Przejdź do treści

Jakie książki opłacają się wydawcom?

Pisarz i wydawca są jak Paweł i Gaweł z wiersza Fredry. Żyją w jednym domu, ale nie zawsze są dobrymi sąsiadami. Zwłaszcza dla początkujących pisarzy złe relacje z wydawcą są bolesne i powodują wielkie rozgoryczenie. Tymczasem obie strony mają swoje racje, warto więc poznać punkt widzenia wydawcy. 

Wydawnictwa to w większości przedsiębiorstwa, a więc nastawione są na zysk. Rynek książki, wbrew powszechnej opinii, potrafi być bardzo dochodowy dla tych, którzy umieją się po nim poruszać. Choćby z tego powodu, polscy wydawcy mają dość stabilną pozycję. Pomimo marudzenia na tragiczny poziom czytelnictwa, każdego roku branża odnotowuje zysk, a liczba wydawnictw rośnie. Oczywiście, są też tacy, którzy toną lub zostają pożarci przez konkurencję. Żeby uniknąć tego losu, każda z działających na rynku firm musi zastosować odpowiednią dla siebie strategię.

Zanim książka trafi w Twoje ręce, pisarz najpierw musi ją w ogóle napisać, a wydawca opublikować, po to, żeby na końcu dystrybutor zajął się dostarczeniem jej do celu. Spośród wszystkich elementów tego łańcuszka, realne ryzyko biznesowe ponosi tylko wydawca. Dystrybutor nie przejmie się zbytnio, jeśli jedna z książek na jego półkach źle się sprzeda – ma przecież inne rzeczy w ofercie. Pisarz zwykle dostaje procent od sprzedaży, a nierzadko również zaliczkę na poczet owych zysków. Innymi słowy, wygrywa w momencie, gdy podpisuje dobry kontrakt. Jeśli książka nie sprzeda się tak, jak oczekiwano, autor po prostu nie dostanie bonusu, żadne pieniądze nie znikną z jego konta. Jak to jednak wygląda od strony wydawcy? No cóż, to on musiał opłacić druk, redakcję, skład, łamanie i wszelkie inne niezbędne koszty. Te pieniądze muszą mu się zwrócić. Jeśli się nie zwrócą – zanotuje stratę. Co więcej, po pokryciu podstawowych kosztów, musi zarobić wystarczająco dużo, żeby starczyło na czynsz, pracowników, podatki, ZUS, prąd, a najlepiej jeszcze na jedzenie i dzieci. Wniosek z tego prosty: zarządzanie ryzykiem biznesowym jest kluczowe dla przetrwania wydawnictwa.

Rachunkowość nie tylko dla orłów

Obliczmy to sobie. Wydrukowanie jednego egzemplarza 300-stronicowej książki w miękkiej (ale porządnej) oprawie, kosztuje około 5 złotych. Ten koszt może być wyższy lub niższy, zależnie od konkretnych warunków, ale myślę, że trafiłem w średnią. Najpopularniejszy nakład, w jakim wydaje się książki, to 3000 egzemplarzy, więc łatwo obliczyć, że za wykonanie takiej pracy drukarnia dostanie 15 tysięcy złotych. Dużo? Dla wydawnictw nie są to szokujące kwoty, bo jeszcze muszą doliczyć, na przykład, koszt przygotowania książki do druku, redakcji, stworzenia okładki. Na tych czynnościach można najprościej zaoszczędzić, ale roboczo załóżmy, że wydawnictwo nie prowadzi regularnej działalności, więc musi wszystko zlecić podwykonawcom. Koszt profesjonalnego przygotowania i redakcji w warunkach rynkowych spokojnie może sięgnąć pięciu tysięcy złotych. To wydatek jednorazowy – w razie czego, książkę można dodrukować bez ponownego płacenia za skład lub okładkę.

Wydawca musi więc zarobić 20 tysięcy złotych, żeby wyjść na zero. Gdy kupujesz w Empiku książkę za 40 złotych, wydawnictwo dostaje z tego najwyżej 20. Z tej sumy od razu odpiszemy skromne 2 złote dla pisarza, więc dla wydawcy zostaje 18 złotych brutto na każdej sprzedanej książce. Żeby wyjść na zero, musiałby sprzedać nieco powyżej tysiąca stu egzemplarzy – więcej niż trzecią cześć nakładu! Gdyby sprzedał cały nakład, do ostatniej sztuki, osiągnąłby zysk netto w wysokości 34 tysięcy (nieźle, ale bez rewelacji) i do tego miałby powód, żeby robić dodruk książki (przecież się sprzedaje – można zarobić więcej!). W rzeczywistości jednak, większość pozycji schodzi w przedziale od jednej do dwóch trzecich nakładu. Przy nakładzie równym 3000 i sprzedaży równej 2000, zarobek wynosi już tylko 16 tysięcy złotych – ot tyle, że starczy na druk kolejnej książki, jeśli sam wydawca jest buddyjskim mnichem i potrafi żyć przez miesiąc na jednej misce ryżu.

I to cała filozofia. Wydawcy zarabiają tak naprawdę tylko na książkach, które się dobrze sprzedały – na tzw. bestsellerach (co w Polsce oznacza już wynik w okolicach dziesięciu tysięcy sprzedanych sztuk). Czasem z wyboru, częściej z konieczności, stosowana jest w wydawnictwach strategia polegająca na wydawaniu wielu książek, po to, żeby zsumować drobne zyski na każdej z nich i w ten sposób wypracować duży zysk. To działa, oczywiście, ale paradoksalnie – jest finansowo bardziej ryzykowne, niż wydanie tylko jednej książki, która ma duży potencjał na bestseller. Wydawanie wielu „średnio udanych” książek naprawdę dobrze sprawdza się tylko w tym aspekcie, że zwiększa szanse na trafienie bestsellera w warunkach dużej nieprzewidywalności rynku, gdy wydawca nie ma zielonego pojęcia, co może się spodobać czytelnikom (wielu twierdzi, że z taką sytuacją mamy do czynienia współcześnie – nie zgadzam się, ale też nie jestem wydawcą).

Najlepszą strategią dla wydawnictw na uniknięcie strat i maksymalizację zysków jest więc ograniczenie oferty „średnich książek” do niezbędnego minimum i polowanie na bestsellery. Właśnie dlatego nasz rynek zalewany jest literaturą spoza Polski. To logiczne, że jeśli książka odniosła sukces na świecie, ma też duże szanse na sukces w kraju. Opłaca się to nawet wtedy, gdy koszt licencji i działka dla autora są dużo wyższe, niż w wypadku rodzimych twórców.

I jak tu wydać książkę?!

Co Ty, jako twórca, możesz zrobić w takiej sytuacji? Ano, tylko jedną rzecz – przekonać wydawcę, że udało Ci się stworzyć coś, co ma duży potencjał na bestseller. To oznacza, że książka Twojego autorstwa powinna posiadać przynajmniej te cztery cechy:

Język elegancki, lecz przystępny

Być może masz pomysł na wymyślną stylizację, albo chcesz stworzyć naturalistyczną powieść napisaną koślawą, pełną wulgaryzmów mową potoczną. Jeśli tak, zastanów się nad tym dwa razy. Artystycznie to ciekawa opcja, ale po pierwsze – wymaga dodatkowego wysiłku od czytelnika. Po drugie – będzie wymagać od Ciebie sporej wprawy, żeby to zrobić dobrze. Gdy wydawca widzi łamańce językowe, zawsze zapala mu się czerwona lampka. Znacznie zwiększasz swoje szanse na sukces i u niego, i u odbiorców, gdy będziesz trzymać się bardziej klasycznej, eleganckiej formy, albo przynajmniej użyjesz języka prostego i przystępnego.

Zrozumiała fabuła, z wyrazistym początkiem i zakończeniem

Nie każda książka jest powieścią akcji i nie każda wymaga wodotrysków fabularnych, ale każda bez wyjątku powinna przedstawiać jakąś opowieść. To oznacza, że musi się gdzieś zaczynać – najlepiej w takim momencie, który zaintryguje czytelnika i nada ton reszcie tekstu. Musi się też gdzieś kończyć i to zakończenie musi być potwierdzeniem, że cała podróż, na którą razem z Tobą wyruszył czytelnik, była warta wysiłku. Jeśli w Twojej książce bohaterowie nie mają zrozumiałych celów, nie muszą zmagać się z przeciwnościami losu, ani nie przytrafiają im się zaskakujące perypetie – jest duża szansa, że wydawca nie uzna takiego dzieła za potencjalny bestseller.

Bohaterowie z krwi i kości – bo to oni napędzają fabułę

Postacie, które tworzysz, powinny być wiarygodne psychologicznie – to na pewno – ale oprócz tego powinny mieć swoje cele i dążenia, którym wyraz będą dawać w trakcie opowieści. Być może doprowadzi to do konfliktu między kilkoma bohaterami. Być może sprawi to, że bohaterowie zrobią coś nietypowego, na co normalni ludzie zwykle się nie porywają. Musisz dobrze znać osoby, które zamieszkują Twoją książkę – i nigdy nie możesz im pozwolić na bierność (jeśli nic akurat nie robią, niech rozmyślają ciekawie o ciekawych rzeczach).

Artystyczna spójność

To brzmi jak rada z innej bajki, ale każda dobra książka jest „o czymś”, ma jakiś przewodni temat i konsekwentnie o nim traktuje. Bohater jest niczym innym jak nośnikiem tego tematu. Fabuła jest niczym innym jak rozbudowanym przykładem. Jeśli wiesz, co chcesz powiedzieć swoją książką, rób to konsekwentnie i nie wrzucaj do niej rzeczy bez znaczenia. Jeśli wszystko inne robisz dobrze, nie musisz porzucać artystycznych ambicji. W Polsce bestsellerem jest książka, którą kupi 10 tysięcy ludzi. Dziesięć tysięcy. Naprawdę, nie musisz równać do najniższego wspólnego mianownika.

 

Foto: JD Hancock – CC BY 3.0

17 komentarzy do “Jakie książki opłacają się wydawcom?”

    1. Chodzi o druk? Wiele zależy od papieru, jakości okładki, etc. Ale z mojego doświadczenia, poniżej 5zł, jeśli książka ma być ładnie wydana, schodzi się tylko przy większych nakładach.

  1. Jestem aktualnie po lekturze kilku artykułów z tego bloga, choć z uwagi na niewielką praktyczność telefonu przy tego typu okazjach, zwyczajnie nie chciało mi się wszystkich kolejno komentować.
    Niemniej, czuję się w obowiązku naskrobać parę słów.
    Po pierwsze: porusza Pan ciekawe tematy w ciekawy sposób. Każdy przeczytany przeze mnie artykuł był wartościowy i wniósł coś nowego do mojego skromnego (mam nadzieję, że 'póki co’) zasobu wiedzy o żywocie pisarza. Równocześnie wyciąga Pan logiczne wnioski, z którymi naprawdę trudno się nie zgodzić, i popiera je rzetelnymi obserwacjami lub doświadczeniem, a nie częstym 'wydaje mi się’
    Po drugie: niezmiernie podoba mi się Pański styl pisania – inteligentny i przystępny jednocześnie. W dodatku niejednokrotnie dający okazję do uśmiehu 🙂 Niezależnie od treści, czyta się z ogromną przyjemnością. Również z powodu cieszącego oko braku błędów.
    Po trzecie: podejmowana przez Pana inicjatywa dzielenia się wiedzą jest godna podziwu – zwłaszcza z perspektywy takich pisarzy-amatorów jak ja. Niewiele osób byłoby w stanie poświęcić swój czas tylko po to, by innym było łatwiej. Już teraz mogę we własnym imieniu podziękować za niektóre z porad 😉
    I po czwarte: gratuluję zaangażowania! Widać, że bardzo przykłada się Pan do pracy nad blogiem, co się chwali. Zwłaszcza, że jest 'za free, bez ściemy’, co niektórzy uznaliby za wystarczającą wymówkę do traktowania tego typu projektu pobieżnie – wszak skoro dzielimy się za darmo, czytelnik nie ma prawa narzekać na jakość!

    Jeszcze raz – gratulacje! Na pewno będę czytać regularnie. Jestem przekonana, że tylko na tym skorzystam 🙂

  2. Ciekawy wpis. Mowa tu o powieściach, a jak się sprawa ma ze zbiorem opowiadań? Czy do takiego czegoś trudniej jest przekonać wydawcę?

    1. Tak – trudniej. Reguła jest taka, że zbiory opowiadań sprzedają się gorzej niż powieści. Właśnie dlatego tak często zdarza się sytuacja, że jakiś pisarz odnosi względny sukces sprzedażowy dzięki powieści, a później dopiero ukazuje się zbiór jego opowiadań.

      Jak od każdej reguły, i tu są wyjątki. Na przykład – Robert Wegner nie tak dawno zaistniał na rynku zbiorami opowiadań, a dopiero potem pojawiła się pełnoprawna powieść jego autorstwa (o ile niczego nie przekręciłem). Generalnie jednak, opowiadania są fajne, szybkie i wszędzie je można wcisnąć, ale w formie książkowej radzą sobie gorzej od powieści.

      1. Tak też myślałem. Mam siedemnaście lat i piszę od jakichś trzech. Teraz pracuję nad pierwszym poważnym zbiorem opowiadań. Myślę, że póki co, dam sobie spokój z wydawcami i będę próbował go sprzedawać z własnej ręki. A co będzie potem, to się okaże. Na razie o tym nie myślę, bo zbiór jest w fazie tworzenia, ale chętnie poznałbym Pańskie zdanie w tej kwestii.

      2. No myślę, że inicjatywa warta wysiłku. 😉 Powiem tylko tak: nie nastawiaj się na to, że będą z tego zyski. W Twoim wypadku ważniejsze, żeby ludzie w ogóle zauważyli, że piszesz. Jeśli będziesz rozdawać swój zbiór opowiadań w necie (jako e-book) za darmo – też dobrze. Na Twoim miejscu próbowałbym też wcisnąć się z pojedynczymi opowiadaniami do cudzych antologii, do czasopism i do portali internetowych.

  3. Witam. Bardzo ciekawy artykuł. Mam jednak pytanie.
    Czy debiutant będąc w Polsce może wysyłać swoją powieść także do zagranicznych wydanwnict? Słyszałam wiele opinii na temat tego, że na naszym rynku wydawniczym źle się dzieje. Może więc warto spróbować gdzieś gdzie może uda osiągnąć się większy sukces i jeśli książka sprzeda się na większym rynku liczyć na tłumaczenie, czy współpracę z innymi krajami w tym z Polską?

    1. Oczywiście, że możesz wysyłać swoje dzieła za granicę. 😀 Warto co prawda zapoznać się wcześniej ze specyfiką danego rynku – na przykład, u anglosasów nie ma wielkich szans bez agenta. Ale poza tym, naprawdę nie ma przeszkód, żeby próbować.

      No, wyjąwszy taki mały drobiazg, że mało kto potrafi pisać równie dobrze w obcym języku, co po polsku (zakładając, że w ogóle pisze dobrze). Jeśli chodzi o angielski, bardzo popularny język, potrafiłoby to góra kilkaset osób w kraju. Estymacja pi raz oko, ale że większość kasy, która przewinęła się przez moje konto, dostałem właśnie za teksty napisane po angielsku – lubię myśleć, że wiem, co czym mówię.

      Literacko łatwiej Ci będzie wypłynąć w Polsce.

      Oczywiście, za teksty nieliterackie dostaniesz dużo większą kasę od klientów z Zachodu. Ale to już zupełnie inna historia.

  4. Czuję, że odkopuję stary wpis, ale mam jedno zasadnicze pytanie. Z postu wynika, że to DRUK jest drogi (15 tys wynosi sam druk dla 20 tys kosztów). Jak to wszystko wygląda w przypadku e-booków?

  5. Blog jest niebywale interesujący. Podziwiam Pana wkład pracy. Uważam jednak, że nie opisuje całości zjawiska.

    Będę konkretny:

    1. Wielu początkujących pisarzy zostało zmanipulowanych przez wydawnictwa, to znaczy,  wydawnictwa podpisały z nimi niekorzystną, zawoalowaną umowę, z której i tak się nie wywiązały, nie wypłaciły pieniędzy na czas lub tylko w części lub wcale. Nie „wstawiły” książek do wpisanych w umowę księgarń. Nie zrobiły nic. Może Rzecznik zająłby się takimi umowami?.
      
    2. Czy rynek wydawniczy ma polegać na tym, że początkujący pisarze mają utrzymywać za własne pieniądze tzw. wydawnictwa, których jest multum, a które w sprawie promocji książek nic nie robią? Ich aktywność polega na wydaniu książki 2 złote za egzemplarz, (150 stron) w ilości trzystu egzemplarzy, więc wychodzi z tego 600 zł kosztów, nie 10.000 złotych, o których Pan wspomina. Te wydawnictwa nikogo nie zatrudniają, nie mają korektorów, redaktorów ani nikogo tego typu,tylko program komputerowy do składania książek i Photoshopa do zmontowania okładki. Robi to jedna i ta sama osoba. Wydają przy tym książki z błędami ortograficznymi i innymi. Oczywiście jest to najniższy poziom rynku wydawniczego, ale inny nie jest dostępny, ponieważ rynek wydawniczy działa jak rodzinny folwark, gdzie trzeba mówić do wydawcy „tato”, aby wydać książkę.

    3. Bardziej opłaca się importować książki za duże pieniądze niż publikować nasze? To prawda. Byłem wczoraj w księgarni i tam jest 4 razy więcej książek pochodzenia zagranicznego niż naszych. To chyba jakaś pomyłka.

    Wnioski: Kto teraz w Polsce wydaje? Prawdziwi pisarze rodem z PRL-u odchodzą, już nie piszą, a to przecież oni postawili nasze  pisarstwo na wysokim poziomie, zadziwiając tak zwaną zagranicę, której zawsze się chętnie kłaniamy. Nie dotyczy to tylko pisarstwa. Polskie kino, polski plakat, sztuki piękne wytworzone na najwyższym światowym poziomie, wytworzone w PRL-u, teraz przepadają . Ten system funkcjonowania kultury, w tym wydawnictwa, nie działa. Handluje książkami jak jajkami na bazarze. Bym powiedział: „Kultura to nie kapusta kwaszona, panowie”. Należy zmienić rynek wydawniczy. Wyprowadzić z księgarń gazety, czekoladki, płyty, filmy i kubki. Zmniejszyć ilość publikowanych zagranicznych autorów. Skończyć z publikowaniem masy książek o niczym (nie wymieniam tu nikogo, choć chętnie bym to zrobił). Do tego potrzebny jest sponsoring państwowy. Prywatny rynek w dziedzinie kultury nie funkcjonuje, jak i nie funkcjonuje w innych „miękkich dziedzinach” jak nauczanie, ochrona zdrowia i podobne. Proponuję, aby młodzi ludzie się za to wzięli. Utworzyli alternatywny rynek wsparcia dla pisarzy na zasadzie „startup-ów” lub w jakiejś innej formie, zamiast wdawać się w walki z wydawnictwami,czy  dogorywać na marginesie. Ile naszych talentów w ten sposób się marnuje.

    Kultura musi być działalnością „NON-profit”.
     
     
    Niech żyje książka!
     

  6. Dzień dobry. Wiem, że to może nie koniecznie dobry wątek pod którym piszę ale wie Pan może jak wygląda sprawa z wydaniem książki do nauki języka obcego? Ewentualnie gdzie mogła bym jakieś konkretne informacje na ten temat znaleźć?

    Pozdrawiam
    Mari 🙂

  7. Witam, ciekawe słowa. Chciałbym dowiedzieć się więcej o wydanie książki będącej poradnikiem „Jak rzucić palenie”. Czy taki temat zainteresuje?

  8. Jan Stanisław Smalewski

    No właśnie. Pisać to nie wszystko. Trzeba jeszcze umieć się sprzedać. Moja trylogia akowska, pierwsza po transformacji ustrojowej książka o wojennych przygodach legendarnej brygady AK legendarnego „Łupaszki” rozeszła się w latach 1994-96 jak przysłowiowe świeże bułeczki w nakładzie 3 tys. egzemplarzy. Na początku nowego wieku na Allegro sprzedawano ją jako unikaty nawet po 500 zł („Opowiedział mi Maks”). W 2012 roku opublikowałem na jej podstawie kilkadziesiąt odcinków na portalu http://www.pisarze.pl, w dwóch seriach: „Z kart historii nieznanej” i „Sowieckie zdrady”. Dostrzegł to niejaki „wydawca” z Krakowa Andrzej Mirecki, który zadzwonił do mnie z intratną propozycją, że wyda ja w swoim wydawnictwie MIREKI w Krakowie, przy czym obiecywał, że obaj zarobimy krocie, bo to intratna pozycja na czasie i w temacie poszukiwanym – żołnierzy wyklętych. Opowiadał przez telefon, że ma dużą firmę z profesjonalnym sprzętem i fachowcami. Zaproponował za pierwszą książkę honorarium 3 tys. zł i 16% od każdej sprzedanej powyżej nakładu 2 tys .egzemplarzy. Oczekując na zaproszenie do wydawnictwa, wysłałem do MIREKI gotowe składy, które wcześniej przygotował mi kolega wydawca z Warszawy, ale ich nie wydał, bo fundacja związana z muzeum ruchu ludowego nie otrzymała na czas pieniędzy, z których miała ją wydać. MIREKI natychmiast przystąpiło do drukowania książki („U boku Łupaszki”), z dużym opóźnieniem przysyłając umowę i połowę obiecanego honorarium. O kolejną połowę dopominałem się dość długo, a umów, które by tak samo traktowały o wydawanych kolejnych pozycjach („Żołnierze Łupaszki”, „Więzień Kołymy”) w ogóle się nie doczekałem. Osoba reprezentująca rzekome wielkie wydawnictwo ukrywała się wręcz przede mną, nie mogłem się z nią spotkać(mieszkam nad morzem), a w internecie w 2013 roku firmy takiej w ogóle nie mogłem zaleźć. Po wielu nerwowych rozmowach telefonicznych MIREKI przysyłał mi umowy bądź to bez paragrafu o zapłacie podstawowego wcześniej ustalonego honorarium (3 tys zł.), bądź umowy o zapłacie autorskich honorariów 16% od książki dopiero powyżej nakładu 2 tysięcy egzemplarzy. Przy czym i ten ostatni element po kilku latach rozprowadzania moich książek w wielu największych księgarniach w kraju i za granicą (Gandalf, Matras, Empik, PWN, Tania Książka i dziesiątkach innych) uznał za nie obciążający („może pan sobie sam sprawdzić i policzyć, gdzie, ile się sprzedało, ja na to nie mam czasu”). Mało tego, gdy ostatecznie kategorycznie nie zgodziłem się na dalszą współpracę, informując MIREKI, że kieruję sprawę na drogę sądową, wydał on na przełomie roku złożoną z moich poprzednich pozycji trylogię pt. „Pod rozkazami Łupaszki” w oprawach miękkiej i twardej, wykluczając mnie z autorstwa i przypisując go nieżyjącym od dawna bohaterom moich książek – Antoniemu i Aldonie Rymszom. Mnie przy tym poinformował, że jego zdaniem prawa autorskie należą się ich rzekomym spadkobiercom. By dodać smaczku sprawie, a może zastraszyć autora, który młody już nie jest, w oddzielnym mejlu poinformował, że upowszechni wiedzę jaką rzekomo ostatnio zdobył, że właściwy autor jest złodziejem (ukradł wspomnienia żołnierzowi, o którym napisał kilka książek, a ponadto był rzekomym agentem sowieckim). Oczywiście wszystko to znalazło się w Sadzie Okręgowym w Warszawie, czekam od roku, nic się nie dzieje, a adwokat obiecuje mi, że sprawa może potrwać, 5, 10 lat. Bo tak szybko u nas w takich sprawach działają sądy. Opisałem tylko pobieżnie to, co mnie spotkało od wydawcy, któremu zaufałem, który ukradł mi dorobek co najmniej 3 lat ciężkiej pracy i… zarabia – jak autor wcześniej ładnie o takich pisze – także na chleb i bułki dla swoich dzieci. Taką mamy rzeczywistość, takie prawa chronią autorów, bierzcie drodzy piszący i to pod uwagę.

Skomentuj Tomasz Węcki Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *