słyszeli lub nie chcieli słyszeć, bo sami z oburzeniem wykrzykiwali jakieś słowa:
    -Po co nas tu zebrałeś?!
    -To szaleństwo, zaraz przyjedzie policja albo co gorsza Kozacy i znów nas obiją, trafimy do Cytadeli albo na Sybir!
    -Lepiej się rozejdźmy, jest jeszcze czas!
    Niski mężczyzna w meloniku i kraciastej marynarce z łatami na łokciach stojąc na drewnianej skrzyni próbował przemówić.
    -Posłuchajcie, idzie nowe! Czas feudalnych panów się skończył! Wielcy panowie, którzy są wielcy bo jakiś tam ich przodek był skończonym sukinsynem i mordercą na usługach władyki przeminął! Dziś stworzymy lepszy świat, świat w którym człowiek nie będzie musiał pracować po dwanaście godzin sześć dni w tygodniu tylko po to by mieć co do garnka włożyć, świat w którym każdy będzie mógł rozwijać swe talenta i cieszyć się bliskością rodziny zamiast wykonywać durnoty nakazane przez pracodawcę, świat w którym nasze dzieci będą mogły czytać i poznawać nowe światy, nowe pasje, wolne od katorżniczej pracy, która zabija nasz naród…
    – Ciekawe jak?! – przerywali mu oburzeni ludzie – Carskie sługusy nigdy na to nie pozwolą!
    – I Żydzi! – zakrzyknął jakiś niski chłopaczek z wąsko przyciętym wąsikiem – Żydzi za dobrze sobie żyją naszym kosztem! Czynszowniki i lichwiarze!
    – O właśnie! – zawtórowała mu strasznie gruba baba – I łapiduchy co żyją z ludzkiej tragedii!
    – Spokojnie, moi drodzy! – mężczyzna w meloniku próbował zapanować na tłumem – To przecież jasne, że tak długo jak żyć będziemy pod carskim butem nigdy się będziemy żyć szczęśliwie! Tylko kiedy nasza udręczona przez wrogów święta ojczyzna wybije się na niepodległość osiągniemy dobrobyt. Będziemy mogli nareszcie stanowić sami o sobie! Wybierzemy najlepszych i najświatlejszych reprezentantów, którzy poprowadzą nasz kraj w stronę rozwoju i pomyślności! I nie będziemy już musieli utrzymywać stada biurowych i lichwiarskich pasożytów, które wysysa z nas wszystkie życiodajne soki, odbierając nam lwią część naszych zarobków!
    – Tak jest, dobrze mówi! Polać mu! – ryczał tłum.
    – Ale to przecież nierealne! – protestował siwy starzec w dziurawym wypłowiałym fraku i pękniętych binoklach – Rosjanie są zbyt potężni byśmy mogli się na nich porwać, a przecież sami dobrowolnie nie ustąpią z Kongresówki! Za dobrze im tu się żyje…
    – Co racja to racja – przytaknął mężczyzna w meloniku – Dlatego właśnie z pomocą przyjdzie nam nauka! Nauka godna nadchodzącego szybkimi krokami XX wieku, wieku postępu i oświecenia! Niech zacznie się wielkie dzieło wyzwolenia i niech nasza ukochana ojczyzna zrzuci okowy niewoli! – mężczyzna odwrócił się w stronę stawu i wystrzelił w powietrze racę. Kilkanaście sekund później spokojne wody Jeziora Wilanowskiego zaczęły się unosić. Widzowie zamilkli w zdziwieniu. Dopiero gdy uniosły się na prawie metr tafla wody pękła i spomiędzy spienionych fal zaczął wyłaniać się potężny kształt. Wielkie obłe cielsko lewiatana liczącego sobie lekko ponad trzysta arszynów długości i co najmniej pięćdziesiąt średnicy. W niemal grobowej ciszy rozdartej jedynie hukiem pędzącej wody bestia pięła się coraz wyżej, a gdy już ukazała się w pełni… To było najstraszniejsze. Gdy potwór zrzucił z siebie wody tego co kiedyś było Jeziorem Wilanowskim okazało się, że jego cielsko zawisło w powietrzu. Nie jak ptak, czy ważka, po prostu – było tam i czekało, cygaro dawno zapomnianego tytana. Choć potwór nie wydawał żadnych odgłosów jego nieruchome cielsko przeszywały dziwne pomruki, zupełnie jakby był siłaczem rozciągającym swe ciało przed oczekującym go wyzwaniem. Ludzie zamarli. Nacieszywszy się chwilą i widokiem ich twarzy mężczyzna w meloniku pomachał do stwora i wtedy niewielkie fragmenty jego cielska zaczęły odpadać, niczym łuski zrzucane przez gigantycznego smoka. Z odsłoniętych miejsc zaczęły wyłaniać się niewielkie gondole, część z nich rozwijała szerokie wiatraki, inne natomiast wysuwały z siebie długie wielolufowe działa. Na jego pozłacanym cielsku olbrzymi błękitnymi literami wypisano: „Na Moskala!”
    – Oj Panie Ciołkowski – stęknął starzec w stłuczonych binoklach – Teraz toś Pan nam wszystkim narobił…

    1. Uśmiałem się i czuję się z tym podle. 🙂 Dobrze chwytasz ton komediowy, czego dowodem wyszczerz, który nie schodził mi z twarzy, gdy czytałem o suchotach. Co do samego tekstu, mam kilka uwag technicznych.

      Pierwsze primo, gdy ludzie się burzą, mam wrażenie, że są zbyt jednogłośni. Wzmacniasz to wrażenie czasownikami w liczbie mnogiej (np. „przerwali mu”). Być może lepiej, gdy cytujesz konkretne wypowiedzi, wkładać je tylko w usta konkretnych osobników, a nie grup. Reakcje tłumu jako tłumu zwykle wystarcza opisywać w stylu „rozszedł się pomruk”, „rozległy się krzyki protestu”.

      Po drugie primo, trochę zgrzyta mi opis mechanizmu z jeziora. Napis „Na Moskala” prawdopodobnie rzuciłby się ludziom w oczy dość szybko, więc czytelnik nie powinien dostawać go na samym końcu. Jeśli chcesz to zrobić dla efektu, powinien być najpierw niewidoczny, a ujawniony dopiero wtedy, gdy Ci pasuje (np. lewiatanowi wyskakuje flaga z takim napisem). Co więcej, mam pewną trudność z wyobrażeniem sobie tego lewiatana. „Cygaro dawno zapomnianego tytana” wydaje mi się określeniem mało obrazowym (niektórzy mogliby nawet powiedzieć – zbyt dwuznacznym). Zwłaszcza, że najpierw przywołujesz skojarzenie z ptakiem i ważką. Wiem, że w zdaniu jest „nie” i że skojarzenie ma być odwrotne, ale ludzki umysł tak nie działa – jeśli powiem „nie myśl o niebieskim słoniu”, to o czym pomyślisz? No i na koniec jeszcze to: „Choć potwór nie wydawał żadnych odgłosów jego nieruchome cielsko przeszywały dziwne pomruki”. To wydawał dźwięki czy nie? Może chodzi o to, że miał wydawać dźwięki paszczą? Ale jeśli tak, to porównanie z cygarem żadnej paszczy nie sugeruje. Czyli nie wiadomo, co sobie myśleć o tym wszystkim.

      Po trzecie primo, „Pan Ciołkowski” to chyba nikt, kogo czytelnik kojarzy? Jeśli tekst jest rozbudowanym wprowadzeniem tej postaci, a w dalszej (niezacytowanej) części opowieści będzie o Ciołkowskim sporo – to wszytko gra. Ale jeśli Ciołkowski pojawia się faktycznie na sam koniec, no to klops. Bo nazwiska to jedna z tych rzeczy, na które czytelnik zwraca uwagę i które stara się zapamiętać (to w końcu pierwsza rzecz, jaka pozwala mu na identyfikację bohaterów). Jeśli dostaje nazwisko na koniec – i sama jego znajomość nie niesie jakiegoś dodatkowego znaczenia, czegoś nie wyjaśnia – jako pisarz marnujesz naturalne miejsce, żeby skupić jego uwagę (np. bardziej zainteresuje się nazwiskiem bez znaczenia, niż sensem zdania).

      A, no i jeszcze taki drobiazg – arszyn. To piękne słowo i do tego znakomicie użyte. 🙂 Niestety, dzisiaj trzeba go szukać w słownikach. Nie chcę powiedzieć, że nie warto stylizować tekstu albo wtrącać słówek z epoki. Warto jednak się zastanowić nad strategią – albo od początku przyzwyczajasz czytelnika do trudnego języka, albo po prostu piszesz przystępnie i po współczesnemu. Trudny język zawsze będzie stanowił przeszkodę komunikacyjną, ale łatwiej go przełknąć czytelnikowi, który wie, że ma się go spodziewać.

      1. Cieszę się, że udało mi się wywołać pożądane uczucie 😉

        Dziękuję za obszerną i bardzo konkretną odpowiedź. Wydaje mi się, że choć mam całkiem fajne pomysły, to mój warsztat baardzo szwankuje (szczególnie przecinkom mówimy stanowcze nie), dlatego chętnie przyjmuje słowa konstruktywnej krytyki.

        Rzeczywiście, może to cygaro to niezbyt trafiony pomysł, ale opowiadanko napisałem z marszu, w ciągu godziny, proszę więc o wyrozumiałość. Jest to dwuznaczny termin, ale takie właśnie rzeczy lubię najbardziej, tak w komunikacji pisanej jak i słownej;)

        Co do wykorzystania terminologii „historycznej” – tutaj moją inspiracją jest Antoni Gołubiew. W jego epopei „Bolesław Chrobry” po mistrzowsku oddano świat językiem. Czytanie z początku boli, ale szybko można wsiąknąć w ten świat. Cóż, może daleko mi do jego poziomu, ale eksperymentując w tym stylu również próbuję w swoim projekcie dobrać odpowiednie „słowiańskie” słownictwo, wolne od późniejszych łacińskich naleciałości. Czy czytelnicy to ogarną? Sam jestem ciekaw. I czy kiedykolwiek jakiś wydawca mi klepnie tę publikację również 😀

        Natomiast Pan Ciołkowski to jak najbardziej rzeczywista osoba, stąd też taka lakoniczna wzmianka 😉

        Serdecznie pozdrawiam,
        I.

    2. Ciołkowskiego wyguglałem, bardzo ciekawa persona. Czytelnik zwykle jednak okazuje się tak leniwy i nieobeznany jak ja (a przynajmniej – taką sytuację trzeba zakładać). Na Twoim miejscu nie liczyłbym, że wielu skuma, o kogo chodzi.

      A co do słówek – mówię, to nie o to chodzi, żeby ich nie używać. Bynajmniej! 🙂 Na mnie ten arszyn wyskoczył jednak po całym bloku tekstu napisanego współczesnym, łatwo dla mnie zrozumiałym językiem. Rozumiem, rozumiem, nagle jebs – i zamiast o akcji myślę o języku. Stąd wrażenie dysonansu, bo moja czytelnicza uwaga została przesunięta w inny punkt.

  3. Jeśli chce się zostać pisarzem i zadaje się ćwiczenia z polskiego steampunku, to lepiej się nie kompromitować nieznajomością Ciołkowskiego, a już pozyskiwaniem wiedzy o nim z googla i określanie jako „ciekawej persony” nie tyle nie przystoi co wręcz umożliwia czytelnikowi odniesienie wrażenia, że bloga nie tyle grafoman, co człek z brakiem wiedzy ogólnej, prowadzi. Równie dobrze teraz można Aleksandrowi Głowackiemu zarzucać, że w „Lalce” nie dość dobrze opisywał kobiece siodło, bo któż teraz wie, jak ono wyglądało wówczas? Nikt – trzeba googlać.

    1. Dzięki, cigars, za ten bardzo potrzebny komentarz. Lepiej Ci teraz, skoro mogłeś się poczuć od kogoś mądrzejszy?

      Natomiast co do Ciołkowskiego – dobrze widzę, że może być kojarzony pośród fanów steampunku. Wbrew temu, co mówisz, nie jest jednak postacią powszechnie znaną. To rzadko kiedy jest dobry pomysł, aby zrozumienie ważnych fragmentów tekstu opierać na tym, że czytelnik posiada specyficzną wiedzę albo chwyta referencje zewnętrzne do tekstu. Można wrzucać takie rzeczy jako smaczki dla wtajemniczonych, ale im bardziej się na tym opierasz, tym bardziej alienujesz czytelników gorzej obeznanych z tematem. Wypychasz ich ze swojego kręgu. Tymczasem, pisarzowi powinno zależeć na dotarciu do jak najszerszego grona, a nie tylko do grupki ludzi, którzy są wystarczająco tró i elite.

      Oczywiście, jeśli ktoś siedzi głęboko w temacie, czasem trudno ogarnąć, co jest wystarczająco powszechne, a co sprawi problemy. I w porządku, właśnie po to warto pracować nad tekstem i zasięgać opinii innych przed ostateczną publikacją. Jeśli jednak ktoś celowo i programowo alienuje czytelników – bo np. to czytelnik ma „dorosnąć” do jego poziomu – jest po prostu pretensjonalnym bubkiem.

  4. Nie muszę się poczuć lepszy, by wiedzieć, że mając 20-letnie doświadczenie w pisaniu reportaży, publicystyki i zwyczajnych newsów dla ogólnopolskich mediów jestem od Pana, Panie Węcki mądrzejszy. Jeśli ktoś chce dzielić się radami używając słownictwa typu „ogarnąć” – to lepiej niech literackie wskazówki pozostawi mądrzejszym. Nie wiem, gdzie Pan pobierał nauki, ale u mnie i za moich czasów, by zdać maturę trzeba było Ciołkowskiego znać. Poza tym, nie przypominam sobie, bym z Panem pijał wódkę, byś do mnie Pan, zwracał „per Ty”.
    Co do meritum – trudno w tak, krótkim fragmencie, jaki napisał Ilghazi, przedstawiać kolejnego bohatera, czyli Ciołkowskiego. Raczej należy uznać dzieło Ilghaziego za fragment większego opowiadania, bowiem przedstawia jedynie małą scenkę. Na opowiadanie samoistne jest zbyt mało obszerne. Dlatego wymaganie, by dokładnie zagłębiać się w tłumaczenie czytelnikowi historycznych postaci , że były, że żyły i że tworzyły to tak, jakby właśnie tłumaczyć pewną oczywistość, że auto jeździ. Lektura literackiej twórczości ma też skłaniać do poszukiwań – choćby informacji o bohaterze. Gdyby Ilghazi w swej scence nazbyt obszernie wytłumaczył czytelnikowi kim był Ciołkowski, to zapewne taki inny Pan Węcki nie poklikałby po googlach, by się czegoś więcej dowiedzieć o nim. A tak przynajmniej wiesz Pan, że to „ciekawa persona” była. I to należy uznać za największy sukces tego dzieła. Moje gratulacje Ilghazi! Tak trzymać!

    1. Ech, cigars… Czy też Panie cigars, bo nie jestem pewien, jaka forma Ci odpowiada.

      W kwestii Ciołkowskiego zauważ, że jego nazwisko pojawia się na końcu tekstu, w ostatnim, krótkim akapicie. Gdyby rzeczywiście miał nastąpić dalszy ciąg, wszystko w porządku – o czym zresztą pisałem. Zakładając jednak, że nie nastąpi, masz sytuację, kiedy czytelnik zastanawia się nad sensem Twojego tekstu, a Ty podsuwasz mu wcześniej niewymienione nazwisko, które niekoniecznie kojarzy. Jasne, że może sobie wyguglać, jeśli domyśli się, że to postać historyczna. Powiedzmy sobie jednak wprost, że to słabe – liczyć na taki obrót spraw. Najprawdopodobniej niczego nie wygugla, nie sięgnie po książkę o historii, po prostu stwierdzi, że jesteś kiepskim pisarzem, bo „nie rozumie”. Dlatego wszystko trzeba ludziom podawać na twarz i nie tworzyć sztucznych barier. Naprawdę chcesz, żeby sięgnął na zewnątrz po wiedzę o Ciołkowskim – podaj mu link, niechby i do Wikipedii. Zawsze lepiej założyć, że czytelnik jest leniwy, niedouczony i czyta Toją książkę na kiblu. Dlaczego? Bo wszyscy tacy jesteśmy. Wszyscy mamy jakieś braki w wiedzy, a jeśli czytamy dla rozrywki, z całą pewnością nie chce nam się tych braków uzupełniać.

      Nie oznacza to, naturalnie, że nie wolno wrzucać do tekstu elementów, które poprawnie odczyta tylko czytelnik posiadający odpowiednią wiedzę – powtarzam to po raz kolejny. Chodzi tylko o to, żeby nie alienować czytelnika naiwnego. Chcesz, żeby ten czytelnik zainteresował się Ciołkowskim? Świetnie, pokaż go w pełni – zarysuj w opowieści jako ciekawą postać. Czytelnik kompetentny doceni wysiłek, a czytelnik naiwny – po bliższym zetknięciu z barwną postacią – może zechcieć przeczytać więcej w temacie. Kluczem do sukcesu jest uczynienie z Ciołkowskiego integralnej części doświadczenia i sprawieniu, że ludzie będą go kojarzyć z dobrą zabawą. Jeśli zamiast tego traktujesz Ciołkowskiego jak barierę do pokonania – niech sobie guglają, skoro nie wiedzą! – cały Twój wysiłek o kant dupy rozbić.

      Bo widzisz, skuteczna komunikacja polega na budowaniu mostów, a nie na stawianiu murów. Jeśli już na wstępie podchodzisz do ludzi z nastawieniem, że jesteś od nich lepszy, mądrzejszy – a więc, że to oni muszą wykonać wysiłek, aby Cię zrozumieć – stawiasz pierwszą barierę. Niestety, kiedy piszesz, to Tobie powinno zależeć, żeby inni chcieli Cię czytać. Nawet jeśli Twoim celem jest stawianie przed czytelnikiem wyzwań i edukowanie go – przecież łatwiej Ci pójdzie, jeśli zejdziesz do jego poziomu, zamiast krzyczeć na niego z wyżyn własnego ego.

      Jeśli nie chcesz przyjąć do wiadomości tego prostego faktu, pozostaniesz bufonem. I nie mówię tego, żeby Cię obrazić. Pyszałek, zarozumialec, fanfaron – takich słów po prostu używa się w naszym języku do określenia postawy, jaką prezentujesz od początku tej dyskusji. Nie ma czego owijać w bawełnę. Takie nastawienie buduje mur – potężny mur – którego nikomu głową nie będzie się chciało przebijać. Kiedy ludzie słyszą, jak bardzo jesteś od nich mądrzejszy, po prostu przestają Cię słuchać.

      1. Oj, się porobiło 😉

        No cóż, chyba powinienem się cieszyć z tej dyskusji, bo ponoć nic nie boli tak jak bycie ignorowanym, a już „pisarza” szczególnie, nie uważacie? 😉

        Tłumacząc wstawienie Ciołkowskiego na końcu tekstu… postanowiłem poniekąd pójść drogą, którą zainspirował mnie A. Sapkowski. Nie wiem czy czytaliście wywiad-rzekę: „Historia i fantastyka”, którą wspólnie spisali właśnie Sapkowski i Bereś. Tam padło stwierdzenie o „puszczaniu oka” i takie właśnie oko chciałem puścić, naturalnie tylko do części potencjalnych czytelników. Bo Ciołkowski to jedno, ale troszeczkę pominęliście pierwszą część opowiadania, w której dosyć… cynicznie i prawdziwie, a przynajmniej taką mam nadzieję, opisałem tę piękną romantyczną XIX-wieczną rzeczywistość. Naturalnie „pisarz” nie powinien się tłumaczyć, bo jego „dzieło” powinno mówić same za siebie, ale w tym przypadku, skoro to tylko opowiadanie szkoleniowe, powiem tak: to opowiadanie, choć krótkie, chciałbym by dla potencjalnego czytelnika miało kilka płaszczyzn, które mogłyby go stopniowo wciągnąć, bo czyż nie są najlepszymi książkami te po które sięgamy kilka razy i za każdym razem odkrywamy coś nowego? 😉

        p.s. „Orzeł bielszy niż gołębica” to faktycznie świetna pozycja, dzięki 😉

    2. Hej, Ilghazi. Nie przejmuj się tą ostrą wymianą zdań – to najwyraźniej dysputa filozoficzna. 😉

      To, jak użyłeś Ciołkowskiego, jest w rzeczywistości sprawą trzeciorzędną w kontekście Twojego tekstu. Zresztą, sam pomysł użycia akurat tej postaci uważam za ciekawy. Po prostu mieszczę się w grupie odbiorców, którzy nie wychwyciliby mrugnięcia okiem, i po których cały wysiłek autora spłynąłby bez efektu. Stąd – jak powtarzam – umieszczenie takiej referencji w punkcie, po którym odbiorca oczekuje podsumowania, podkreślenia przekazu – nie jest fortunne. Zawsze trafią Ci się i czytelnicy, którzy łapią referencje, i tacy, co to nie są wystarczająco oczytani. Dlatego przestrzegam. Można mrugać okiem do woli, ale nie warto faworyzować jednej grupy odbiorców kosztem drugiej. To się po prostu nie opłaca (znając życie, tych nieobeznanych będzie więcej).

      A co do Sapkowskiego – bożesz, ten to dopiero bufon. Jego zamiłowanie do wtrącania niepotrzebnych referencji naprawdę zakrawa na pretensjonalność. Czasem wychodzi mu to dobrze, nie powiem, ale najczęściej po wychwyceniu podanych przez niego referencji czułem tylko zażenowanie.

      Znów – nie mówię, że wtrącanie odniesień do szerszego kontekstu to zło. Mówię jednak: wszystko z umiarem. Sapkowskiego pod tym względem lepiej nie traktować jak przykładu do naśladowania…

  5. Szanowny Panie C,,

    Skoro ma pan 20 lat doświadczenia znaczy, że zdawał Pan maturę całkiem dawno temu. Tak jak kineskopowe telewizory zostały zastąpione plazmowymi, tak i wiedza ulega zmianom i zwraca się uwagę na elementy, które dawniej nie zaliczono by do programu nauczania i rezygnuje z tych, które ówczesny żak musiał umieć na blachę. Takie czasy, że większość młodych ludzi nie ma pojęcia kim jest Ciołkowski. Druga sprawa, że jest to postać charakterystyczny dla fanów steampunk. Prawdopodobnie mało kto omijający półkę horrorów zna Mastertona, którego ja wyniosłabym na literacki piedestał.

    Zaznaczmy też, że książki są dla wszystkich. Zarówno dla Kowalskiego z kopalni, jak i Królowej Angielskiej. Nie spotkałam się z napisem na książce „Jeśli nie masz wykształcenia średniego, nie czytaj, boś głupi”. Wydaje mi się, że literatura to taki most łączący z pozoru różne osoby. Fanów romansu znajdziemy w księgowości, wśród kadry nauczycielskiej czy też przy taśmie produkcyjnej. Idealny sposób na nawiązanie znajomości mimo pozornych różnic.

    Nie ma co się boczyć i rączki na zgodę 🙂

  6. A ja myślę, że całe to zamieszanie o Ciołkowskiego jest z Twojej strony, Tomku, przesadzone. Bardzo głupio mi się zgadzać z Panem C (który ma 20 lat doświadczenia a zgłasza pretensje jak przedszkolak), ale to nie jest przypadkiem tak, że pisząc fikcję historyczną można oczekiwać od czytelnika jakiejś wiedzy na temat opisywanego okresu? W wypadku steampunku powiedziałbym nawet, że to dodatkowa atrakcja dla czytelnika, że może sobie poczytać o postaciach z lekcji historii, które zostały ukazane w innych okolicznościach. Czytałeś choćby „Maszynę różnicową” Gibsona i Sterlinga? To dzieło, od którego zaczął się steampunk. Tam cały czas przewijają się postacie historyczne, choćby lord Byron, który nie zginął w Grecji, ale wrócił i poprowadził rewolucję obyczajową. 🙂

    1. Myślę, że masz rację w tym sensie, że to nie o Ciołkowskiego chodzi, tylko o nastawienie autora do czytelnika. Niczego nie zarzucam samemu Ilghaziemu – czuję się w obowiązku, żeby dodać to po raz kolejny – ale są dwie szkoły: albo to autor jest, żeby schlebiać czytelnikowi, albo to czytelnik jest po to, aby schlebiać autorom. Moim zdaniem oba ekstrema rodzą patologie, ale jeśli mam wybierać, zdecydowanie wolę pierwszą opcję. Przede wszystkim dlatego, że ta druga pozwala autorowi puszczać focha w stronę czytelników. Jeśli czegoś nie zrozumieli – to tylko ich wina. Na arogancję może pozwolić sobie jedynie pisarz, którego dzieła czytelnicy kochają niezależnie od tego, jak wielkim jest bufonem. Dla początkujących to własnoręcznie podpisany wyrok śmierci.

      A wracając do tematu, czyli postaci historycznych w steampunku. Moim zdaniem – masz rację! To jest dodatkowa atrakcja dla czytelnika. O ile rozumie, kto zaś. W przeciwnym razie patrzy na postacie historyczne tak, jak na postacie fikcyjne i pod takim własnie kątem je ocenia. Czy pasują do całości tekstu? Czy można ich zachowanie wytłumaczyć motywami nakreślonymi w opowieści? Innymi słowy, czy są bohaterowie pełnokrwiści, a nie nazwiska wyrwane żywcem z podręcznika historii. Jeśli tak, wtedy nawiązanie wykonane jest poprawnie, a zadowolone będą obie grupy odbiorców – ci, co są odpowiednio wyedukowani, i ci, co się muszą doszkolić.

      W „Maszynie różnicowej” tak to właśnie jest przekazane. 🙂 Jeśli jakaś postać rzeczywiście jest istotna dla opowieści (a nie wymieniona jako element tła), faktycznie otrzymuje należne jej miejsce. I żeby było śmieszniej, bohaterami tam są dość egzotyczne osobistości – pod względem ich historycznej znajomości choćby w Polsce. Cytuję z głowy, bo dawno czytałem. Angielski dyplomata, znany w naszej historii z misji w Japonii (bodajże). Albo – archeolog, proponent katastroficznej teorii wymierania gatunków, którego największym osiągnięciem było przewodzenie ichniejszej Akademii Nauk. Kto o nich w Polsce słyszał? Ale jako bohaterowie mają ręce i nogi, więc czyta się to dobrze.

      Powtórzę więc: jeśli chcesz wrzucić do swojej twórczości referencje do jakiejś wiedzy zewnętrznej wobec dzieła, najpierw upewnij się, że element referujący dobrze pasuje do opowieści i niczego w niej nie zepsuje. Sapkowski, choć tak bardzo chełpi się umiejętnością „puszczania oka” do czytelników, w rzeczywistości robi to bardzo słabo. Jego referencje nie dość, że często nie wnoszą niczego nowego (tzn. nie pozwalają czytelnikowi na głębsze zrozumienie przedstawianej opowieści), to nierzadko najzwyczajniej łamią immersję (czytelnik, zamiast siedzieć w świecie książki, zaczyna nabierać do niego dystansu).

  7. Pozwoliłem sobie na lekką parafrazę „Ziemi obiecanej” Reymonta.

    Warszawa się budziła.
    Ciszę wczesnego poranka rozdarł wrzaskliwy świt. Ciemności jakie jeszcze zalegały ziemie zaczęły się rozmywać. We wszystkich dzielnicach miasta poczęły rozbrzmiewać niczym piania kogutów nawoływania do pracy.

    Gigantyczna fabryka, której długie czarne cielsko i wysmukłe kominy majaczyły w nocy również się budziła. Buchała płomieniami ognisk, wyziewała z siebie kłęby dymu. Głuchy łoskot jej maszyn drżał w mglistym powietrzu. Warkot i potężny oddech huczący maszyny głównej który dobywał się z jej wnętrza sprawiał, iż wydawało się jakby fabryka żyła. Nie myliłby się ktoś kto by tak pomyślał. Ona żyła naprawdę.

    Woronowicz spojrzał na swój kieszonkowy zegarek. Wskazywał godzinę piątą. O tej porze na Mokotowie pracownicy powinni opuszczać swoje domy i ruszać do pracy. Rozejrzał się po ulicy. Ze wszystkich stron niby czarne roje mrówek wypełzały setki robotników. Ponure twarze, szarzy i milczący szli w kierunku fabryki.

    – Dzień dobry panie dyrektorze! – Rzucił ktoś w jego stronę.

    Woronowicz uchylił cylinder po czym ruszył w stronę w stronę fabryki. Nie miał ochoty na rozmowy o tej godzinnie. Kierownik produkcji wysłał mu ważne zawiadomienie odnośnie wczorajszego wypadku. Woronowicz rzadko udawał się na inspekcję, ale tym razem było inaczej. W tej fabryce znajdowała się jedna rzecz o którą bał się najbardziej. Miał nadzieję, że wypadek nie był na tyle poważny żeby zniszczyć to na czym mu zależało.

    Wszedł przez wielkie drzwi prowadzące na główną halę produkcyjną. Uderzył go w twarz podmuch gorącego powietrza. Piece buchały ogniem. Wszędzie kłębiły się skupiska dymu i pary. Sylwetki robotników w umazanych sadzą koszulach ginęły w mroku. Gdzieniegdzie słychać było krzyki pracowników. Wszystko się trzęsło. Maszyny huczały, koła zębate i tryby zgrzytały, wózki turkotały pchane po rozgrzanym asfalcie, mury drżały. Fabryka pracowała wszystkimi mięśniami.

    Woronowicz przechodził długimi korytarzami i doglądał produkcji. Gdzie przechodził rozmowy milkły. Robotnicy kurczyli się pod jego wzrokiem jakby chcieli uciec spod promienia jego oczu.
    – Panie Goldberg! – krzyknął Woronowicz w stronę człowieka z brodą, który kierował produkcją z niewielkiego podwyższenia.
    – Dzień dobry, panie dyrektorze. – Niski człowiek z brodą ukłonił się w jego stronę, po czym zdjął z oczu zaparowane gogle.
    – Jakaż to pilna sytuacja się wydarzyła, dla której prosisz mnie o natychmiastowe przybycie tutaj? – Zapytał Woronowicz spoglądając na niego znad binokli.
    – Nie jest dobrze, panie dyrektorze. Wczoraj w fabryce mieliśmy wypadek. Jeden z pieców zapalił furkotki. Pięciu robotników zginęło, a jeden został ciężko ranny. Leży w szpitalu na Woli.
    – I to jest problem? Zatrudni się nowych. A rodzinom wypłać odszkodowanie.
    – To nie wszystko panie dyrektorze. Jest coś jeszcze. Chodzi o Serce Maszyny. Obawiam się, że podczas wypadku coś mogło uszkodzić jego arterie.

    Woronowicz zatrzymał się. Przez jego ponurą twarz przebiegł cień niepokoju. Serce Maszyny – tego obawiał się najbardziej. Sam obdarzył tę fabrykę życiem. Jeżeli Serce uległo uszkodzeniu będzie musiał udać się tam osobiście. W przeciwnym razie całą fabryka umrze. Produkcja ustałaby, setki robotników zostałoby bez pracy, a miliony zainwestowanych rubli poszłyby na marne. Imperium, które stworzył własną pracą i mocą swojego geniuszu upadłoby.
    – Musze zbadać sprawę osobiście – oznajmił. Odwracając się spojrzał Goldbergowi w oczy. – Przygotuj wszystko. Chcę udać się do samego centrum. Chcę odwiedzić Serce Maszyny.
    – Tak jest, panie dyrektorze. – Goldberg odwrócił się i ruszył przed siebie. – Schultz, Ilja! Do mnie! Rozpocząć procedurę otwarcia!

    Woronowicz spojrzał przed siebie wzdłuż hali. Na samym jej końcu, za wznosiły się ogromne metalowe drzwi. Ruszył w ich stronę.
    Pracownicy na niższych poziomach zaczęli się krzątać. Pomiędzy liniami biegał Goldberg krzycząc do pracowników łamaną polszczyzną. Kilkadziesiąt pieców ustawionych rzędem przyspieszyło swoją pracę. Fabryka jakby wyczuwała, że ktoś zbliża się w stronę jej centrum. Słychać było jej potężny huczący oddech.

    Woronowicz zatrzymał się przed ogromnymi drzwiami. Pot zaczął spływać mu przez czoło. Brudne światło wciskało się przez małe zapocone szybki. Oświetlało jego sylwetkę, którą dołu widzieli pracownicy. Czekał spokojnie spoglądając na kieszonkowy zegarek.
    Pracownicy niczym mrówki uwijali się aby przygotować się do otwarcia. Szum fabryki był nie do wytrzymania niczym piekło wrzało chaosem.

    – Schultz! Otwieraj śluzy! – Krzyknął głośno Goldberg. – Offne die Tur!
    Kilku pracowników podbiegło do panelu nawigacyjnego. Rozpoczęli procedurę otwierającą. Jeden z nich pociągnął za wielką mosiężna wajchę.
    Nagle w jednej chwili fabryka zamarła. Kłęby pary zatrzymały się w miejscu, piece zamarzły, koła zębate przestały wybijać swój rytm. Przez krótki moment nie słychać było absolutnie niczego prócz błogiej ciszy.

    I wtem zza drzwi rozległ wielki głośny ryk. Następnie podmuch gorącego powietrza. Robotnicy upadli na ziemię zakrywając uszy rękoma. Tylko Woronowicz stał w skupieniu niewzruszony. Przed nim otwarły się wielkie odrzwia. Obłoki pary i dymu wydobyły się z wnętrza zakrywając jego sylwetkę. Woronowicz przekroczył próg. Drzwi za nim zamknęły się. Znalazł się w samym Sercu Maszyny. Sercu, które kiedyś było jego. Teraz wybijało rytm całej fabryki.

  8. Ufundowanie cerkwi w centrum Warszawy było najlepszym pomysłem na jaki przemysłowiec Jan Pliński mógł wpaść. Z jednej strony przypodobał się carskim władzom, a z drugiej stworzył sobie bastion spiskowców, którego nie nękały kontrole.

    Oczywiście miejsce spotkań niepodległościowców nie znajdowało się tuż pod dachem budowli, a w jej podziemiach, do których korytarzami pod ulicą dochodziło się z kamienicy obok. I tam pod podłogą prawosławnej świątyni zorganizował laboratorium, w którym garść najtęższych polskich umysłów próbowała stworzyć broń, która pozwoli zrzucić narodowi jarzmo zarówno rosyjskie jak i pozostałych dwóch zaborców.

    Tego dnia Plińskim szedł do pracowni wyjątkowo podniecony. Jak zapowiedział mu rano doktor Hermiński tym razem stworzyli już chyba odpowiednią broń.

    Przechodząc przez salę podzieloną na boksy wypełnione najrozmaitszym sprzętem od silników, po słoje z kolorowymi substancjami Jan doszedł do ostatniej sali. Za stołem stał doktor z uśmiechem wskazując na leżącą na blacie fiolkę.
    – To specjalny rodzaj zarazków. Zabijają ofiary, do których organizmów się dostały po dwóch miesiącach – recytował zadowolony naukowiec.
    – Przecież już to przerabialiśmy – przerwał Pliński. – Zarażenie Rosjan to dobry pomysł, ale jak uchronimy Polaków przed podłapaniem tego paskudztwa?
    – A właśnie – rozpromienił się rozmówca. – Można się nimi zarazić jedynie przez bezpośrednie spożycie, więc wystarczy, że podamy je jedynie Rosjanom, a po dwóch miesiącach zaczną padać jak muchy.
    – A jak chce pan to podać tylko im?
    – Bardzo prosto, mamy siatkę naszych ludzi w największych przetwórniach, które produkują żywność jedynie dla wojska.
    – A w pozostałych zaborach?
    – Rano wysłaliśmy posłańców do innych organizacji w pruskim i austriackim – zakończył doktor nie ukrywając dumy, która go rozpierała.

    Pliński zadowolony podniósł szklane naczynko na wysokość wzroku. Nazwiemy to „przysmak Romanowów”, pomyślał.

  9. „Lalka” leciała nierówno, zupełnie, jakby od czasu do czasu zatrzymywana niewidzialną dłonią. Jej silniki pracowały nieustannie od 3 dni, piece były rozgrzane niemalże do czerwoności, a nad kominami kłębił się ciężki, czarny jak smoła dym. W przekładniach i kołach zębatych co chwila coś przeskakiwało, powycierane pasy ślizgały się na dynamie zasilającym oświetlenie wewnątrz sterówki. Grzegorz z lekkim uśmiechem spojrzał na rurki instalacji, przeplatające się wzajemnie jak wielka miedziana pajęczyna. „Lalka” miała już swoje lata i była wysłużonym sterowcem w liniach powietrznych Protektoratu Polski, latając co tydzień na trasie Warszawa-Moskwa. Tak, Rosjanie niewątpliwie przyczynili się do rozwoju techniki w Protektoracie, nawet w tak opornej Galicji, odebranej Cesarstwu w czasie wojny Tarnowskiej. Statki powietrzne latały regularnie pomiędzy większymi miastami, znacząc niebo czarnymi liniami dymu z kominów silników parowych. Protektorat czerpał z tego tytułu niemałe korzyści, posiadając kopalnie węgla na Śląsku i Lubelszczyźnie. Węgiel był wszystkim. Germańska Federacja srogo broniła monopolu na handel węglem w Zachodniej Europie, ale Protektoratu ten monopol nie dotyczył. Car nie lubił ograniczeń i dawał temu wyraz za każdym razem, kiedy tylko Federacja wtrącała się w jego wewnętrzne sprawy. Zwłaszcza gdy chodziło o węgiel.
    Czarne złoto, wydobywane od ponad dwustu lat na masową skalę, napędzało cały znany świat – Federację, Carat i jego Protektoraty, Kitaj oraz kraje Ameryki. Królestwo Francji i Hiszpanii pozostało daleko w tyle, nie posiadając żadnych znaczniejszych zasobów, a podjazdowa wojna Federacji i Republiki Angielskiej zaowocowała sromotną przegraną wyspiarzy i zgodą na przyznanie monopolu na handel węglem. Inaczej było w Caracie, gdzie Car, pomimo swej despotycznej natury, zezwalał na swobodny handel węglem pomiędzy swoimi prowincjami. Protektorat był mu za to dozgonnie wdzięczny.
    Marek spojrzał na busolę, wychylił się nad ukośne okno i skorygował kurs „Lalki” o pięć stopni na południe. Sterowiec nabrał prędkości, korzystając ze zmiany wiatru. Teraz leciał zgodnie z wiatrem, prosto na Moskwę. Pod nim, po stalowych szynach sunął pancerny pociąg zasilany przez dwie kazachskie lokomotywy, ciągnąc za sobą czarną smugę dymu. Pociąg nie wyróżniał się niczym szczególnym, może oprócz ładunku. W ostatnim wagonie, zaplombowanym jeszcze przez Federacjonistów, jechał stary filozof ze swoimi kompanami. Marek słyszał o nich w czasie pobytu w Warszawie. Że forsowali wprowadzenie 8 godzinnego dnia pracy, zasiłków dla biedoty i sierot, dostępu do doktora dla chromych i chorych. Że forsowali to tak długo, aż Federacjoniści zdecydowali się wydalić całe kółko wzajemnej adoracji do Caratu w zamian za przyjęcie Carskich rewolucjonistów u siebie. W końcu nikt nie odmawia darmowej siły roboczej, a obozy pracy kwitły zarówno na wschodzie, jak i na zachodzie. Pociąg wciąż sunął przed siebie, wyprzedzając już sterowiec o co najmniej godzinę lotu, a następnie ginąc za wzgórzami. Marek patrzył na zachodzące słońce nad horyzontem i cienką nitkę dymu wyłaniającą się pomiędzy pagórami. „Jak się nazywał ten filozof?” – zamyślił się, wodząc wzrokiem po okolicy – „Marek? Marco? Mark?…. wiem, Marks!” – uśmiechnął się do siebie w nagrodę i przekręcił zawór po lewej. Jeszcze dziś będzie pił wódkę w stolicy Caratu.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *