Przejdź do treści

Poradnik pisania – ćwiczenie 1

Kluczem do doskonalenia rzemiosła pisarskiego jest praktyka. Chcesz dobrze pisać, musisz przede wszystkim robić to często. Nie ma od tego wyjątków – nawet niewiarygodnie uzdolnieni ludzie muszą szlifować język, inaczej stępieje. Żeby pomóc Ci w zdobyciu tej praktyki, będziemy regularnie publikować ćwiczenia, które są dobrym pretekstem do zapisania paru słów i opowiedzenia czegoś po swojemu. W tym poście znajdziesz ćwiczenie nr 1.

Obsługa ćwiczeń pisarskich jest prosta. Zacznij od przeczytania krótkiej notki, zapisanej kursywą na końcu każdego posta z tej serii. Zastanów się nad przedstawioną sytuacją, pomyśl, z czym Ci się to wszystko kojarzy. Czy możesz dorzucić coś od siebie? Czy przydarzyło Ci się kiedyś coś podobnego? A może przyszła Ci do głowy osoba, bohater, który idealnie pasuje do przykładu? Gdy masz już w głowie obraz, ideę zdatną do zapisania, przelej wszystko na papier (albo na ekran komputera). W trakcie pisania zastanów się nad doborem odpowiedniej frazy i ułożeniem opowieści w ciekawym rytmie.

Tekst, który stworzysz, nie musi być długi. Wystarczy nawet jeden akapit. Możesz go pomyśleć jako część większej całości (niechby i całej książki Twojego autorstwa!), ale nie musisz tego robić. Może być to zwarta opowieść, taka, co się zgrabnie zaczyna i kończy z puentą. Może to być też wyrwany z kontekstu opis lub dialog. Najważniejsze, żeby był Twój, napisany po Twojemu i wedle Twojego widzimisię.

Pamiętaj: ćwiczenie jest po to, żeby rozruszać mózg i „przypakować masę” w tych jego rejonach, które odpowiadają za pisanie. Jego celem jest też dostarczyć Ci inspiracji i powodu do tworzenia.

A, i jeszcze jedno – Spisek pisarzy ma cały dział, Poradnik pisania, poświęcony temu, jak pisać. Jeśli czujesz, że potrzebujesz dodatkowej pomocy, przeczytaj artykuły, które pojawiły się dotychczas. Nie zapomnij też zapoznać się z innymi ćwiczeniami.

No, to jedziemy:

 

Trwa bitwa, ludzie umierają, krwawią, cierpią. Każdej sekundy ktoś zwycięża, a ktoś inny traci życie. Twój bohater jest w samym środku, otoczony przez wrogów. Dlaczego tam się znalazł? O co walczy i z kim? Czy ktoś mu pomaga, czy jest zupełnie samotny? To sprawa osobista czy interes? Zabija dla ideałów czy z konieczności? Co czuje, co widzi i słyszy? No i wreszcie – ma szanse wyjść z tego cało, czy zginie?

 

Jeżeli chcesz się z kimś podzielić tekstami, które powstały podczas ćwiczeń, zachęcam do wrzucania ich w komentarze pod postem. Jeśli wyszedł Ci dłuższy kawałek, możesz go umieścić na Forum. Z chęcią przeczytam i, jeśli dam radę, podzielę się uwagami.

Foto:  mpclemens / Foter.com / CC BY

150 komentarzy do “Poradnik pisania – ćwiczenie 1”

  1. Jest ciemno. Potykam się o ludzkie ścierwo. Mężczyzna w drogim garniturze leży bez życia, wygięty w groteskowej pozie. Pozostałych pięciu również ma na sobie ekskluzywne, eleganckie ciuchy, zmienione w ubabrane krwią łachmany. „Biznesmeni”, handlarze ludzkim zepsuciem. Żadnego z nich nie można nazwać niewinnym. Nie żal mi ich, wszyscy zasłużyli na ten los. Podpieram się o ścianę i idę dalej trzymając się za przestrzelone ramię. Wyliżę się. Zawsze się wylizuje. Podchodzę do ledwie dyszącego łysola. Twarz ma zalaną krwią, a jego krtań podnosi się i opada w chaotycznej walce o przedłużenie życia. Patrzy na mnie swoimi pustymi oczami, w których widać jedynie błaganie o śmierć. Strzelam. Na środku jego czoła pozostaje ślad miłosierdzia. Spoczywa w spokoju. On mnie nie interesuje. Szukam wzrokiem mojego celu. Odwracam leżącego twarzą do ziemi byczka – to nie on. Idę dalej. I wreszcie go widzę. Jeszcze żyje. On także mnie zauważył. Jest spanikowany. Prawą ręką próbuje zatamować wylewające się z brzucha flaki, drżącą lewą wyciąga niczym wędkę po leżącą dwa metry dalej broń. Nie może jej sięgnąć. Serce wali mi jak młot. Nogą przesuwam pistolet jeszcze metr dalej. Zastanawiam się, czy chciał strzelić do mnie, czy skrócić swoje męki. Tacy jak on zawsze chcą mieć ostatnie słowo. Przyglądam się dokładniej jego ranie – jest bez szans. Wyszło idealnie. Nic nie przywróci życia mojemu bratu, ale czuję się lepiej, spokojniej. Mówią, że zemsta nie jest rozwiązaniem. Gówno wiedzą. Pochylam się nad tym pogardy godnym workiem mięsa. Szepczę mu do ucha ostatnie słowa:
    – Miłego dnia.
    I wychodzę. Z trudem popycham barkiem ciężkie drewniane drzwi. Słońce mnie oślepia. Rześkie poranne powietrze przyjemnie drażni policzki. Ręką krwawi jak szalona. Czuję się świetnie.

    Pozdrawiam
    KJK

    1. Ej, niezłe. Będę musiał dodać przycisk „Like” do komentarzy, żeby lajkować takie jak ten. 😉

      A co do uwag… no cóż, parę rzeczy można poprawić:

      – Podzielenie tego tekstu na akapity sprawiłoby, że byłby bardziej dynamiczny. Jeżeli problemem była metoda wstawiania komentarzy na naszym blogu, musisz mi wybaczyć, ale jeśli taka zbita forma była Twoim zamysłem – lepiej ją rozproszyć.

      – Więcej pokazuj, mniej opowiadaj. Np. ten fragment: „Szukam wzrokiem mojego celu. (…) I wreszcie go widzę. Jeszcze żyje. On także mnie zauważył. Jest spanikowany.” Większe wrażenie zrobisz, jeśli pokażesz reakcję celu, a całą sytuację przedstawisz odwołując się do wrażeń zmysłowych. Niewielu czytelników chce dostać od razu morałem prosto w twarz – większość woli samodzielnie wyciągnąć wnioski z tego, co widzi i czuje bohater. Nie walcz z nimi; daj im to, czego chcą. Nie wiem, mógłbyś to na przykład tak opisać: „Jedno z ciał ciągle żyje. Masywy tułów przewala się na bok, a twarz odwraca w moją stronę. Maska krwi skrywa ciężkie rysy, ale rozpoznaję ten połamany nos, rozpoznaję te szramy na gębie – to on! Patrzymy sobie nawzajem w oczy i wreszcie zrozumienie rozlewa się na jego paszczy. Teraz to ja jestem łowczym, a on zwierzyną.”

      – Staraj się pisać ekonomicznie. Np. zdanie „Pochylam się nad tym pogardy godnym workiem mięsa” to zbytek łaski. 🙂 To samo możesz powiedzieć zdaniem „Pochylam się nad tym worem mięcha” – pogardę widać i tak. Ekonomiczność stylu wykracza zresztą poza ramy samego zdania. Nie musisz powtarzać rzeczy, które już wynikają z tego, co zostało powiedziane. Np. „Strzelam. Na środku jego czoła pozostaje ślad miłosierdzia. Spoczywa w spokoju.” Wiadomo, że spoczywa w pokoju, jak ma dziurę w głowie. 😉 Ergo: po napisaniu sprawdzaj, które słowa i zdania możesz spokojnie wyrzucić. Im mniej słów ostatecznie użyjesz, tym większe znaczenie będą miały te, które zostaną.

      – Mów przede wszystkim o tym, co ma znaczenie dla opowieści. Unikaj zbędnych informacji. W tym fragmencie nie widzę akurat dużego z tym problemu, ale np. zdania „Wyliżę się. Zawsze się wylizuje” jakoś mnie rażą. Czytelnik dowiaduje się najpierw, że bohater jest ranny. Czytelnik ma więc powód, żeby obawiać się o przyszłość bohatera. Ale wtedy mówisz, że nie ma po co, bo bohater się wyliże i zawsze się wylizuje, więc luz. A na koniec czytelnik czyta, że bohater czuje się świetnie pomimo okropnej rany, która krwawi jak szalona. To jak to w końcu z tą raną jest? Nadmiarem informacji (do tego zbędnych) psujesz sobie tylko zakończenie.

      OK, tyle moich trzech groszy. Ogólnie – twórz więcej i ćwicz dalej. Widzę tu potencjał na sprawnego pisarza.

    2. Dzięki za odpowiedź. 😉 Tekst powstał ekspresowo, pod wpływem impulsu i stąd między innymi ta niezbyt przystępna forma. Trudno nie zgodzić się z twoimi uwagami. Natomiast jeśli chodzi o fragment z raną, chodziło mi o to, że bohater początkowo bagatelizuje swoje obrażenia, gdyż jest zajęty szukaniem mordercy brata. A czuje się świetnie, bo wie że znienawidzony typ jeszcze sporo wycierpi przed śmiercią (nie dobija go).
      KJK

  2. Ahhhh, szkoda, że tak późno trafiłam na stronę taką jak ta. Ćwiczenie wykonane w tempie szybkim, ale chcę się jeszcze dziś zająć ćwiczeniem drugim. Pozdrawiam i proszę o porady/uwagi 🙂

    Rozejrzał się dookoła siebie. Żadnej znajomej twarzy, nikogo, kto mógłby osłaniać jego plecy w trakcie najbliższych kilku minut. Westchnął, próbując uspokoić drżące ręce. Nie wiedział, jak długo przyjdzie mu jeszcze walczyć. Złapał mocniej rękojeść miecza, oparł się stabilniej nogami o podłoże. Chciał krzyczeć, ale nikt i tak by go nie usłyszał w wszechogarniającym chaosie walki. Czekał aż zaczną. Nieważne, z której strony, szanse na wyjście z tej sytuacji żywym były najwyżej nikłe.
    Ktoś mu kiedyś powiedział, że wojna, to tylko zbiór wielu toczących się w jednym momencie pojedynków. Jego wrogowie musieli wychodzić z tego samego założenia. Wciąż był otoczony, to prawda, ale do ataku przymierzył się tylko jeden z nich. Machał bronią szybko i bez pomyślunku. Jednak Amythiel był już zmęczony walką, miał dość zapachu krwi, jego ciało przestało poruszać się instynktownie. Otrzeźwił go ból rozrywanego ramienia. To był idealny moment. Pchnął mieczem wprost w trzewia drugiego.
    Na twarzy młodzieńca zarysowało się przerażenie, a następnie spokój. Odsuwając jego martwe ciało od siebie, Amythiel pomyślał: „Już wkrótce spotkamy się w piekle.”. Popatrzył dalej po otaczających go żołnierzach. Nikt więcej się nie poruszył. Na co czekali? Dobrze przecież wiedzieli, że odkąd jego władca zginął, nic nie ma już znaczenia. Nie wiedział po co ani dlaczego walczy. Mogli skończyć to szybko.
    – Rycerzu. Powiedz nam, o co walczysz? – spytał jeden, o posępnym głosie, który wydał się mu dziwnie znajomy. Mężczyzna podniósł na niego wzrok.
    – Nie wiem. Teraz chyba o życie.
    Czuł, jak krew cieknie mu po ramieniu i wsiąka w odzież. Przestał słyszeć, co do niego mówią, przestał myśleć o tym, co się może wydarzyć. Zamiast tego rzeczywiście zastanowił się nad tym, dlaczego tu jest i gdzie są jego przyjaciele. Odpowiedź przyszła wraz ze strzałą, przeszywającą jego klatkę piersiową.
    Był tu, bo tak chciał władca. Był tu, bo potrzebował pieniędzy, by zapomnieć o przeszłości. A jego przyjaciele… Przecież najemnicy nie miewają przyjaciół.

    Tabarka

    1. Widać, że umiesz opowiadać i sprawnie ubierać myśli w słowa – pod tym względem to z pewnością dobry tekst. Mam jednak wrażenie, że w pewnym momencie szwankuje najpierw rytm, a potem sypie się konstrukcja. Po kolei.

      Najpierw rytm, w tym fragmencie: „Jednak Amythiel był już zmęczony walką, miał dość zapachu krwi, jego ciało przestało poruszać się instynktownie. Otrzeźwił go ból rozrywanego ramienia. To był idealny moment. Pchnął mieczem wprost w trzewia drugiego.”

      Zakładam, że Amythiel to główny bohater fragmentu. Rozumiem z tego wszystkiego tyle, że bohater jest na początku zmęczony, ergo – że nie ma przewagi, że czeka go ciężka walka. Potwierdzasz te przypuszczenia wspominając o ranie, i o tym, że to właśnie ona bohatera budzi. I nagle jebs – momentalnie mamy idealny moment i zwycięski cios bohatera. Ciężko mi to sobie wyobrazić, a co gorsza, jako czytelnik mam mętlik. Co się stało? To był zmęczony i półprzytomny (że aż się musiał „budzić”?), czy to jakaś ściema? A może on ma takie odruchy nadludzkie, że instynkt szarpie jego ciałem nawet jak umysł ledwo zipie? No nie wiem, nie dało się niczego więcej wyczytać. Dla mnie to zbyt chwiejny rytm, nagłe przejście od podkreślania słabości bohatera do niespodziewanego i zbyt zaskakującego zwycięstwa.

      Później – konstrukcyjnie – tylko gorzej. Żołnierze, choć wcześniej zaabsorbowani własnymi pojedynkami, nagle wszyscy stają i patrzą na bohatera. Co się w zasadzie stało, że taki obrót spraw? I w trakcie tej całej bitwy nagle ktoś pyta bohatera, po co walczy? No ej, pyta go?! Powinien wrzeszczeć mu w twarz „Bóg ze mną!” i walić toporem, sugerując tym samym, że bóg z kim jak z kim, ale z bohaterem to sztamy na pewno nie trzyma. Tymczasem mamy zamiast tego kulturalną rozmowę.

      Bardzo prawdopodobne, że całe to zamieszanie wynika właśnie z tego, że tekst był napisany na szybko – i stąd moja rada, żeby jednak tak nie pisać. Bo ogólnie, moim zdaniem, język masz bardzo dobry. Spokojnie z jego pomocą możesz tworzyć arcydzieła i bestsellery. 🙂 Poćwiczyć jednak warto umiejętność konstruowania opowieści, żeby była jasna i spójna. Na początek dobrym wyjściem jest po prostu planowanie z wyprzedzeniem tego, co chce się napisać. Np. dzięki liście punktów, liniowo wyliczających co dzieje się po czym, w logicznej kolejności.

  3. Czarnowłosy młody mężczyzna stoi w pustym zniszczonym przez niezliczone kule i spadające bomby domu. Od tych maniaków opętanych wyuzdaną wizją Boga przez ich proroka, dzieli go tylko betonowa ściana . Czemu tu był? Czemu nadal walczył? Czy to ma sens? Oczywiście że ma, jest nim blond włosy Anioł uwieziony dwadzieścia metrów dalej w wielkim gotyckim zamku, który nie został złamany przez nowoczesną palną broń używaną jak zabawka w rękach chorych ludzi. Czekała tam na niego, wiedziała że przybędzie po nią choć drżała na myśl o jego bezpieczeństwie. A on? Pragnął tylko wyrwać ją z rąk osób, które miały ją za idealny prezent dla swego stwórcy. Wiedział, że może nie przeżyć, ale jej wolność, jej szczęście były dla niego najważniejsze. Tak Jin kochał Karinę całym swoim jestestwem, całym sercem i był gotów oddać za nią życie .

  4. Dookoła rozlegają się okrzyki – AAAGhhrrrR! Zabić to ścierwo! Giń! Zdychaj! W kręgu stoją rycerze. Bronią się przed hordą dziwnych stworzeń, które przypominają ni to orki, ni to minotaury. W każdym razie nie są to ludzie. Chyba nie…. Stalowi rycerze, ze złotym smokiem na tarczach, stoją ramię w ramię. Ten walczy toporem, ten mieczem, a inny włócznią. Każdy zabił już chyba ze 30 tych, hmm.., stworzeń, ale kolejne szeregi nacieraja na tą ostatnią grupkę skupioną wokół księcia Haralda. – Niepotrzebnie pchałem się do tej bitwy. Trzeba było słuchać doradców. Gdzież oni są teraz? Przygnieceni zwałami trupów…. Zbezczeszczone i obrabowane zwłoki…. Mózg wdeptany w błoto. Fortuna odwróciła się ode mnie…. Moi rycerze nie zabili mnie tylko dlatego, że są zajęci walką. Walczą już nie o honor, nie o sławę, nie o swojego księcia ale o życie. Chociaż wiedzą, że na niewolę liczyć nie można… Walczą aby zginąć jak przystało na wojownika. Trubadurzy będą o nich spiewać pieśni, ich męstwo sławić będą poeci.. ciekawe ci napiszą o mnie.. Głupi książe Harald, co szukał łatwej sławy, powiódł na śmierć swe najlepsze oddziały albo: pierwszy do wypitki, do ksiąg ostatni, zginął na bagnach, płacza po nim dziatki Czy to koniec? Tak miałby skończyć życie książe Harald? O nie! Jeśli już mam przejść do historii, to w glorii bohatera! Naprzód! Na nich! Do bojagrhsrhhsas – strzała przeszyła gardło księcia Haralda…
    – Stop kamera! No panowie, walczcie jakoś energiczniej. Grajcie więcej twarzą, ja chcę widzieć zdeterminowanie, wściekłość, barbarzyństwo! Pan z łbem byka, do charakteryzacji. Dajcie tu jakiegoś zmiennika. No jeszcze raz. – Szefie, może chwila przerwy? – Dobrze Stasiu, tylko wyjmij se te strzałę z gardła, bo przestraszysz panią Jadzię z bufetu. – Spoko. – gdzie jest scenarzysta? Chodź tu pan. Nie można jakoś zmienic tego monologu Harolda. Taki trochę pompatyczny, ale tak w negatywnym znaczeniu. Bo ja na przykład zrobiłbym to tak….

  5. To i ja spróbuję…

    Stała w ciemnym korytarzu. Bała się otworzyć drzwi. Wiedziała, że ta wojna trwa od dawna. Tylko kto ma rację? – zapytała własnych myśli. Za dużo widziałam już cierpienia i bólu. Ten dzień kiedyś nadejdzie, tylko czy to już dziś?

    Nie wiedziała dlaczego znalazła się akurat tutaj, akurat teraz. Nogi zaprowadziły ją na Krańcową 6. Niski budynek w nieciekawej dzielnicy małego miasta. Szara, smutna, wyludniona okolica. Kiedyś był tu hotel pracowniczy, jednak po upadku fabryki popadł w ruinę i dziś budynek zamieszkiwali bezdomni. Nie wiedziała po co tu przyszła, choć przeczuwała najgorsze. Weszła na trzecie piętro. Obskurne ściany i zapach stęchlizny wzbudzał w niej odrazę. W budynku panowała niepokojąca cisza. Coś zaprowadziło ją pod drzwi z numerem 18. W swoim życiu widziała już wiele. Naciskając klamkę, wyobrażała sobie co może ją spotkać za drzwiami. Wstrzymała oddech, zmrużyła oczy i weszła do pokoju. Obraz, który zobaczyła, przeraził ją bardziej niż jej własna wyobraźnia.
    Stała przez chwilę nieruchomo i obserwowała otoczenie. Wszędzie widziała śmierć. Serca porozrzucane po podłodze. Twarze powykrzywiane w grymasie bólu. Krwawe łzy jeszcze spływały po sinych policzkach. Co tu się stało? Zastanawiała się. Podeszła do okna w nadziei, że światło dnia choć trochę złagodzi ten makabryczny obraz. Pociągnęła za zasłonę i odskoczyła z przerażenia. W pierwszej sekundzie oślepiło ją słońce. Chwilę później na szybie ujrzała napis: „WYGRAŁEM”. Krzyknęła. To niemożliwe – powiedziała. Niemożliwe!

    Przez chwilę zastanawiała się czy to na pewno on. Czy w ten sposób chce jej dać do zrozumienia, że to on wygra tę wojnę? Czy to może zwykły przypadek, że znalazła się właśnie tu? W głowie miała mętlik. Rozejrzała się szybko po pokoju w poszukiwaniu wroga. Nikogo nie było -spóźniła się. Wsłuchiwała się w ciszę, w nadziei, że usłyszy czyjś oddech. Ktoś musiał przeżyć! Biegała od jednego ciała do drugiego. Nasłuchiwała, krzyczała. Nie mogła w to uwierzyć. Została sama. Ktoś musiał widzieć, ktoś musi powiedzieć, ktoś… szeptała do siebie. Wiedziała, że to się kiedyś wydarzy, jednak od lat modliła się, by ten dzień nigdy nie nadszedł. Nie wiedziała, czy jest gotowa. Uczyła się od lat, wypełniała wszystkie otrzymane instrukcje. Od lat dopatrywała się znaków, obserwowała świat. – Zrobiłam wszystko tak jak mówiłeś, krzyknęła.

    Roztrzęsiona wybiegła z budynku, rozejrzała się i zdała sobie sprawę, że została sama. Nie było nikogo, kto mógłby jej pomóc. Sama. Obawiała się najgorszego. W miasteczku panowała przerażająca cisza. Zaczęła się zastanawiać, czy zostali zabici tylko lokatorzy hotelu, czy zamordował wszystkich mieszkańców miasteczka. To tylko pokaz jego możliwości, czy pierwsza walka? Przegrała, czy tylko próbuje ją przestraszyć?
    Znała swoje zadanie – musiała zająć się zmianą. Była odważna, jednak zdawała sobie sprawę, że przeciwnik jest silny.
    Nie poddam się, słyszysz? Nie poddam! – krzyknęła najgłośniej jak potrafiła. Wiedziała, że wojna właśnie się zaczęła.
    Muszę odnaleźć Greya- pomyślała, on na pewno ma broń.

  6. Cześć, bardzo mi się podoba pomysł bloga :). Wczoraj tu trafiłem i od razu spisałem co mi przyszło do głowy.

    Wciskam twarz jeszcze głębiej w ślady czyichś butów. Zapach wilgotnej ziemi zagłusza nieludzki hałas bitwy. Zupełnie tak, jakby wtulając się w rzadkie kępki suchej trawy można było uciec od koszmaru. Taki niespodziewany powrót do dzieciństwa, kiedy głowa pod poduszką dawała miłą świadomość bezpieczeństwa i ochrony przed potworami z ciemnego kąta pokoju.

    Dziwna perspektywa zmienia malutkie listki w giganty tropikalnej dżungli i oszukuje mózg, pozwalając przez chwilę wierzyć, że można schronić się bezpiecznie między ogromnymi grudkami ziemi. Ten zapach sprawia, że iluzja staje się nad nadspodziewanie kompletna i nawet przerażający krzyk Andrzeja wydaje się coraz mniej realny.

    Krzyk. Zasnąłem na chwilę? Niemożliwe, nie tutaj. Raczej jakiś program w mojej głowie próbuje mnie odciąć od rzeczywistości przekraczającej jakiś miliony lat temu głęboko zapisany próg alarmowy. Ale ja nie mogę mu ulec. Już nie okładamy się kijami. Teraz Śmierć dostała do ręki nowe zabawki i bije rekordy skuteczności. Jeden drobny ruch palca i ułamek sekundy później kolejny ktoś zmienia się w coś. Nie, dysocjacja już się nie sprawdza, trzeba się skupić.

    Niech krzyczy, może lżej mu będzie. Przecież nie wie, że nikt nie słyszy. Nikt oprócz mnie, ale moim celem jest teraz płytki dół jakieś dziesięć metrów przede mną. Tam odpocznę na chwilę i spróbuję pozbierać w sobie resztki nienawiści, konieczne do przetrwania tej walki. Nienawiść to najbardziej kaloryczne paliwo wojny. Bez niej nie podniósłbym się dzisiaj rano z ziemi, nie zrobiłbym nawet jednego kroku. Tu w piekle pieniądze to tylko puste liczby, zupełnie się nie liczą. Może były ważne kiedyś, wieki temu, zanim pierwszy raz padłem twarzą w błoto jakiejś łąki pośrodku niczego i zacząłem modlić się do nieistniejącego Boga. Potem została już tylko nienawiść. Gdzieś tam rośnie stan mojego konta, ale w tej chwili wydaje się to tak absurdalne, że nie mogę powstrzymać śmiechu.

    Tych kilka kaszlnięć przywraca mi niespodziewanie poczucie realności prawdziwego świata. Zaczynam znowu słyszeć nisko latające pociski i kombinuję jak wydostać się z tego gówna.
    Oglądam się. Jakieś 120 metrów bez żadnej osłony. Strzelnica. No to do przodu.
    Kompromis między strachem, który każe przeskoczyć te dziesięć metrów jednym susem i jak najszybciej zakotwiczyć nos w tej ziemi obiecanej a strachem, który każe poruszać się jak najwolniej, żeby Oni nie wypatrzyli ruchu. Ostatni metr. Czekają? Torturują mnie dając nadzieję, tylko po to żeby ustrzelić w ostatniej chwili? Pewnie uśmiechają się teraz do siebie i pokazują sobie tego robaka pełznącego do swojej upragnionej norki. Zaraz go załatwimy. Niech pomyśli, że mu się udało i wtedy… Nie zdążyli. Zsuwam się na dno zagłębienia. Teraz nie wydaje się takie bezpieczne, muszę rozlać się na dnie jak 90 kilogramów rtęci w kolorze khaki. Z daleka, przez furkot karabinowych pocisków zaczyna się przebijać coraz głośniejszy świst. Większy kaliber. Artyleria? Raczej mały moździeż, Coraz głośniej. Walnie gdzieś blisko… naprawdę blisko, serce szaleje, ułamki sekund rozciągają się w minuty. Proszę, proszę, proszę tylko nie ja…, ja pierdolę przecież to nie może…

    1. Językowo to jest bardzo, bardzo dobre. Moim zdaniem, sprawnie odmalowujesz, co się dzieje. Wyłapałem co prawda kilka konstrukcji, które można poprawić, np. „kolejny ktoś zamienia się w coś” (chyba „w nic”? Choć IMO cała ta forma jest do przekształcenia), albo „poczucie realności prawdziwego świata” (ten „prawdziwy świat” jest niepotrzebny) – generalnie jednak, to są drobiazgi. Takie potknięcia poprawia się edytując tekst po tym, jak już trochę „odleżał”.

      Gdybym miał się wgryzać, to widziałbym problem z tym, że wiesz – trwa bitwa, kule świszczą, bohater leży na ziemi (może przed chwilą uniknął śmierci?), a tymczasem znajduje okazję do spokojnego filozofowania. To jest możliwe, a już z pewnością jest to możliwe w literaturze. 😉 Niemniej, rzucenie czytelnika w taką sytuację wymaga jakiegoś wyjaśnienia, albo wprowadzenia. Może bohater dostał w głowę i go zamroczyło? Może jest w szoku, bo mu przed chwilą zabili towarzyszy? Warto zacząć od takich informacji, od zakorzenienia czytelnika w scenie. Inaczej ryzykujesz, że nie odczyta tego tak, jakbyś chciał (albo, co gorsza, nie zrozumie i się znudzi).

      Patrząc jednak ogólnie na ten tekst, jest bardzo dobry. Z tego poziomu spokojnie możesz trzaskać kasę na pisaniu. O ile już tego nie robisz. 😀

      1. Dzięki za ciepłe słowo :). Rzeczywiście założyłem, że czytelnik widzi tę scenę dokładnie tak jak ja i zabrakło wprowadzenia w klimat.
        Od dawna już próbuję znaleźć trochę czasu, żeby zapisać historie z mojej głowy, ale jeszcze mi się to nie udało 🙂
        Dziękuję za recenzję.

    2. Wiem, że post jest z zeszłego roku, ale nie mogłam się powstrzymać, aby nie skomentować – tekst bardzo mi się podobał, właściwie każdym słowem rozbudzasz wyobraźnię czytelnika. W tak krótkim tekście zawarłeś kilka poważnych myśli, wcale nie nudząc czytelnika (a przynajmniej mnie:) ), utrzymując dobry poziom napięcia i akcji. Podoba mi się, że dotknąłeś różnych aspektów przedstawionej sytuacji (np. „rośnie stan mojego konta”).

      I ośmielę się nie zgodzić z komentarzem Autora SP (w moim pierwszym poście, o zgrozo! 😀 ) – właśnie sformułowanie „kolejny ktoś zamienia się w coś” bardzo przemówiła do mojej wyobraźni! Ktoś – człowiek zamienia się w coś – zwłoki, martwą materię organiczną… Dla mnie to sformułowanie miało w sobie coś z poezji i to pasowało w tym tekście. Ale to tylko subiektywne odczucie, profesjonalistką nie jestem, więc się nie znam;)

  7. Witam 🙂 Cieszę się, że tu trafiłam. Bardzo pomocne rady i ciekawe posty. Duży plus dla autora. 😉 Po przeczytaniu kilku komentarzy i ja postanowiłam podzielić się swoim pomysłem. ^_^

    Wrogów przybywało. Na miejscu każdego zabitego pojawiało się trzech kolejnych. Jednak Karin zdawał się tego nie zauważać. Krew zalewała mu oczy, rąbał na ślepo, ale klinga jego miecza bezbłędnie sięgała wrogów wyrywając z nich siłą życie oraz dusze. A z każdym poległym przybywało mu nowej mocy. Rany się zabliźniały, znacząc skórę brzydkimi szramami, ramiona odzyskiwały dawny wigor, dłonie ściskały pewniej broń, a stopy trzymały się twardo podłoża.
    Nie pamiętał, o co walczył. Nie pamiętał, po której ze stron się opowiedział. Nie pamiętał nawet, czy ma dla kogo żyć. Teraz liczył się tylko ogarniający go szał. Chęć mordu, pragnienie cudzej krwi. I siła spływająca z jego ostrza, dotyk śmierci.
    Posoka barwiła świat na czerwono. Lepiła włosy, znaczyła skórę niczym rytualne znamiona. Szkarłatny deszcz, wżerający się w umysł, ciało, powietrze i ziemię. Ofiara dla bezlitosnych Bogów Wojny.
    Walczy niestrudzenie, sam, do końca. Póki słońce nie zgaśnie, póki niebo się nie zapadnie, po kres świata, niebios i piekieł. Jego uszy pieści muzyka bitwy. Niczym utęskniona kochanka, mami go cichą obietnicą. Szczęk stali wyznacza rytm, w którym porusza się ciało mężczyzny. Sprawne, szybkie, pełne energii, szukającej ujścia w groteskowym tańcu śmierci. Krzyki umierających scalają się w jedną, dziką pieśń, a nieme błagania ulatujących z ciał dusz majaczą gdzieś skraju umysłu. On słyszy je wszystkie i każdej pragnie odpowiedzieć.
    Spotkamy się po drugiej stronie, przyjaciele.
    W końcu muzyka milknie. Na polu bitwy nastaje nienaturalna cisza mącona krakaniem wron i trzepotem skrzydeł sępów. Zachodzące słońce zalewa niebo pomarańczową poświatą. Świat odzyskuje powoli dawne barwy. Tylko jego miecz pozostaje rażąco szkarłatny. Podoba mu się to. Tak jak wzgórze usłane trupami. Tysiące pustych oczu wpatruje się w niego z pogardą i wyrzutem, jednak on odpowiada na to tylko drwiącym śmiechem. Mdląca woń rozkładających się ciał wsiąka w ubrania i ciało. Opuszczają go powoli siły. Bitewny szał znika, a umysł trzeźwieje. I wie już, o co walczył, dla kogo, oraz to, że jest martwy, jak otaczające go truchła. Bez duszy. Bez nadziei. Bez przyszłości.
    – Dobrze się spisałeś, synu – słysz dźwięczny głos.
    Przed nim wyłania się kobieta. Całą skąpana w blasku białego światła. Jej włosy delikatnie falują na wietrze, a łagodny uśmiech obezwładnia.
    – To wszystko dla ciebie.
    Boginka kiwa w zadowoleniu głową, akceptując ofiarę, którą złożył jej u stóp.
    – Czy teraz będę wolny? – pyta.
    Kobieta smutno kręci głową i znika. Jego zalewa ciemność. Dryfuje w niej, przepada. Zatraca siebie. Wspomnienia się zacierają, a czas scala w jedną bezkresną przestrzeń. Aż w końcu wyłania się przed nim świat. Kolejne pole bitwy. Kolejne dusze, które musi oddać swej pani. Rozpoczyna się następna wojna.

    1. Kurczę, nie jestem pewien, co o tym myśleć. Z jednej strony – no jest to tekst napisany barwnym językiem, ogólnie sprawnie. Na poziomie języka nie bardzo mam się czego czepić (poza drobiazgami, ale chyba nie będę tego ludziom wytykał paluchem). Naprawdę nie masz się czego wstydzić w kwestii operowania słowem.

      Z drugiej strony, podczas lektury miałem wrażenie, że coś mi zasłania ten obraz, który chcesz pokazać. Musiałem się dodatkowo skupić, żeby faktycznie sobie wszystko wyobrazić. Teraz myślę, że powodem może być właśnie to, że próbowałaś zbyt wiele ująć w słowa. Być może dasz czytelnikowi lepszy widok, jeśli użyjesz mniejszej ich ilości? Ostatecznie, z każdym usuniętym zdaniem rośnie wartość tych, które zostaną.

  8. Ciemne żelazo przeszyło ciało. Ciało tak delikatne w porównaniu z ostrzem miecza. Pierś człowieka uniosła się po raz ostatni i zamarła w bezruchu na zawsze. Przerażony żołnierz przytrzymał niezgrabnie martwe już ciało aby wyciągnąć z niego stal.
    Młody człowiek trząsł się strasznie. Ledwie trzymał się na nogach. Był przerażony wszystkim dookoła. Nie tak to sobie wyobrażał. Teraz wiedział dlaczego to nie legioniści zostają poetami opiewającymi chwałę zwycięstwa. Tutaj nie ma żadnej chwały. Zamiast niej są tylko krzyki, krew, deszcz i … oczy. Cholera, te oczy, martwe oczy.
    Wyciągnięcie oręża spowodowało potok krwi i innych płynów ustrojowych wprost na jego rękę.
    Szybki odruch był nie do powstrzymania. Żołnierz zgiął się w pół i wyrzucił na zewnątrz skromną zawartość żołnierskiego żołądka.
    Kurwa, czy po pierwszym trup zawsze kończył się tak samo? Przynajmniej następnym razem nie będę już miał czego zwymiotować.
    Szybko podniósł broń z błotnistej kałuży i rozejrzał się dookoła. Jedynym słowem, które przyszło mu do głowy był chaos.
    Splunął na ziemię resztkami wymiocin.
    -Oby śmierć przyniosła ukojenie.

    1. Scenka jest fajna, ale tekst krzyczy o bardziej wyrazisty język i płynniejszą narrację. Weźmy ten fragment, bo łatwo mi na nim pokazać, o co chodzi: „Wyciągnięcie oręża spowodowało potok krwi i innych płynów ustrojowych wprost na jego rękę”.

      W tej formie zdanie jest po prostu koślawe, trochę jak z pisma urzędowego. Możesz je zmienić na wiele sposobów, żeby robiło lepsze wrażenie. Ja proponuję coś takiego:

      Ścisnął rękojeść mocniej i pociągnął ku sobie. Krew trysnęła jak z zarzynanego prosiaka, prosto na nowe rękawice, które matka przysłała mu na zimę.

      Celem opisu jest wprowadzenie czytelnika w to, jak na świat patrzy bohater (lub narrator, jeśli nie jest neutralny). Musisz to zrobić z użyciem możliwie niewielu słów, więc warto korzystać z każdej okazji, żeby zasugerować dodatkowe znaczenia albo wprowadzić szczegóły budujące postać i okoliczności.

      Staraj się unikać sformułowań, które uświadamiają czytelnikowi dystans do wydarzeń lub przekazują mu zbytnio przetworzone informacje. Na przykład, piszesz „Był przerażony wszystkim dookoła”. Lepiej pokazać czytelnikowi całe to okropieństwo wojny, tak jakby patrzył bezpośrednio oczami bohatera. Mam zresztą wrażenie, że tego próbujesz, ale opis wychodzi zbyt oględnie. Jedyne, co zapada mi w pamięć to martwe oczy, ale one też pojawiają się bez kontekstu (czyje to oczy i dlaczego mam się nimi tak bardzo przejąć?).

      A, i jeszcze jedno – unikaj powtórzeń jak ognia. Masz, na przykład, trzy razy „ciało” w pierwszym akapicie. Ludzie mogą Ci wybaczyć źle postawiony przecinek czy jakąś okazjonalną literówkę, ale powtórzenia zauważą bardzo szybko.

  9. Trochę późno trafiłem na ten wpis, więc wątpię, żeby ktoś przeczytał moje wypociny, ale napisałem, to się podzielę 🙂

    Korgh ociekał krwią, krwią wrogów, a zabił ich już wielu. Wokół niego można było pełno ciał, jednak dalej było znacznie więcej, wciąż żywych wojowników. Spierali się ze sobą wszędzie. Wymieszali się tak bardzo, że ciężko było rozróżnić, czy to swój, czy wróg. Niejednemu w ferworze walki zdarzyło się zranić swojego przyjaciela nim zdążył się spostrzec, kim naprawdę on jest.
    Korgh ostrożnie przeczesywał wzrokiem okolice, w poszukiwaniu swojego celu. W końcu go dostrzegł – hełm z niebieskimi rogami. Musi to być w takim razie Maug, jeden z najważniejszych generałów Kheargickich wojsk. Jego śmierć może całkowicie zmienić wynik tej bitwy.
    Korgh czym prędzej udał się w tamtą stronę. Wypluł resztki krwi, które miał w ustach i ostrożnie posuwał się w stronę swojego celu. W prawej dłoni trzymał potężny topór, w lewej natomiast okrągłą tarczę. Nie był jednak odziany w żadną zbroję, gdyż ograniczała ona tylko jego ruchy. Dostrzegł lukę w szeregach przeciwnika. To może być to! Schował się za pobliskimi skałami i gdy tylko nadarzyła się okazja, wyskoczył i kilkoma sprawnymi cięciami swojego topora pozbawił życia dwóch wrogich wojowników, co pozwoliło mu bez problemów dalej przedrzeć się w stronę Mauga. Pozostałymi żołnierzami się nie przejmował, gdyż ciężkie zbroje znacznie ich spowalniały. Wystarczyło tylko uciec na tyle daleko, żeby nie mogli niczym w niego rzucić. Konnica natomiast była na froncie, co oznaczało, że jedynym jego problemem mógłby być…
    Korgh usłyszał jakieś poruszenie z lewej strony, a następnie dźwięk zwalnianej cięciwy. Czym prędzej podniósł tarczę, aby zasłonić głowę i bok. Całe szczęście łucznik nie celował w nogi. Strzała utkwiła w tarczy. W jej dolnej części znalazła się po chwili jeszcze jedna strzała, następna natomiast chybiła. Korgh oddalił się już na tyle daleko, że nawet wprawnemu łucznikowi trudno byłoby wycelować.
    W końcu dostrzegł Mauga, przyspieszył więc kroku. Kiedy znalazł się już tylko kilkanaście metrów od niego, zaczął biec. Następnie rzucił tarczą w przeciwnika, chwycił topór w dwie ręce, podskoczył i zadał potężny cios zza głowy. Topór precyzyjnie trafił w sam środek hełmu i przeciął go na dwie równe połowy, wraz z jego zawartością. To był szybka śmierć. Był to też zapewne koniec bitwy.
    Pozostało mu jeszcze czym prędzej schować się w bezpiecznym miejscu i oczekiwać dalszego przebiegu wydarzeń…

    1. Uff… Za dużo ekspozycji! Opisujesz wszystko na chłodno i dostarczając zdecydowanie nazbyt licznych szczegółów.

      Szczegóły, same z siebie, są dobrą rzeczą – czytelnik chce wiedzieć, co się dzieje. Prawda jest jednak taka, że łatwo przegiąć i zarzucić go informacjami zupełnie nieistotnymi. Bo to Ty, jako autor tekstu, decydujesz, co jest istotne i na co chcesz zwrócić uwagę. Jeśli Twoim zdaniem istotne jest wszystko, co Ci przyjdzie do głowy, każdy dodatkowy szczegół umniejszy tylko znaczenie pozostałych. Ostatecznie – na własne życzenie odbierasz swojej prozie impet.

      Przykład. Piszesz: „Korgh ostrożnie przeczesywał wzrokiem okolice, w poszukiwaniu swojego celu. W końcu go dostrzegł – hełm z niebieskimi rogami. Musi to być w takim razie Maug, jeden z najważniejszych generałów Kheargickich wojsk. Jego śmierć może całkowicie zmienić wynik tej bitwy.”

      Po kolei. Skoro Maug jest szychą, nie musisz czytelnikowi mówić, że jego śmierć będzie miała znaczenie dla wyniku bitwy. Ostatnie zdanie jest więc w całości do wyrzucenia.

      Dalej. Maug jest „jednym z najważniejszych generałów”. To ilu tych generałów jest jeszcze na tym samym polu walki? Ilu musi Korgh zaciukać, żeby było, że wygrał? Jeżeli Maug to głównodowodzący sił obecnie zaangażowanych w bitwę, nie piszesz o tym, że są jeszcze jacyś inni dowódcy, gdzieś tam, pięćset kilometrów stąd, w stolicy. Maug to po prostu przywódca, wódz – cel dla Krogha.

      Dalej! Skoro Maugha można łatwo poznać po niebieskich rogach na hełmie, Krogh nie musi dywagować czy to on, czy nie on. Piszesz: „Musi to być w takim razie Maug”. Krogh to morderca. Drapieżnik. Widzi ofiarę i rzuca się na nią. Stwierdzenie „musi to być w takim razie” ani razu nie zaświtało mu w głowie. Czemu na się pojawiać czytelnikowi?

      Jak to zrobić lepiej? Można na wiele sposobów, oczywiście. Ja proponuję tak:

      Krogh podniósł się znad martwego ciała i rozejrzał wokół. Tam, daleko, za szeregami Khergickich wojsk, tchórzliwie krył się Maug, generał trzeciego legionu. To jego ludzie palili wioski stąd do wybrzeża. Korgh chwycił mocniej topór i ruszył przed siebie.

  10. Nie wiem, czy ktoś to jeszcze przeczyta, ale napisałem to się podzielę, chociaż jest to dość krótkie w porównaniu z resztą obecnych tu dzieł 🙂

    Żołnierze Zjednoczenia z przerażeniem w oczach spoglądali na potwora walczącego po stronie Koalicji. Wyglądał jak człowiek, ale jednocześnie człowieka w niczym nie przypominał. Nie miał broni, walczył gołymi rękami, skąpanymi w błękitnych płomieniach. Splamiona krwią, młoda twarz wykrzywiona była w nieludzkiej ekstazie, w czarnych oczach błyszczały srebrne iskierki.
    Och, jak Jayden to kochał, tak bardzo kochał rozszarpywać tych wszystkich słabych ludzi, pożerać ich żałosne duszyczki. Kule nie stanowiły dla niego problemu, potrafił ich unikać, roztapiać w powietrzu płomieniami Piekła, zbroja, w którą zaopatrzyła go Koalicja również robiła swoje.
    Nic jednak nie było w stanie uchronić żołnierzy Zjednoczenia przed jego głodem.

    1. No tak, rzeczywiście krótki tekst. 🙂 W zasadzie to po prostu opis bohatera. Ogólnie jest spoko, choć moim zdaniem dałoby się to zrobić bardziej dynamicznie i „gładko”. Na przykład zdanie „Wyglądał jak człowiek, ale jednocześnie człowieka w niczym nie przypominał” – samo z siebie niczego nie mówi czytelnikowi. Po takim zdaniu musisz doprecyzować, o co ci chodziło (że miał ludzką formę, jak zakładam, ale człowiekiem nie był). No a skoro musisz zmarnować przestrzeń na dodatkowe zdanie precyzujące pierwsze, to znaczy, że pierwszego do niczego nie potrzebujesz.

      A – i nie kumam zakończenia. Przechodzisz od opisu rynsztunku bohatera do sytuacji, w jakiej są żołnierze Zjednoczenia w taki sposób, jakby to zbroja Koalicji miała owych żołnierzy chronić przed głodem Jaydena.

  11. Żałuje, ze trafiłam tak późno w to miejsce. Ćwiczenie wykonałam, więc wkleję. Potem sukcesywnie zabiorę się za następne. Nawet jeżeli nikt nie przeczyta – mam zapis treningu (chociaż lepszy by był z uwagami ;P)

    Przetarła twarz wierzchem dłoni. To co jej chlusnęło przed chwilą w oczy z pewnością nie było tylko błotem. Spojrzała na swoje ręce uwalane w krwi, drobinki kości i mięsa komponowały się na jej skórze w drobne, niesymetryczne kwiaty. Leżała tak w błocie i kontemplowała swoje dłonie, kiedy obok niej z łoskotem uginającej się blachy gruchnął sir Bond.
    Popatrzyła na niego beznamiętnie, po czym sięgnęła i popukała w jego przyłbicę.
    – Bond?
    Przybliżyła się aż dotknęła nosem metalu. Odór skwaśniałego trawionym winem oddechu i śmierci gryzł ją w oczy.
    – Sir Bond?
    Znów gruchnięcie, tym razem za nią. Jakiś rzezimieszek z nadmorskich Miast Pirackich tańczył w konwulsjach. Zmarszczyła brew. To jest to. Gdzie ludzie Miast Pirackich tam i wywerny. Wychyliła się znad warstwy trupów, która ukrywała ją skutecznie do tej pory. Nasłuchiwała wśród szczęku broni i okrzyków zwierających się zbrojnych. W końcu odnalazła. Ciche piśnięcia, na granicy słuchu ludzkiego. Zwierzę zbliżało się do powalonego pana wydając z siebie żałosne, krótkie szczeknięcia. Narya pochyliła się ukrywając za ciałem rzezimieszka. Z obrzydzeniem odnotowała, że jej dłoń zapada się w czymś obrzydliwie ciepłym, odepchnęła te myśli. Maleńka wywerna przycupnęła przy głowie swojego pana i trącała wąskim, gadzim pyszczkiem jego bujną, aczkolwiek szczególnie martwą brodę.
    Narya przez chwilę obserwowała zwierzę, w końcu jej dłoń wystrzeliła i pochwyciła mocno zaciskając palce na wątłej szyi. Nie dbała o życie stworzenia, nie musiała go dostarczyć żywego, ponadto jej palce były ubabrane wymieszaną z błotem krwią co skutecznie utrudniało chwyt. Wywerna wiła się sycząc, rozkładała drobne skrzydełka i drapała jak oszalała, jednak łotrzyca wciąż zacieśniała chwyt i w końcu pogruchotała cienką szyję. Przyciągnęła truchło do siebie i sięgnęła po sztylet, którym do tej pory torowała sobie drogę wśród gąszczu upoconych walką ciał.
    Niezły zarobek. Skóra wywerny, jej pazury, a także serce i jad osiągały naprawdę niezłe ceny. Tym razem jednak nie zarobek chodziło. Zleceniodawca miał jej brata…

    Trzaśnięcie odebrało jej dech i wzrok. Ciemność, która zalała otoczenie odebrała jej także czucie w rękach. Zamroczona szarpała się by odzyskać panowanie nad sobą. Słabe przebłyski docierały do niej, w końcu budząc ją w pełni bólu i świadomości. Otworzyła oczy, jej głowa była obrócona na bok, widziała swoją dłoń, w której nadal trzymała wywernę. Jednak ręka ta była niepokojąco daleko. Zanim dotarły do niej wszelkie refleksje z tym związane, poczuła na twarzy podmuch. Odwróciła się jękiem.
    Patrzyła w olbrzymią, wypełniona ostrymi zębami, wąską paszczę. Spomiędzy ostrych jak szpilka, śmiercionośnych kłów zwisały ścięgna, a krople krwi kapały jej prosto w oczy. Mrużyła je oszołomiona widokiem. Wyglądała jakby płakała posoką.
    – Niezły zarobek…

  12. dopiero wczoraj wpadłam na spisek, spodobało mi się ćwiczenie pierwsze, więc napisałam, co mi przyszło pierwsze na myśl

    Ustaliliśmy, że tym razem zrobimy mały krwawy szoł. Granie w kapeli trash metalowej zobowiązuje. Zeb zgodził się upaprać w czerwonej farbie Ja miałem tubki w rękach, żeby jak rozerwę mu kamizelkę, to niby ze skórą i wyciągnę niby serce i będzie niby szamańsko. Zwłaszcza, że koncert będzie na wolnym powietrzu, niebo, gwiazdy, wiatr.
    Przy trzecim kawałku doskoczyłem do Zeba i chlas! Publiczność zawyła. Nasze wilki! To, plus mały kwasek przed koncertem zadziałało jak petarda. Rozkręciłem się i zacząłem mazać łapami po wszystkich instrumentach i drzeć mordę bardziej niż zwykle. Trochę za dużo miałem farby i się rozlała i pierdolnąłem na podłogę i cisza.
    Ocknąłem się na ziemi pod sceną, ktoś mnie poił wódką. Chciałem odepchnąć go ręką, ale nie miałem czucia, pokręciłem głową, żeby przestał. Przestał i pobiegł, a mój wzrok za nim.
    Ludzie szaleli z pochodniami, machali nimi i rzucali, próbowali podpalać siebie nawzajem. Niektórzy mieli chyba noże, ale jakieś takie duże, bo widziałem je z daleka. Widziałem też jak się zamachują, ale nie widziałem czy kogoś ranią. Dwóch długowłosych, naćwiekowanych dryblasów niosło ze sobą trzeciego, który się wyrywał. Nie wiem gdzie poszli, bo zniknęli za sceną. Wrzaski i wycie wszędzie, charczenie, szczekanie, bieganie, tarzanie. I swąd. Skąd oni kurwa wzięli pochodnie? Kto ich wpuścił z nożami? Dlaczego tak się zachowują? Gdzie jest pierdolona ochrona?
    Po prawej stronie usłyszałem rytmiczny tupot, coś jakby marsz. Odwróciłem głowę i widzę słup, a do niego przywiązany jest człowiek. Nie wiadomo czy to chłopak, czy dziewczyna, wszyscy mają czarne skóry i długie włosy. Ten człowiek się nie rusza. Kilka osób układa gałęzie pod stopami przywiązanego. Inni tupią w jeden rytm. Jest kurwa jasne, że chcą podpalać. To nie może być prawda! Zaczynam wrzeszczeć na całe swoje trashowe gardło, ale nikt mnie nie słyszy. Nie mogę się ruszać, rzucam się na brzuch i próbuję czołgać. Mam czynne tylko ramiona, więc przesuwam się w nanoodcinkach. Ktoś przebiegł mi po plecach. Odwrócił się, wraca, bierze mnie pod pachy i wlecze w stronę słupa.

  13. Dopiero odkryłam tę stronę, ale już mi się podoba, jest wprowadzona w ciekawy sposób, więc jestem pewna, że będę tu często wpadać, a o to co udało mi się napisać:

    Idę….
    Biegnę… Wszystko wiruje, potykam się o ciała, nie widzę żadnej żywej duszy, wszystko zamarło…
    Stanąłem… już chyba nikt mnie nie goni, tak chyba jest już spokojnie, stoję przed ciałem pięknej dziewczyny, musiała nie dawno zginąć, bo po jej policzkach spływa jeszcze krew. Stoję i patrzę jak kropla po kropli upada na rozżarzony asfalt. W rozbitej witrynie sklepowej widać zakrwawione kawałki szkła. Zaraz za nią leży ciało mężczyzny. jego ubranie jest poszarpane, kawałki materiału ledwo trzymają się ze sobą, jakby kosztowało je to wiele wysiłku. Jego ciało jest całe we krwi wszędzie widać rany jakby od cięcia nożem. Nie daleko, pod ścianą była dziewczyna, ale miała mnóstwo ran – jak ten chłopak, nie mogła żyć… a jednak! Ruszyła się. Patrzę na nią w osłupieniu, może była jednym z nich. Tak… otworzyła oczy i już wiem, jest moim wrogiem.Moje serce zaczyna bić szybszym tempem , ale wiem, że muszę uciekać. Cholera jasna stoję na środku ulicy nad jakąś dziewczyną, jestem łatwym celem. Zaczynam uciekać w stronę kamienicy, obracam się widzę jak wstaje, jak składa swoje ciało i zaczyna za mną biec. Tacy jak ona są nieśmiertelni, możesz władować im w serce cały magazynek a i tak ich to nie powstrzyma. Co to jest i jak to zabić? Są jak ludzie, tylko ich oczy… tak te ich oczy. Całe czarne jakby wypełniała je pustka, Jest w tym coś mrocznego, ale i fascynującego. Chowam się w jakiś mieszkaniu i szukam schodów. W Kamienicach takich jak ta zawsze są jakieś schody, pozostałości po wojnie państw, ale teraz…teraz to coś więcej, to wojna światów. Muszę znaleźć te schody, muszę uciec. Tak, są! Jak sprytnie schowane, odsuwam dolną półkę szafki i powoli wchodzę do środka, żeby nie robić dużego hałasu, potem zamykam drzwiczki i zasłaniam schody półką. Dobrze, że mam tę małą latarkę od siostry, Wprawdzie nie daje wiele światła, ale wystarczy, żeby oświetlić drogę. Schody są strasznie kręte i strome, ale muszę się spieszyć zanim mnie dogoni. Schodzę tak szybko jak tylko potrafię, po moim czole spływają krople potu a moje serce bije jak szalone. Już prawie jestem u celu, ale.. O nie! Leża tu ciała, chyba domowników, zaraz za nimi są drzwi, co jeśli te stworzenia tam są? Co jeśli zostałem zwabiony w pułapkę? Słyszę szelest i skrzypienie, to chyba te drzwiczki od szafki kuchennej. Znalazła to przejście? Chyba tak, właśnie przesunęła deskę. To koniec jestem w potrzasku. Ale jak udało jej się znaleźć to tak szybko, ja wiedziałem, że jest drugie wyjście, ale ona? Może…może ona zna to miejsce. Co jeśli oni też są tymi stworami. Sprawdzę ich oczy i tak nie mam już nic do stracenia. Tak… ich oczy są czarne… ale w takim razie jak zgineli, nie widać żadnych ran na ich ciele. Co je zabiło? Nie mam na to czasu, albo zaryzykuje i wyjdę przez te drzwi, albo tu zostanę. Nie ma już bezpiecznego miejsca, stawką jest życie i przetrwanie, ale jak mam tego dokonać?

  14. Robi się coraz gorzej, co chwilę widzę padające ciała moich przyjaciół, ale nie mogę się poddać, nie teraz. Powinnam być teraz w domu, z dziećmi, ale nie mogę.
    Zwinnym ruchem odcięłam głowę stworzeniu, które pojawiło się po mojej prawej stronie i dopiero teraz zauważyłam, że stoję pośrodku kręgu. Otaczały mnie nieznane mi dotąd istoty. Zdaje mi się, że każdy dowiedział się o nich dopiero dzisiejszego poranka, kiedy to potwory wkroczyły na teren Ameryki Południowej.
    Jestem wdową a niedawno weszła nowa ustawa, mówiąca, że przynajmniej jedna osoba z domu musi być w pełni gotowa do służby. Byłby to mój mąż, był oficerem wojskowym, ale zginął podczas wojny w Iraku, a ze względu na to, że mój najstarszy syn ma 6 lat, musiałam to być ja. Dzisiaj równo o godzinie 5:35 nad ranem zapukali do moich drzwi żołnierze, powiadamiając o pilnym poborze. Powiedzieli tylko o mutantach, którzy są dwa razy silniejsi niż my, a pistolety nie mogą ich złamać. Rozpoczęła się szybka produkcja złotych mieczy, bo tylko złoto zdolne jest ich zabić. Przynajmniej tak mówili wieśniacy, którzy spotkali ich jako pierwsi.
    Po co te potwory przybyły i skąd się wzięły? Nie mam pojęcia.
    Spojrzałam na grupę obcych, którzy mnie otaczali. Byli mniej więcej mojego wzrostu, na twarzy pokryci okropnym, ciemnobrązowym futrem. Dłonie również pokryte były futrem, a kończyły się długimi na przynajmniej dziesięć centymetrów grubymi i ostrymi pazurami. Trzymali topory wykonane z tworzywa, którego nie mogłam rozpoznać, prawdopodobnie ludzkość jeszcze takiego nie znała.
    Zdałam sobie sprawę ze nie uda mi się ich pokonać. Zrobiłam krok do przodu, wchodząc w kałużę gęstej krwi wymieszanej z posoką, płyn pobrudził mi nogawki przyległych, ale bardzo wygodnych spodni. Jednym ruchem odcięłam głowy trzem odmieńcom, ale to nie było dobrym pomysłem, gdyż reszta ruszyła w moją stronę, rozwścieczona śmiercią trzech sojuszników. Kopniakiem próbowałam odepchnąć jednego z nich, wtedy zostały trzy, z którymi i tak nie miałam szans. Wokół nas nadal toczyła się zawzięta walka miedzy ludźmi, a stworzeniami. Każdy był ranny, lecz pomimo to walczył. Ja też. To nie była zwykła wojna. Tu nie chodziło o poszerzanie terenów, czy pożyczone przez jakiś kraj pieniądze. Tu chodziło o życie naszych dzieci, które teraz wystraszone siedziały w domu, o ile jeszcze żyły. Chodziło o przetrwanie. Nagle ktoś od tylu poucinał głowy dwom stworom. To człowiek! Ktoś mi pomógł! Może mi się udać…
    -Dziękuję- krzyknęłam.
    -Nie mamy czasu na dziękowanie!- odkrzyknął mężczyzna. Oczywiście, miał rację, przecież jesteśmy pośrodku wielkiej bitwy o nasze dalsze życie albo śmierć.- Uważaj, za tobą!- Wrzasnął.
    Odwróciłam się szybko, ale niczego tam nie zauważyłam. Każdy walczył jak przed dziesięcioma sekundami, nic się nie zmieniło, czemu mnie ostrzegł? Odwróciłam się z powrotem. Mężczyzna zadał mi cios w brzuch krótkim nożem. Nie wiedziałam czemu to zrobił.Spojrzałam na dół, w miejscu brzucha rozprzestrzeniała się wielka czerwona plama. Nie mogłam dłużej, rzuciłam się na kolana z bólu. Zauważyłam że twarz mężczyzny się zmienia. Zaczęło na niej wyrastać futro, ostre zęby ukazały się w przerażającym uśmiechu, a paznokcie zaczęły zmieniać się w okropne pazury. Odrzucił krótki nóż, a zza pasa wyjął długi na półtora metra miecz, taki sam jakie miała reszta z jego gatunku.
    Kątem oka dostrzegłam jeszcze, ze ciała które wcześniej leżały, powalone przez niego, odnawiają się, wyrasta im nowa głowa a oni wstają i chwytają swoje miecze, całe ubrudzone krwią. Oni są niezniszczalni.
    Mutant kopnął mnie jeszcze, a ja padłam na plecy, czując przerażający ból, nie mogę umrzeć, co z moimi dziećmi? Nie chce żeby zostały zabite. Liczyły że wrócę cała, a tymczasem nie dość że ja umrę, to jeszcze one zginą z rąk tych potworów. Odmieniec wbił swój długi miecz w moje serce.
    Zrozumiałam, że ta bitwa nigdy nie będzie wygrana.

  15. Tętent końskich kopyt zagłuszał metaliczne odgłosy zderzających się mieczy i ostatnich tchnień wojowników. Większość z nich już dawno zapomniała dla kogo walczy i po co. Po głowie chodził im tylko strach. Strach przed śmiercią. Strach przede mną. Och, oni mnie oczywiście nie widzą, ale wyczuwają. Każdym porem skóry, każdym wdechem, każdym dźwiękiem. Czują mój zimny oddech na ich karku.
    Gdybym powiedział im czego tak naprawdę się boją byli by zszokowani. Ponieważ oni nie boją się mnie, dusza nie lęka się śmierci ona ją akceptuje. Tak naprawdę każdy z nich boi się …strachu. Strachu przed uderzeniem przeciwnika, a nie uderzenia, strachu przed bólem a nie samego bólu. Gdy stoję tak pośród nich i zbieram swoje żniwo niewidzialny, a jednak obecny ktoś mógłby powiedzieć, że to ja zabieram im życie. Cóż ja tylko ..zbieram dusze.. przepełnione nienawiścią, gorące od gniewu , przelane rozpaczą dusze. Z moich wieloletnich obserwacji wnioskuje, że ludzie nigdy nie przestaną się zabijać. Z jednej strony jest mi to na rękę bo nigdy nie stracę roboty, a z drugiej.., czuję żal. Żal do tych wszystkich, którzy nieumiejętnie pokierowali życiem. Żal do tych lekkomyślnych za ich głupotę, że nigdy nie zastanawiali się czy wrócą z tego szaleństwa? Bo czymże jest wojna jeżeli nie szaleństwem?, istną głupotą ludzi. Bo na całym świecie tylko jeden gatunek jest na tyle idiotczny by zabijać się nawzajem. Ciekawe, który…

  16. Kolejna kula świsnęła mi koło ucha. Czuję, że już niewiele wytrzymam. Drżącą ręką chwytam pistolet. Celuję do stojącego najbliżej mężczyzny. Przyglądam mu się chwilę. Wygląda bardzo młodo. Zbyt młodo na śmierć. Dlaczego musiało nas to spotkać? Świadomość odbierania komuś życia przytłacza. Jeśli za chwilę nie nacisnę spustu, to właśnie moje ciało dołączy do tego przerażającego cmentarzyska. Huk.

    I już po wszystkim. Pod moimi stopami płynie ocean ciemnej powoli krzepnącej krwi. A w nim toną bezwładne ciała innych żołnierzy. Moich przyjaciół i wrogów. Jeszcze chwilę temu stali po przeciwnych stronach, teraz wspólnie odchodzą do innego świata. I nagle nie ma bezsensownych podziałów. Nagle nie liczą się odmienne poglądy czy inna flaga na mundurze. Więc po co to wszystko? Patrzę na kolejnego młodego chłopaka, który rzucił się na pomoc koledze. Nie wie, że moje kule są bezbłędne.

    I znowu mam idealną okazję. Podnoszę pistolet. Tysiące myśli. Ale tylko jedno pytanie: dlaczego? W oddali słyszę jakieś krzyki. Już wszystko mi obojętne. Już nigdy więcej nie zabiję. Rzucam broń.
    I nagle ogarnia mnie dziwne uczucie. Powoli osuwam się na ziemię. Łapię ręką za serce. Ciepło. Zbyt ciepło. Zamykam oczy. Przepraszam – szepczę ostatkiem sił. I tonę w krwistej czerwieni.

  17. Postanowiłam, że podejmę się wszystkich ćwiczeń, które daliście do zrobienia więc zaczynamy.

    Pustynia Slag przepełniona była zwłokami Aniołów i demonów. W powietrzu unosił się zapach krwi i jadu, potu i śmierci, które były wynikiem sądu ostatecznego. Wszyscy walczyliśmy w jakimś celu, ale tylko jedna strona mogła wygrać. Idę środkiem rzezi, która z pewnością przejdzie do nowej Biblijnej historii. Nie było mowy o przymierzu, choć wielu z początku o niego walczyło. Rozgrzane podłoże pustyni mogłoby stopić podeszwy butów, a szczeliny w ziemi prowadziły do najkoszmarniejszego miejsca w całym wszechświecie – nicości. Wielu wiernych starało się jeszcze resztkami sił zawalczyć o swoje. Ludzie – gatunek, który utracił władze już dawno i do tego został ukarany za to, że mu ją dano. Sami są sobie winni. Nie zasłużyli na dar jaki im podarował, bo nie potrafili go właściwie wykorzystać. Mimo to dostałem się do świątyni, która jest jedynym ratunkiem dla nas wszystkich. Właściwie nie ona, ale to co się w niej znajduje.
    Zaginiona od stuleci włócznia, którą przebito bok Jezusa. Dała początek nowej erze i teraz ma szanse zrobić to znowu. Wystarczy tylko, że dostanę się do środka i ją odnajdę. A później wrócę do piekła i wymierzę ją w Szatana. Tuż przed wejściem zdaje sobie sprawę, że moje plany zostały rozszyfrowane. Czemu? Głównie dlatego, że zostałem otoczony przez piątkę Cieni, która najwyraźniej nie przyszła pogadać o tym co u mnie przy piwie.
    – Witam panowie, szukacie czegoś? – pytam z sarkazmem. Odpowiada mi tylko głucha cisza. Jak zawsze są rozmowni. Główny dowódca, który stoi przede mną podnosi dłoń, próbując mnie tym gestem zatrzymać. Nie rozmyślam zbyt długo tylko łapię za rękojeść miecza, który zwinąłem archaniołom kilka tygodni temu. Oni mieli te swoje anielskie moce, mi nie zostało już prawie nic. – Okej, jak wolicie. – Szybkim ruchem wyciągam potężny miecz zza pleców sprawnie wymierzam ostrze w jednego z nich. Cofa się do tyłu od zadanego ciosu, ale zostało ich jeszcze czterech, których nie mniej szybko atakuje. Staram się celować w szyję. Po ich odcięciu mam przynajmniej pewność, że już się nie odrodzą. Jednak oni sprawnie unikają moich ciosów, a ostrze trafia tylko w ścianę gorącego powietrza. Próby trwają kilka minut, czyli wystarczająco długo bym zmęczył się tym całym uganianiem. Kiedy jestem bliski końca i upadam na kolana, wpatrzony w pękające podłoże pustyni myślę tylko o tym, że przynajmniej próbowałem. Słyszę jak czwórka wysłańców Szatana zbliża się do mnie chcąc wymierzyć ostateczny cios.
    Ich chłód otacza mnie ze wszystkich stron, ale nie mogę się poddać. To takie nie w moim stylu i nawet nie na miejscu zważając na okoliczności. Ostatkiem sił unoszę swoje ciało, trzymając miecz w dłoni i z okrzykiem unoszę się na nogach, zataczam bronią koło wokół siebie pozbawiając wszystkich czterech cieni głów i ostatecznie usuwając przeszkodę ze swej drogi. Ich ciała zmieniają się w pył, a przede mną rozpościera się mój ostatni cel. Świątynia Czterech Żywiołów, która pogrzebała Włócznię Przeznaczenia.

    Czekam na ocenę i pozdrawiam

  18. Ojejej, szkoda, że tak późno ćwiczenie zauważyłam :< Skoro tylu próbuję, to i ja coś od siebie machnę. Miało być krócej, a wyszło, jak zwykle ;-;

    Ten moment jest inny. Różni się od innych, choć ciężar na moim grzbiecie nie zwiększa się, a ustrojstwo zamontowane w pysku jest tak samo niewygodne. Czuję to napięcie, niezliczoną ilość razy większe, niźli dotychczas. Chcę w końcu rzucić się naprzód, w tę rozmazaną przestrzeń, ale jednocześnie zawrócić i uciec jak najdalej. Niezdecydowanie sprawia, że nie mogę ustać w miejscu, ryję spękaną ziemię kopytami, niepewny chwil, które mają nastąpić. Co się stanie? Dlaczego wszyscy tak się denerwują, dlaczego niektórzy moi krewniacy wycofują się i stają dęba?
    Boją się.
    Czy ja też powinienem?
    Powoli, jedna za drugą, moje nogi stawiają kroki w tył. To się dzieje niezależnie od mojej woli. Coś we mnie wie doskonale, że tam, przede mną, czeka śmierć, zimna i ciemna, roztaczająca swoje ramiona niczym noc. Tam, przede mną, czeka krew, strach i ból. Mam dobrowolonie pójść? Mam pozwolić się zabić? Przecież to absurd, to szaleństwo! Szarpię głową w geście odmowy, nie czując, jak ręka mojego pana ruchami coraz bardziej zdecydowanymi nakazuje mi posłuszeństwo. Nie pójdę! Nie!…
    A co z moim panem? Czy on też się boi?
    Nie sprawia takiego wrażenia, a przynajmniej ja nie czuję jego strachu. Nagle ogarnia mnie coś na kształt otępienia, zaniechuję wszelakich protestów i posłusznie wracam do szeregu. Nie mogę się bać, skoro mój pan tego nie chce. On na mnie liczy. Jego tylko mam. Nie wiem, czego chcesz od tej wojny, mój panie, a tym bardziej, po co ja ci jestem potrzebny, ale będę dobrym koniem. Nie zawiodę cię.
    Nagle – krzyk.
    To już, to ten moment! Chcę ruszyć, ale pan nie pozwala. Spokojnie ujmuje wodze w dłoń i dopiero teraz daje ów bolesny sygnał ostrogą, znaczący, że mam dać z siebie wszystko. Zrywam się więc z miejsca, od razu przechodząc w galop, ignoruję wszelkie inne czynniki. Słyszę już tylko tętent kopyt moich krewniaków i swój, świst piór u zbroi mego pana oraz szum gorącego wiatru w uszach. Strach i niepewność znikają, już nie ma odwrotu.
    Szybciej, szybciej, szybciej!
    Widzę przed sobą inne konie wraz ze swoimi panami. One także pędzą wprost na mnie i, tak, jak ja, nie wiedzą, po co to robią. Zatrzymać się? Nie, pan daje wyraźny sygnał, pan każe biec dalej, nie zważając na to, że jeżeli nie zwolnię, zderzę się z nimi? Że pozabijamy się nawzajem?
    Czy to o to właśnie chodzi panu? O śmierć tamtych?
    Brzeszczot czyjegoś miecza z brzękiem odbija się od mojego stalowego napierśnika, a ja widzę przed sobą twarz owego człowieka, twarz, na którą rzuciło cień przerażenie i perspektywa rychłej śmierci pod moimi kopytami. Mężczyzna pada, a ja czuję, jak moje kopyta zagłębiają się w jego ciało. Wiem, że będą kolejni, którzy podzielą los tego człowieka, ale już nie przejmuję się tym tak, jak przejmowałbym się jeszcze przed półgodziną. Adrenalina mojego pana udziela się i mnie, z uporem prę naprzód, nie widząc śmierci, zbierającej swe żniwa. Nie widzę bólu, lejącej się wszędzie krwi i z wolna ogarniającego wszystko chaosu. Mam tylko jeden cel: słuchać rozkazów pana, on zaś mówi – "Naprzód!"
    W pewnym momencie pan zmienia jednak zdanie. Ostrym szarpnięciem za kawałek metalu, umieszczony w moim pysku, osadza mnie w miejscu tak nagle, że przysiadam na zadzie, zadzierając głowę i wystawiając na cios nieosłonięte gardło. Płacę teraz cenę za swą głupotę – w moją miękką szyję, niczym wilcze zęby, wgryza się grot wypuszczonej przez kogoś strzały. Nie mogę nabrać powietrza, a mój rozpaczliwy kwik zalewa fala krwi. Nogi, sparaliżowane bólem, nagle odmawiają posłuszeństwa, uderzam więc swoim ciałem o przesiąknięty cudzą posoką grunt, przygniatając sobą pana.
    Cały świat, wszystka ta bitwa rozmywa mi się przed oczami, czernieje. Ból, rozchodzący się po całym ciele powoli gaśnie, zgiełk bitewny cichnie. Nie chcę umierać, nie mogę zawieść pana! Próbuję jeszcze poruszyć się, ale jestem już zupełnie odrętwiały. Nie mogę nic zrobić, nic, tylko osunąć się w tą ciemną i zimną otchłań.
    Ach, panie, panie, zawiodłem cię!…

  19. Nad polem bitwy unosił się okropny smród.
    Łuny na wschodzie i północy rozświetlały horyzont. Wszędzie dookoła płonęły zniszczone wozy, barykady i stosy martwych ciał. Było niemal tak jasno jak za dnia.
    Roland_11 rozglądał się szukając swego celu. Hełm wyrzucił już na początku bitwy, przeszkadzał mu tylko. Ograniczał pole widzenia i potęgował panujący dookoła łoskot broni zmieszany z wrzaskami rannych i umierających.
    Poprawił łuskową zbroję ciasno opinającą jego ciało nadal obserwując sytuację dookoła i wreszcie go dostrzegł. Jakieś dwieście kroków przed nim nad zmasakrowanym ciałem pochylał się chudy człowiek w czarnym płaszczu.
    Po chwili człowiek ów powoli podniósł się i jakby nie zważając na toczącą się wokół bitwę zaczął szybkim krokiem maszerować w sobie tylko znanym kierunku.
    Roland bez zastanowienia rzucił się za nim i w tym samym momencie na jego drodze stanął potężny mężczyzna odziany w ciężką zbroję płytową. Otaczające go płomienie odbijały się w wypolerowanym metalu nadając mu upiorny wygląd. Efektu dopełniały płonące w głębi garnczkowego hełmu pałające nienawiścią oczy.
    Roland ledwie uskoczył przed ostrzem spadającym na niego z prędkością błyskawicy, wykręcił się w półpiruecie i ciął mierząc w szparę pomiędzy płytami pancerza. Nie trafił, stal brzęknęła głośno. Przeciwnik zaatakował ponownie, tym razem celując nisko, w kolana. Roland_11 przeskoczył nad mknącym nisko ostrzem i z całej siły uderzył głowicą swego miecza w hełm przeciwnika.
    Ten zachwiał się i zrobił dwa kroki do tyłu. Roland korzystając z bliskości przeciwnika wyszarpnął zza pasa puginał i z całej siły pchnął nim w odsłonięty bok wroga.
    Wtem usłyszał jak ktoś wykrzykuje jego imię. Odwrócił się i w tym momencie otrzymał potężny cios pancerną rękawicą w tył głowy.
    Zwalił się na ziemię i zdążył tylko zobaczyć spadający na niego sztych miecza. Zapadła ciemność.
    – Roland… Roland!- kobiecy głos dochodził do niego coraz wyraźniej.- Roland, synku!
    – Czego chcesz mamo?- zapytał rozdrażnionym głosem.
    – Synku, skończ wreszcie z tymi grami, wyjdź na zewnątrz, pobaw się z kolegami.
    – Mamo mam dwadzieścia pięć lat. Nie mam już kolegów- odpowiedział zdejmując swój najnowszy nabytek, hełm 3D wysokiej rozdzielczości z interfejsem mózg-komputer.

  20. No, to i ja spróbuję… Nabieram rozpędu do wznowienia prac nad powieścią, poniższy fragment uznaję jako koncept większej całości 😉

    Chwilę potem byli już pod gospodarstwem. Z placyku i otaczających go budynków dochodziły jęki i konwulsyjne wycie. Stalkerzy rozdzielili się na dwuosobowe oddziały i każdy zajął bojową pozycję we wcześniej ustalonym miejscu. Plan na nic! Kogoś zauważono. Rozległy się strzały. Ciche podwórze zmieniło się w pobojowisko.

    Kirył obiegł dookoła starą stodołę, a może szopę na sprzęt rolniczy – niski, przysadzisty, betonowy budynek bez okien z tej strony – i wpadł w sam środek wymiany ognia. Po przeciwnej stronie, w na wpół zawalonym piętrowym domku dostrzegł jakiś ruch. Na płaskim dachu budynku po lewej też. Z dobudowanej do mijanej przed chwilą stodoły niewielkiej szopki wychyliła się głowa, a tuż za nią ręka ściskająca słabo PMm. Odruchowo wypalił w tamtą stronę. Drewniana framuga drzwi popękała, jakby miała eksplodować – wszędzie latały wióry, trociny i szczapki zgniłego materiału. Z ciemnego wnętrza dobiegł słabnący jęk. Po chwili zza ściany wylała się omdlała, bezwładna dłoń. Pistolet wypadł i wylądował dwa kroki dalej.

    Nie widział tego. Schował się za paskudnie zżartym przez rdzę kombajnem z lewym kołem na wsporniku. Poszycie maszyny zaczęło nagle dudnić i dzwonić. Burty kolosa przyjmowały coraz silniejszy grad pocisków, który po dosłownie kilku chwilach ucichł, jak ucięty nożem. Kirył czekał.

    – Suka! Tfu, twoja mać! – Krzyknął ktoś na podwórzu. – A masz!

    Sądząc po głosie, Witia właśnie rozprawiał się z którymś z kończących żywot zbirów.

    – Eee, tyyy, stałkioooor! – Huknął w stronę kryjówki Kiryła – Dawaj tutej! Czysto już. Cho, no.

    Ukrywający się za kombajnem mężczyzna wychylił się ostrożnie zza osłony, w rękach ściskając pistolet maszynowy MP5. Na środku placu, przy chyba jeszcze bardziej zardzewiałym traktorze dostrzegł Witię trzymającego jakiś ciemny kształt – może przeciwnika, którego udało się schwytać żywcem – zza ścian i załomów wychodziły kolejne znajome twarze. Ludzie z obozu.

    – No, ja myślał, że ty większy Dżon Remboł. – Odezwał się rezolutnie Witia.
    – Że co?
    – Ja więcej położył, jak ty, a?
    – No chyba tak. Tak wyszło.
    – To ty nie jesteś wybrańcem?
    – Co ty pleciesz?! – Kirył naprawdę nie pojął zadanego pytania.
    – No, ja był przy Wyroczni tam, w Sarkofagu. I ona mówi do mnie: przyjdzie na świat, do Zony tutaj, człowiek potężny, który oswobodzi nas spod złego Sasa-kutasa! Przyćmi on swym blaskiem nawet stalkera Pietrowa! Zjawi się, niby… Eee…. Niby……
    – Niby co?
    – Nu, bladź! Zapomniałem…
    – Skończcie pleść durnoty, panowie! – do rozmowy włączył się Wilk. – Dobrze się spisaliście. Obaj. A swoją drogą, Witia, co ty tu robisz? Miałeś w wiosce zostać!
    – Wołk! Nu, prosto, ja nie mógł tak siedzieć i tylko słuchać jak wy tam walicie. Nie karaj!
    – Dobra, tym razem, słuchaj, przymykam oko, bo mamy ciulika żywcem. Ale następnym se uważaj. Nie mamy tyle zaopatrzenia, żeby każdy mógł we własnym zakresie do wojny dołączać.
    – Poniał, poniał, Wilk… – Witia uciął temat smętnym mruknięciem.
    – Kirył, jesteś cały? Nie powiem, chłopie. Więcej spędziłem na oglądaniu ciebie w akcji, niż na walce. – Dowódca ściszył głos do teatralnego szeptu i nachylił się nad mokrą od potu łepetyną stalkera. – Imponujesz mi. Nie, żeby coś. Po prostu, samo poruszanie się podczas walki, ta gracja…
    – Nic takiego. Parę lat się w specjalnych było, ot.
    – Jak mówiłem, dobrze się spisałeś. – Wilk znów mówił normalnym, może nawet trochę bardziej wyniosłym niż wcześniej głosem. – Pomóż ogarniać ten bajzel. – Zwrócił się do krzątających się wokół stalkerów. – Szybko! Zaraz zlecą się psy, albo i trepy! Zwijamy co się da i wracamy! Znalazł już ktoś Sasina?!
    – Tu jest! – Głos odezwał się z wnętrza małej przybudówki przy szopie, w której stał kombajn. Kirył zerknął w tamtą stronę i dostrzegł na framudze dziury po dziewięciomilimetrowych pociskach. – Trup! Trafiony w przedramię i bark. Ranny już wcześniej był.
    – No i dobra… – podsumował Wilk. – Znaleźć mi tu jakąś skrzynię! Bierzemy szpej i wracamy. Podzielimy się już na miejscu.

  21. Unoszący się w powietrzu zapach śmierci. Odór palonych ciał. Przerażenie widoczne w oczach mojej ofiary, gdy wbijam jej sztylet prosto w serce. Koło mojej głowy słyszę świst przelatującej obok strzały. To wszystko dzieje się tak szybko.
    Moor, uciekaj! – Krzyczę, z trudem łapiąc powietrze. – Ta wojna nie ma sensu! Uciekaj!
    Drobna sylwetka obraca się w moją stronę, posyłając mi zdziwione spojrzenie.
    Myślisz, że cię tak zostawię?! Jeszcze tak nisko nie upadłem!
    Mylisz się, tu nie chodzi o to. Po prostu…. nie mogę cię stracić!
    W tej samej chwili szyję rozkojarzonego mężczyzny przebija strzała. Piórka ma czerwono – złote. Rozpoznaję je. Z okrzykiem bólu padam na kolana, zdejmuje hełm. Moje długie włosy spadają mi na ramiona. To już koniec, myślę. Nic mi już nie zostało. Mimo, że sylwetki walczących coraz bardziej się rozmywają, potrafię dostrzec, dlaczego nagle zrobiło się tak cicho. Przegrywamy.Głowa opada mi na ramię. Powieki są takie ciężkie. A potem jest już tylko ciemność.

  22. Plunął mu w twarz, tamten odruchowo odstąpił kilka kroków i opuścił gardę.
    Idealna okazja.
    Doskoczył do przeciwnika, układając ostrze sztyletu wzdłuż przedramienia. Przejechał klingą pod pachą żołnierza, po czym wykonał zgrabny obrót i rozerżnął mu potylicę.
    Niektórzy by powiedzieli, że to niehonorowe. Ci jednak nie żyją.
    Mężczyzna pobiegł dalej, przyklęknął przy trupie i wydłubał niewielki szafir z naramiennika.
    Dyshonor? Zły adresat.
    Usłyszał krzyk. Obrócił się w lewo, by ujrzeć szarżującego na niego jeźdźca. Instynktownie rzucił się na ziemię, turlając się i zbierając garstkę mokrej od krwi ziemi. Zlokalizował przeciwnika i czekał. Rycerz ponowił natarcie, lecz gdy dzieliło ich zaledwie kilka stóp mężczyzna sypnął koniu w oczy brudną ziemię. Zwierze zajęczało rozpaczliwie, zwaliło się na bok, przygważdżając swojego pana.
    Mężczyzna wolnym krokiem podszedł do rycerza.
    – Nigdy nie znajdziesz drogi w Lesie – wystękał żołnierz.
    – Jeśli takowy jest, owszem. Ale z pewnością będę musiał jej szukać dużo później od ciebie.

  23. Ziemia niczyja.
    Zewsząd słychać strzały, przeszywające mundury i ciała, nieszczęśników zesłanych w to zapomniane przez Boga miejsce.
    Biegłem pod ostrzałem artylerii, widząc jak seria z CKM-a ściąga krwawe żniwo.
    Wpadłem do okopu.

    Zakrywając uszy podskoczyłem, kiedy niedaleko coś rozsadziło biegnących soldantów. Niezdarnie wdrapując się po ścianie okopu, wystawiłem karabin oddając salwę w wyłaniających się z dymu napastników.
    Znów wstrząs.

    Jakaś kończyna przeleciała mi obok hełmu.
    Ukryłem się, zamykając oczy. Modliłem się żeby był to tylko kolejny koszmar, że rano obudzę się nic nie pamiętając z tego piekła. Jednak wiedziałem w głębi że nic nie jest prawdziwsze od aktualnych zdarzeń.
    Sam się na to zgodziłem. Robiłem to jednak dla ojczyzny. Umiłowanej ojczyzny…
    Nie mogłem pozwolić żeby bolszewia ogarnęła mój nieszczęsny umęczony kraj.
    Nawet nie potrafię sobie wyobrazić, jak wyglądałaby Polska po przemarszu tej czerwonej szarańczy.
    Jak wyglądałaby Europa?

    Coś huknęło.
    Odwróciłem się, do okopu wpadł granat ręczny.
    Wyskakując jak poparzony, przewróciłem się ulegając sile wybuchu.
    Zacząłem gnać prosto na wroga, co jakiś czas oddając serie z karabinu.
    Nie mam pojęcia czy trafiałem kogokolwiek, myślałem o ucieczce.

    Nigdzie już nie widziałem naszych chłopców. Sam pędziłem prosto w nawałnice czerwonej zagłady.
    Żegnałem się z życiem, wystrzeliwując magazynek.
    Wtedy coś gruchnęło.

    Przewróciłem się, lądując przy zakrwawionym truchle sowieckiego dowódcy.
    Z obrzydzeniem spojrzałem na wykrzywioną bólem twarz, tak przerażająco podobną do oblicza Lenina.

    Coś pękło we mnie.

    Przypomniałem sobie dom, szczęśliwą rodzinę, sam znajdując się na granicy życia i śmierci. Przesiąknięty smrodem rozkładających się ciał, wstałem zalewając się rzewnymi łzami.
    Przegrałem tą grę.
    Jeźdźcy Apokalipsy wyłaniali się z mgły, wyjąc niczym nieboskie stworzenia.

    Poczułem nagle ciepło domowego zacisza. Zaczęło przepełniać mnie stopniowo, dając ulgę od obrzydliwych obrazów wojny.
    Spojrzałem na swój mundur i wykwitłą na nim karmazynową plamę rozrastającą się z wolna.
    Uśmiechnąłem się do siebie, ocierając łzy.

    Upadłem na twardą, umęczoną ziemię, zostawiając ziemskie sprawy.

  24. Ziemia niczyja.
    Zewsząd słychać strzały, przeszywające mundury i ciała, nieszczęśników zesłanych w to zapomniane przez Boga miejsce.
    Biegłem pod ostrzałem artylerii, widząc jak seria z CKM-a ściąga krwawe żniwo.
    Wpadłem do okopu.

    Zakrywając uszy podskoczyłem, kiedy niedaleko coś rozsadziło biegnących soldantów. Niezdarnie wdrapując się po ścianie okopu, wystawiłem karabin oddając salwę w wyłaniających się z dymu napastników.
    Znów wstrząs.

    Jakaś kończyna przeleciała mi obok hełmu.
    Ukryłem się, zamykając oczy. Modliłem się żeby był to tylko kolejny koszmar, że rano obudzę się nic nie pamiętając z tego piekła. Jednak wiedziałem w głębi że nic nie jest prawdziwsze od aktualnych zdarzeń.
    Sam się na to zgodziłem. Robiłem to jednak dla ojczyzny. Umiłowanej ojczyzny…
    Nie mogłem pozwolić żeby bolszewia ogarnęła mój nieszczęsny umęczony kraj.
    Nawet nie potrafię sobie wyobrazić, jak wyglądałaby Polska po przemarszu tej czerwonej szarańczy.
    Jak wyglądałaby Europa?

    Coś huknęło.
    Odwróciłem się, do okopu wpadł granat ręczny.
    Wyskakując jak poparzony, przewróciłem się ulegając sile wybuchu.
    Zacząłem gnać prosto na wroga, co jakiś czas oddając serie z karabinu.
    Nie mam pojęcia czy trafiałem kogokolwiek, myślałem o ucieczce.

    Nigdzie już nie widziałem naszych chłopców. Sam pędziłem prosto w nawałnice czerwonej zagłady.
    Żegnałem się z życiem, wystrzeliwując magazynek.
    Wtedy coś gruchnęło.

    Przewróciłem się, lądując przy zakrwawionym truchle sowieckiego dowódcy.
    Z obrzydzeniem spojrzałem na wykrzywioną bólem twarz, tak przerażająco podobną do oblicza Lenina.

    Coś pękło we mnie.

    Przypomniałem sobie dom, szczęśliwą rodzinę, sam znajdując się na granicy życia i śmierci. Przesiąknięty smrodem rozkładających się ciał, wstałem zalewając się rzewnymi łzami.
    Przegrałem tą grę.
    Jeźdźcy Apokalipsy wyłaniali się z mgły, wyjąc niczym nieboskie stworzenia.

    Poczułem nagle ciepło domowego zacisza. Zaczęło przepełniać mnie stopniowo, dając ulgę od obrzydliwych obrazów wojny.
    Spojrzałem na swój mundur i wykwitłą na nim karmazynową plamę rozrastającą się z wolna.
    Uśmiechnąłem się do siebie, ocierając łzy.

    Upadłem na twardą, umęczoną ziemię, zostawiając ziemskie sprawy…

  25. (…) Dzwoni mi w uszach ,a oczy łzawią od unoszącego się wokół dymu i ulicznego kurzu. Pył wypełnia mi klatkę piersiową ,aż krztusząc się i plując pozbywam się tego świństwa zalegającego w ustach i nosie. Niestety na wiele się to zdaje. Ból uszu od wkręcającego się w czaszkę nieustającego pisku niemal powala mnie z nóg. Próbuję złapać oddech, wciąż krztusząc się piachem unoszącym się w powietrzu. Przez chwilę mam wrażenie ,że świat stanął w miejscu, ledwie do mnie dociera gdzie jestem i co się stało. I ,gdy tak próbuję się skoncentrować , nagle dociera do mnie ,że dźwięk świdrujący mój mózg nagle ustał , ale zamiast niego dociera do mnie inny, gorszy ,bo zalegający ciężkim ołowiem na duszy krzyk rannych , płacz niemowląt i dzieci.Ogarnia mnie niepojęty strach. Opadający powoli dym i kurz odsłania widok , który powala mnie z nóg. To i tak cud ,że jeszcze stoję. Setki ciał , rannych i martwych rozrzuconych dookoła uświadamia mi bolesną prawdę, której nie potrafię strawić. I gdy tak stoję osłupiała, z cisnącymi się do oczu łzami , z krzykiem,który uwiązł mi w gardle nagle dociera do mnie powaga sytuacji. Trzeba się ruszyć, pomóc innym, rannym, odszukać zaginionych. Zrywam się z miejsca, adrenalina robi swoje.Serce pompuje i tak już podburzoną krew ,że o mało nie eksploduje mi z piersi. W głowie tłucze się jedna myśl- pomóc , pomóc innym. Ale zanim dobiegam do pierwszej ofiary , ziemią wstrząsa kolejnych wybuch. Tony piasku ponownie unoszą się w powietrzu wypełniając mi ponownie usta i nos , a w uszy wdziera się znany już dźwięk. „Kolejna bomba ” – myślę ,ale tym razem nie daję się zawładnąć panice. Szok minął, pora na działanie.(…)”

  26. Strach tnie głębiej niż miecze.
    Aed widział tylko rozmazaną plamę tam gdzie jego przeciwnik uderzył mieczem. Uzbrojony w czerwoną jak szkarłat zbroję miał na niej wyszyte gorejące serce z czarnym jeleniem w środku. Słyszał w oddali, że jego kompani zaczynają wchodzić na mury Winterfell.
    Dookoła otaczali go wrodzy żołnierze starego lorda Waldera, którzy byli tak samo jak on nieprzystosowani do panującej tam zimy. Wiedział, że jeżeli chce przeżyć, musi na nich ruszyć. Teraz. W ręku ściskał miecz, wystarczająco lekki aby utrzymać go w jednej ręce. Momentalnie zastawił się przed ciosem jednego z ludzi Boltona uzbrojonego w młot bojowy. Jego lewą rękę przeszył potworny ból jednak zdołał go opanować i mieczem w dłoni ruszył na człowieka, który go zaatakował.
    – Rhllorze, usłysz mój głos – zaśpiewał donośnym głosem – albowiem noc jest ciemna i pełna strachów!
    Wpadł w dziki szał wojny i rzucił się na człowieka Północy. Był on ubrany w grube skóry i przez to jego miecz jedynie zadrasnął tamtego w pierś. Zwinnie uskoczył przed kolejnym ciosem młota i ponowił atak. Tym razem miecz odbił się od nadlatującego młota i wypadł mu z ręki. Kopnął północniaka w kolano, jednak to nic nie dało, gdyż tamten zamiast normalnie upaść, sięgnął po swój wielki młot i ponowił atak. Aed ledwo uchronił się przed ciosem i złapał swój miecz. Miał przewagę – był niższy, chudszy i zwinniejszy niż ogromny człowiek na usługach Dreadfort. Skierował całą swoją siłę na kolejne uderzenie, tym razem w rękę.
    – Ty mały skurczybyku – zagrzmiał jak dzwon Królewskiej Przystanii wielki człowiek na widok połowy dłoni leżącej na śniegu. Wyjął miecz i złapał go lewą dłonią.
    – Zatańczmy – głośno odparł żołnierz Stannisa i zaczął okrążać rannego wroga.
    Cholerny Stannis, powinien wziąć ze sobą kobietę w czerwieni. Dobrze pamiętał bitwę pod Czarnym Nurtem, wielką porażkę lojalistów. Wtedy też jej z nami nie było. Zaklął i zbliżył się do swojego przeciwnika. Wykończ go. Podpowiadał mu głos w umyśle. Rzucił się na niego, lecz tamten zagrzmiał śmiechem i uchylił się a żołnierz spadł gębą w śnieg i poczuł w ustach smak krwi. Jego przeciwnik zasłonił się zdobyczną tarczą przed nadlatującym bełtem kusznika i stał odwrócony od niego. To jedyna okazja. Wbił swój miecz od tyłu w kolano. Stal przeszła na wylot i usłyszał głośne chrupnięcie, po czym wielki człowiek upadł na ziemię. Miecz nie chciał wyjść z kolana, więc podniósł z ziemi oręż przeciwnika i wbił go w jego szyję.
    Nagle poczuł rozchodzące się ciepło w piersiach. Co jest? Schylił głowę i zauważył wystający bełt. Upadł na twarz. Umierając myślał o czerwonej kapłance.

  27. – Musisz mi pomóc – mówi. Jej twarz wykrzywia spazm bólu. Karabin wypada jej z rąk, a ona łapie się za ramię i próbuje bezskutecznie powstrzymać krew, która spływa jej z rany. – Proszę.
    Nie jestem pewny, czy powinienem to robić. Pomagam jej odsunąć się z linii ognia chowając się za czołgiem.
    – Rachel – mówię – nie mam dużo czasu. Scott i jego ludzie niedługo tu będą. Muszę ukryć Suzie w bezpiecznym miejscu.
    Dziewczyna z wysiłkiem odsuwa się ode mnie.
    – A więc masz zamiar się poddać? – dyszy. Kręcę przecząco głową.
    – To nie tak – mówię – Ale Suzie jest tylko małą dziewczynką. Ta wojna ją przeraża.
    – Wszyscy zginęli – mówi bezbarwnym głosem Rachel osuwając się na ziemię – A ty chcesz uciec?
    Jej oczy wypełniają się złowrogim blaskiem. Chcę położyć jej dłoń na ramieniu, ale ona się odsuwa.
    – Zostaw mnie, zdrajco – syczy próbując wstać – Mój mąż zmarł dla idei, ale ty wolisz zachować się jak tchórz?
    Jej słowa bolą. Przeszywają mnie niczym ostre kolce lodu.
    – Nie rozumiesz… – mówię, ale ona już się podnosi. Powoli zatacza się w kierunku wrogów, którzy nas otoczyli. W dłoniach dzierżą ciężkie pistolety. Zastygam na chwilę.
    – Pokażę Ci jak umiera bohater – odpowiada i idzie z podniesiona głową idzie w kierunku najbliższego żołnierza. Nie próbuję jej zatrzymać. Patrzę jak kulejąc rzuca się na niego, a wtedy zewsząd rozlegają się strzały. Jej ciało zostaje niemal dosłownie rozszarpane na strzępy. Widzę lufy wycelowane w moją twarz, ale nic nie widzę. Jakaś mgła zasłania mi widok i nie zdaję sobie sprawy co to takiego, dopóki nie czuję słonego smaku łez. Ciągle stoję w miejscu patrząc na ciało Rachel leżące na ziemi niczym porzucona zabawka i zastanawiam się, po co mam żyć.
    – Poddajesz się? – niski głos żołnierza przebija się do mojej świadomości dopiero po kilku sekundach. Przez chwilę zastanawiam się, gdzie jestem. Kim jestem. Jedyne co pamiętam to, że martwa dziewczyna leżąca przede mną zmarła właśnie bohaterską śmiercią. I nic więcej.
    – A więc się nie poddajesz. – stwierdza przywódca i daje znak pozostałym. Wiem, że za chwilę umrę. I nagle, jak błyskawica, mój umysł przeszywa jasna myśl.
    – Poddaję się! – krzyczę, podnosząc ręce do góry. Czuję obrzydzenie na myśl o tym co właśnie zrobiłem, ale wiem, że zrobiłem to dla jednej osoby. Dla osoby, której życie liczy się dla mnie najbardziej. I dla osoby, którą obiecałem chronić. Dla Suzie – mojej córki.

  28. Długo zbierałam się, żeby to zacząć, ale w końcu się przemogłam i jest 🙂

    Znalazłam się na równinnej, dosyć dużej polanie, jednak poza nią nie widziałam nic innego. Żadnego drzewa czy budynku. Była tylko ta łąka z równą trawą, jakby przed chwilą ktoś skończył ją kosić. Coś przeoczyłam, jak mogłam nie zauważyć że otacza mnie masa ludzi. Boże, oni walczą ze sobą! Zacisnęłam pięści i poczułam gniew, nigdy nie lubiłam wojen, a teraz, nie wiadomo w jaki sposób znalazłam się w jej centrum. Otaczały mnie setki ludzi, trzymali w dłoniach długie miecze, których ostrza odbijały promienie światła.
    -Światło? –pomyślałam i kiedy wstałam zauważyłam że lewą stronę pokrywa mrok, przeważały odcienie ciemnej i jasnej szarości. Co dziwne, po prawej stronie widziałam jasność, blask, który w pewnym punkcie stykał się z szarością.
    Moją uwagę przykuły stroje wojowników. Nie były to stroje przystosowane do walki, nie pojawiały się zbroje, ani nawet jakieś prymitywne ochraniacze. Byli ubrani jedynie w koszulki i spodnie, nie mieli nawet butów. Odepchnęłam się dłońmi od podłoża by sprawnie wstać. Teraz widziałam dokładnie. Wojowników różnił ubiór, a właściwie kolor. Przeważali ci, ubrani na czarno. Tych w białych strojach była tylko garstka. Wykrwawione ciała leżały dookoła w krwawych kałużach. Wynik walki zdawał się być przesądzony. Wywnioskowałam to chociażby po stosunku białych do czarnych. Ale chwila. Niczego już nie rozumiałam. Stałam na środku, bez broni, zupełnie bezradna, a nikt mnie nie atakował, wręcz przeciwnie, wojownicy starali się mnie przyciągać na swoje strony. Czyżbym była neutralna? Odsunęłam z twarzy kosmyk kasztanowych długich włosów i dopiero teraz zauważyłam, że mam na sobie tylko zieloną koszulę nocną. Kiedy wytężyłam wzrok, zaczęłam rozpoznawać ludzi. Widziałam jak moja była przyjaciółka walczy z moim kuzynem. Ona w czerni on w umazanej krwią, ale nadal białej bluzce. Czarne włosy Sylwii wtapiały się w ciemność, a jej pulchna postura utrudniała walkę, natomiast Wiktor skutecznie odpierał jej ataki, z resztą przecież walki to jego pasja. Mógł mówić o historycznych walkach godzinami. Dotarło do mnie, że po stronie mroku znajdują się wszyscy moi wrogowie: ludzie ze szkoły, fałszywi przyjaciele, a także on, Norbert. Człowiek którego nienawidziłam z całego serca za to, iż zmienił moje życie w piekło, zbliżył się dostatecznie do mnie, złapał mnie dłońmi za ramiona i zaczął mnie przeciągać w mrok. Nie cierpiałam jego dotyku, bolał tak bardzo, że nie mogę znaleźć porównania. Chciałam się wyrwać, ale zawsze pod wpływem jego dłoni paraliżowało mnie. Tym razem było nie inaczej. Chciałam, ale na tym się kończyło. Chwilę później widziałam jak głowa Norberta oddziela się od tułowia i opada na trawę, i znaczy krwią swoje terytorium. Przed moimi oczyma ukazała się osoba której wiele zawdzięczam, mój anioł bez skrzydeł – Ksawery. Wziął mnie na ręce i niósł w jasność. Czułam łagodny zapach jego wody kolońskiej, który taj niedawno mogłam wyczuć na moim kocu. Pogładziłam jego ciemne włosy, a potem przesunęłam palcami po ostrych rysach jego twarzy. Biali żołnierze bronili naszych tyłów podążając za nami. Co dziwne, czarni ludzie padali jak muchy z niewiadomego powodu. Widziałam moją przyjaciółkę, wszędzie poznałabym jej szczupłą figurę i zawsze falujące się blond włosy. Zbliżaliśmy się coraz bardziej do najbardziej jasnego miejsca. Przez ramię Ksawerego dostrzegłam brązowe, dłuższe włosy i delikatną jak na mężczyznę twarz. Szerokie usta wygięły się w ciepły uśmiech, a w policzkach ukazały się cudne dołeczki. Dawno już go nie widziałam.
    -Ksawery – szepnęłam – za tobą jest Marek. Co tu się u licha dzieje? Przecież on nie żyje od dwóch lat.
    Milczeli. W końcu poczułam grunt pod nogami, Ksawery wypuścił mnie z objęć, chociaż miałam ochotę jeszcze chwilę w nich przebywać. Były takie delikatne a za razem silne, czułam się w nich bezpiecznie. Obaj chłopcy ucałowali mnie w czoło, a następnie jednocześnie popchnęli w jasność. Odruchowo zamknęłam oczy, a kiedy je otworzyłam, świetlówka podrażniła moje oczy. Leżałam na łóżku, cała obolała i odrętwiała. Nade mną pochylała się szczupła kobieta o rudych włosach związanych w kucyk. Oślepiła mnie latareczką i zanotowała coś na kartce.
    – Weroniko, witamy wśród żywych – powiedziała miłym tonem głosu – Wiesz co się stało? – ale zanim zdążyłam pokręcić przecząco głową sama udzieliła mi odpowiedzi – Przedawkowałaś leki na sen, o twoje życie walczyło trzech najlepszych lekarzy. Walka nie była łatwa, ale udało się i wypłukaliśmy tabletki z twojego organizmu. Najgorsze już za tobą. – uśmiechnęła się i wyszła zdecydowanym krokiem za drzwi.
    Rozejrzałam się. Tak, znajdowałam się w szpitalu, w białej jak mleko sali, podłączona do kilku maszyn, o których istnieniu nie miałam pojęcia, a poza mną nie było żywej duszy. Zrozumiałam, że cała ta bitwa działa się tylko w mojej głowie.

  29. Kate drżała z przerażenia. Szła skulona, kurczowo ściskając drewniany tłuczek do mięsa. Odgłosy wystrzałów wydawały się bardzo odległe, ale to nie one napawały ją lękiem. Była sama. Samotność oznaczała śmierć.
    Przeklinała się w myślach. Jeszcze niecałe dziesięć minut temu była z całą grupą, czuła się bezpiecznie i swobodnie. Wszystko zmieniły strzały. Ktoś niespodziewanie otworzył do nich ogień. Wydawało się, że napastnicy są wszędzie. W całym zamieszaniu schowała się w dokach. Nie chciała ryzykować biegania po otwartej przestrzeni. Pozostali byli innego zdania. Odłączyła się od nich. Ale wiedziała, że wciąż żyją. W końcu ciągle słyszała echa krzyków przeplatane odgłosami strzelaniny.
    Nie wiedziała co ma zrobić. Wchodziła coraz głębiej do portowego magazynu, ponieważ nie potrafiła ustać w miejscu. Potok myśli by ją zabił. Tak mogła chociaż częściowo skupić się na swoich krokach i badaniu okolicy. Wolnym tempem wspinała się po zardzewiałych schodach. Popełniała błąd. Dobrze wiedziała, że im wyżej jest tym mniej ma możliwości ucieczki. Ale nie potrafiła się zatrzymać. Musiała coś robić. I za to była na siebie zła. Złość była lepszą opcją niż strach. Ręce jednak wciąż drżały, a serce waliło jak oszalałe. Pociła się, choć dzień wcale nie należał do ciepłych.

    Nagle rozległ się przeraźliwy dźwięk skrzypiącego metalu. Ktoś otwierał drzwi u szczytu schodów. W jednej chwili zrozumiała, że może zginąć, jeśli natychmiast czegoś nie zrobi . To nie była jej myśl. Jakaś obca istota, pierwotny instynkt nagle szarpnął jej ciałem. Widok przysłoniła jej czerwona mgła, gdy dwoma susami doskoczyła do otwierających się drzwi. Jej ruchy były pewne, bezbłędne. Jej ciało wiedziało co ma robić. Musiało przetrwać.
    Tłuczek zanużył się w ciemność, uderzając między drzwiami a ścianą. Idealnie na wysokości głowy. Odgłos pękającej czaszki i żałosny jęk wydawały się dobiegać gdzieś z oddali. Kate nie miała czasu na to by myśleć, musiała działać, wyeliminować zagrożenie. Łokciem rozsunęła drzwi, uderzając ponownie. Nie usłyszała już jęku, jedynie coś lepkiego oblało jej twarz. Ale to nie wystarczyło. Zagrożenie musiało zniknąć. Całkowicie.
    Bezwładna postać padła pod naporem ciała dziewczyny, która wciąż uderzała tłuczkiem. Wymierzała cios za ciosem, aż odgłos mlaskania i pękających kości ustąpił dźwiękowi drewna trzaskającego głucho o posadzkę.
    Bestia ustąpiła. Kate odzyskała kontrolę nad swym ciałem, choć czuła że jej instynkt wciąż czai się gdzieś w zakamarkach jej głowy, gotów zmusić ją do walki o życie. Jej ręce, brudne od krwi i oblepione resztkami włosów, znów zaczęły drżeć.
    Wstała, spoglądając na truchło. Była to kobieta. Miała na sobie brudne szmaty. Nie miała broni. Kate chciała wierzyć, że to był jedynie żywy trup. Nie chciała mieć na sumieniu kolejnej osoby.
    Bestia się z niej śmiała. Jakie to ma znaczenie? Liczyło się tylko, że żyje. Dobrze wiedziała, że dla przeżycia zrobi wszystko. Nie było sensu z tym walczyć. Ani wmawiać sobie wyrzutów sumienia.

    Po drugiej stronie pomieszczenia dostrzegła okno. Nie dawało wiele światła, więc sala tonęła w mroku. Teraz jednak odgłosy strzałów znów stały się bardzo wyraźne. Przypomniały Kate, że znajduje się w środku strzelaniny.
    To oznaczało, że jej przyjaciele wciąż żyli. Nie wiedziała jednak jak wielu. Ani jak długo. Skulona podbiegła do przeciwległej ściany, wyglądając na port. Dzień nie był zbyt słoneczny, w szarości jej wzrok odmawiał odrobinę posłuszeństwa, ale wciąż potrafiła dostrzec sylwetki ludzi. Pożałowała, że w jej pistolecie skończyły się pociski. To było idealne miejsce by oddać jeden lub dwa strzały.
    Niestety mogła jedynie obserować. Była pewna, że widzi Samuela i Samanthe, próbujących przekradać się między kontenerami. Widziała, że kierują się w stronę brzegu rzeki. Kilkanaście metrów przed nimi znajdowała się niewielka przestrzeń między metalowymi ścianami. Musieli przez nią przejść, przez chwilę pozbawieni jakiejkolwiek osłony. Widziała też rozłożonego na blaszanym dachu strzelca, który mierzył dokładnie w to miejsce. Nie widziała go dokładnie, ale czuła, że jest gotów do strzału. W przeciągu kilku sekund mógł posłać do grobu jedno z jej znajomych. Chciała krzyknąć.
    „Nie rób tego!” ryczał głos wewnątrz jej głowy. Wiedziała, że jeśli spróbuje ostrzec przyjaciół, zdradzi swoją kryjówkę. A nie miała gdzie uciekać. I nie miała broni. Jej silna wola przetrwania nie mogła pozwolić jej tego zrobić. Wydałaby na siebie wyrok śmierci.
    Głos zamarł jej w gardle. Bezradnie patrzyła jak Samantha przesuwa się oparta o ścianę. Prawie jej nie widziała. Łzy zalewały jej oczy. Już raz, kilka dni temu porzuciła ją, skazując na śmierć. Teraz robiła dokładnie to samo… Chciała zamknąć oczy, ale jej instynkt lubił patrzeć. Z ciekawością spoglądał w tamtą stronę, zmuszając do tego Kate.
    To był jej błąd. Bestia poczuła się bezpiecznie, oddając dziewczynie ponownie władzę nad ciałem. Wykorzystała to natychmiast.

    Padnij, Sam!

    Echo tego okrzyku rozeszło się po całym porcie, a zaraz za nim dźwięk chybionego strzału. Kate uśmiechnęła się do siebie widząc jak zarówno Samantha jak i Samuel przykleili się do ziemi. Chwilę później kolejny strzał uderzył o parapet, zaledwie kilkanaście centymetrów od miejsca gdzie stała. Wiedzieli gdzie jest, czuła że zaraz spróbują ją dopaść.

    Bestia nie myślała o przeszłości. Nie robiła Kate wyrzutów. Zamilkła, szykując ciało dziewczyny do kolejnej walki o przetrwanie. Dziewczyna była prawie pewna, że ten dziki pomruk w jej głowie przez chwilę przypominał śmiech. Miała nadzieję, że się myliła.

  30. Nic nie widzę, – to już koniec – pomyślałem. Na zmianę czołgałem się i szedłem, próbując zahamować wypływ krwi z postrzelonego ramienia. Widząc naokoło ciała od których bił chłód tak przenikliwy jakby to moje ciało zaczynało tracić ciepło, myślałem sobie że jeszcze wczoraj byli tacy sami jak ja i czy dla mnie jutro nie jest tym czym dla nich dzisiaj i czy jutro nade mną nie będzie ktoś rozmyślał, albo czy leśne potwory nie rozszarpią mą padlinę jak czynią to teraz nie zrażone wstrętnym odorem zwłok? nie odpowiedziałem szczerze na żadne z tych pytań tylko szedłem łudząc się i próbując oszukać, że musiałem to zrobić i że to nie moja wina, że to świat jest tak skonstruowany. Chcąc, czy nie chcąc szedłem dalej… dalej? Czyli gdzie? Nie wiedziałem, nadal nie wiem. Czemu nikt nie krzyczał, nie strzelał, czemu nikt nie chciał mnie zabić albo uratować. Na moje krzyki, błagania, płacz odpowiadała mi tępa, koląca moje uszy cisza…Czy już oszalałem? Z pewnością, ale w tym nędznym wyrwanym z filmu grozy krajobrazie było coś, co mnie zdumiewało, kazało zadawać sobie kolejne pytanie, na które nie sposób było znaleźć wtedy odpowiedzi, ani wtedy, ani nigdy potem, zobaczyłem w oddali chłopca, właściwie dziecko, stał z bronią i wlepiał we mnie swoje czarne, jakby widokiem zniszczone oczęta, które wcześniej widziały rzeczy o wiele gorsze, niż to co napawało mnie niezmierzonym obrzydzeniem, mimo, że byłem szkolony na żołnierze odkąd pamiętam, właściwie wtedy niewiele pamiętałem, w sumie nawet nie próbowałem zastanawiać się skąd w jego oczach ta dojrzałość. Chłopiec miał w ręku karabin, z niedbałością dziecka przyciskał go z całych sił do małej umorusanej ziemią piersi. Nagle podniósł sztucer, wycelował i… strzelił. I leżałem tak nie wiem ile czasu, który dłużył się, kiedy ja czekałem tylko na śmierć, jednakże zbawienny pocisk nie okazał się być poświęcony dla mnie, choć z początku nie widząc nikogo innego tak uznałem. Mnie jednak dobiła zbłąkana kula nieprzytomnego kompana, który mając oczy zalane krwią wystrzelił z pistoletu ostatni raz, a następnie sam padł raniony przez chłopca. Ja nie mogąc, czy może nie chcąc oddać ostatniego tchu leżałem obok dawno już poległych żołnierzy polskiego obozu pomieszanych z wrogami, wtedy wszyscy byli równi, nieprzyjaciel obok nieprzyjaciela, generał obok zwykłego pachołka i dziecko obok starca…

  31. Ćwiczenie bardzo ciekawe i też postanowiłam spróbować 😉

    Raine wyrwała szable z ciała przeciwnika. Razem z ludzkim mięsem, na jej twarz chlusnęła czerwona posoka. Sprawnym ruchem otarła krew i czujnie rozejrzała się dookoła. Nieopodal ujrzała walczącego Elenora, który niczym rycerz z baśni ciął wrogów swoim claymore. Jego srebrna zbroja lśniła w słońcu. Dziewczyna splunęła, pozbywając się flegmy i krwi zalewającej jej gardło. Tacy jak on umierają pierwsi, wychwalani w pieśniach. Odważni bohaterowie walczący ze smokami. Szkoda, że smoki już dawno wymarły.
    Podniosła szable broniąc się przed atakującym ją dzikusem. Śmierdział potem, koniem, brudem i nie wiadomo czym jeszcze. Miał krwawy, rozbiegany wzrok, a w ręku nieporadnie dzierżył kawałek metalu. Jednym, silnym pchnięciem przecięła go na pół, jakby był kawałkiem mięsa. O najemnikach nikt nie pamięta. Są cichą armią Królestwa. Walczą za sakiewkę złota, nie dla chwały.
    Kolejnemu ucięła rękę w łokciu. Szła naprzód zbierając krwawe żniwo. Włosy kleiły jej się do czoła. Ktoś Bez Twarzy ośmielił się ją zranić, odpłaciła się krojąc go na kawałki. Z paskudnej rany nad brwią sączyła się krew zalewając jej oczy. Świat zabarwił się na czerwono, w kolorze krwi. Mimo to, niestrudzenie parła naprzód niczym Bogini Zemsty. Walka była jej życiem. Od dziecka, kiedy to w wieku 10 lat przez przypadek zabiła swojego towarzysza zabaw Mikela. Wyrzucona z wioski. Starała się przeżyć. Kim teraz była? Czy kolejnym bezimiennym najemnikiem, leżącym wśród trupów? Nie. Wciąż żyła. Sprawne ramie wymachiwało szablą torując jej drogę wśród rozszalałych dzikusów. Elenor zdychał gdzieś w morzu trupów, błota i krwi. Została sama na polu walki, otoczona przez wrogów. Pewniej chwyciła szable. Za bardzo kochała życie, aby umierać. Nie mogła umrzeć. Przepowiednia głosiła, że ostatni Krwawy utopi świat we krwi.
    Raine była Córką Krwawych, ostatnia. Nie mogła umrzeć.

  32. Khem. Troszkę dodaję to z opóźnieniem, jednakże niedawno namierzyłam tę stronkę.
    Wiem, że nagięłam kilka „warunków”, jednakże nie mogłam powstrzymać się.

    „Sprawa nie wyglądała najlepiej. Było hukowo. Z chęcią użyłby słowa o mocniejszym wydźwięku, jednakże jeszcze tydzień temu składał obietnicę matcę, iż daruje sobie słówka składające się na pojęcie przekleństwa.
    Stał otoczony. Nie miał, gdzie się ruszyć. Przeciwnicy utworzyli nieprzepuszczalną arenę, w której centrum znajdował się on sam, niczym słońce w układzie planetarnym. Hukowo. Oni posiadali broń. Prezentowali ją w sposób dosyć groźny. Już małe dzieci pouczano, by nie biegały z nożyczkami ułożonymi w tej pozycji. Z czubkiem do przodu. Widocznie większość z nich nie zapoznała się z tą zasadą, nie przełożyli jej na inne sfery życiowe albo zwyczajnie ignorowali. Gdyby Hadriel posiadał taką maczetę zapewne również korzystałby z niej zupełnie zapominając o zasadach BHP. Cóź, mógłby także pokazać im przy okazji jak należało obchodzić się w sposób bezpieczny takową bronią. Jednak nie przeznaczono mu rolę nauczyciela, inaczej siedziałby o tej porze w jakiejś smętnej klasie pełnej niedouków, którzy i tak będą niedoukami. Zachciało mu się wojny. Mamusia powtarzała „nie idź!”, a co on zrobił? Poszedł. Jak to się skończyło? Zgodnie z pesymistycznymi wizjami matuli. Hukowo. Nawet pole bitwy przypominało mu rodzicielkę. Wiecznie słyszał jej uwagi i komentarze. Kiedy dopadała go deprecha (od tego wewnętrznego marudzenia matki), wysłuchiwał pouczeń. Nie byle jakie, bo nie dość, że makabrycznie głośne to jeszcze bezużyteczne. Kiedy matce wyrosną wąsy, bez przeszkód może ubiegać się o stanowisko wioskowego kaznodziei. Motywator z niej kiepski, ale strasznie piekłem, Sądem Ostatecznym oraz innymi makabrami chrześcijanin miałaby opanowane. Wszelkie uwagi przeszkadzały mu w prowadzeniu życia pospolitego żołnierza. Gdyby nie zalecił się do jednej z nich, męczyłby się gdzieś na drodze do stolicy, zamiast stać otoczony przez wrogów. Rada była prosta, przekaz jasny. Zbieraj dupę w troki i już cię tu nie ma. Tzw. ratowanie życia. Armia i dowództwo (szczególnie oni!) nazywali to odrobinkę inaczej. Dezercja. Jeżeli ktoś potrzebował przymiotnika do czyniącego to osobnika, bez czekania usłyszał tchórzliwy. Hadriel zagłuszył drugą część myśli i zastosował się do zaleceń. Poczekał, aż zaczną się zbierać. Powędrował za nimi. Zwolnił. Opuścił oddział. Banalne, kiedy maszerowało się na końcu brygady. Z rana przypominali falangę zombie, więc odłączenie się od grupy nie było takie trudne. Nikt nie zauważył, nikt się nie przejął, nikt się nie czepiał. Cudownie. Szkoda, że później zrobiło się hukowo. W ślad za armią podążyli nieprzyjaciele. Dziwne, że ziomkowie Hadriela nie skapnęli się, iż za nimi podążali w równym odstępie wrogowie. Szykowali zasadzkę. Gdyby tylko udało mu się wymknąć i polecieć do swoich, mógłby uprzedzić o pułapce. Gdyby. Pięcioliterowe słowo, dające się we znaki. Supcio. Znaczy, hukowo.
    Nie pozostało nic innego jak stać prosto z wysoko podniesionymi rękami i modlić się o przeżycie. Nie pragnął leżeć w trumnie w kawałkach. Nie zamieścił tej pozycji w swojej liście marzeń ani też nie zamierzał umieścić jej w testamencie. Nie spisał ostatnie woli, jednak przebywając w takim towarzystwie, przychodziło mu kilka opcji do głowy. Ciało spalić i prochy położyć w urnie na kominku. Rzeczy osobiste oddać matuli. Pozostałe przedmioty sprzedać. Za uzyskane pieniądze kupić czerwoną Alfę Romeo. Wjechać nią do morza razem z jego prochami. Następnie helikopter miałby zatańczyć nad nim w powietrzu macarenę śpiewaną przez przyjaciół z wojska. Nie przejmował się wykonaniem testamentu. Nie wierzył, by ktoś go wykonał. Nawet nie przeczytaliby. On by się nie przejął. Nawet trup żywemu nie naskoczy. Jako duch też niewiele by zdziałał. Zdecydowanie wolałby podensić (od angielskiego „dance”) wśród tancerek hula. Najlepiej z pochodniami w obu dłoniach. Jeżeliby trafił do raju, chciałby też mieć wypasioną klatę. Nie żadną hukową. Jeśli wylądowałby w piekle… Cóż, mógłby to wykonywać z podstarzałymi wdowami zbliżającymi się do siedemdziesiątki i z wielkim bębnem zamiast brzucha. Jeszcze do tego bermudy. I kilt. Sandały. Długie skarpetki. Pochodnie z podpisem „Biedronka”. Drobniejszym drukiem „Made in China”. Wianek upleciony z babki lancetowatej i jednej stokrotki. Tunele w uszach. Różowy kolczyk w dolnej wardze. Może władca piekieł zatrudniłby go jako zmorę pozostałych udręczonych? Taka praca musiałaby być całkiem wesoła… Jednak nie mógł liczyć na tę fuchę, przynajmniej przez najbliższe lata, z dwóch prostych przyczyn. Jedną było to, że Bóg zamierzał ocalić go, natomiast druga, jeżeli Niebieskiemu plany by nie wypaliły, etat był zajęty przez jakiegoś zioma pełnego zmarch.
    Okrąg został przerwany. Zbliżył się do niego jakiś pan (matka kazała mu zachować uprzejmość w stosunku do starszych obcych) w fikuśnym kapelindrze (nie miało być to oblegą, bo matula…). Popatrzył na niego (on również zdrowo się pogapił), pomiętolił w zębach, co miał do pomiętolenia (ale Hadriel nie mógł dojść do tego, co to mogło być. Hubę bubę nie przypominało), zapanował nad lewym tikiem, wzruszył ramionami i rzekł.
    Jednak Hadriel go nie zrozumiał.
    Akcent utrudniał zrozumienie zioma. Tempo również przeszkadzało. Gadał szybciej niż błyskała błyskawica. Najgorsze jednak było to, że przemawiał w innym języku. Hadriel nie był pilnym uczniem w szkole. Gdyby uważał choć troszkę, wiedziałby, że nawet nie mieli zajęć z owego języku. Obcy człek pomerdolił coś jeszcze niezrozumiałego i spojrzał na niego pytająco. Hukowo. Domagał się odpowiedzi. Czekał. Co miał zrobić? Przeniósł taktykę z innej sfery życiowej. Przechylił lekko głowę, uśmiechnął się zniewalająco, a następnie gorąco przytakiwał. Czynił tak jako nastolatek, kiedy uszy zakrył słuchawkami, a zmysł słuchu otumanił potężnym rockiem. Kiedy to jego ulubiony zespół zmarł? Dobre trzydzieści lat temu, kiedy zmienił się rząd. Zabawna sprawa, wszyscy zginęli tego samego dnia. Nie podano w wiadomości przyczyny, ledwie napomknęli. Zbytnio skupili się na nowych posłach, senatorach, prezydencie i huk wie kim jeszcze. Nie interesował się polityką. Bieganiem też nie. Ani ćwiczeniami. Ani wszystkim, co wiązało się z wojskiem. Przystąpił do niego, bo brakowało ludzi. Nic dziwnego. Kiedyś to były prawdziwe, humanitarne walki. Waliło się rakietą z odległości kilkuset kilometrów, ewentualnie z kilkunastu metrów wlepiało się komuś kulkę w łeb, a teraz? Hukowo. Powrócono do metod dzikusów i zarzynano się maczetami. Zarazki, choroby, przestrzeń osobista. Pal licho wszystko i rżnij jakbyś rąbał drzewo na opał. Nie przeszkadzało mu to, dopóki sam nie stawał się surowcem. Jak do tej pory ktoś go wybawiał (łudząc się na odwet). Gdzie się podziały tamte czasy? A, tak, porzucił je razem z odmaszerowującym wojskiem. Nie miał tam przyjaciół. Już nie. Odszedł po tym jak stracił ostatniego. Zjedli go na kolację. Lubił tego króliczka. Dbał o niego. Przyniosił mu trawkę. Zwykłą. Przez halucynogeny stracił wcześniejszych. Pana Kicajło najbardziej kochał ze wszystkich. Hukowo.
    Generał-Parskamy-I-Udawajmy-Że-To-Słowa szturchnął go maczetą. Nie wyrządził większych szkód. Ledwie przebił się przez cienki materiał krzywo zapiętej koszuli. Nasz bohater nie przepadał za guzikami. Zdecydowanie wolał suwaki, jednak nie mógł wybrzydzać na wojaczce. Nikogo nie interesowały jego widzimisię. Tym bardziej, że ekspresy należały do przedmiotów nieosiągalnych, nie w tych czasach. Biżuteria była tańsza. Złoto, srebro, klejnoty. O nie ludzie w przeszłości dbali. Kogo interesowały zwykłe suwaki? I tak się hukowo złożyło, że na szyi każdej bidoty wisiał przynajmniej jeden naszyjnik. Wyznacznikiem statusu został ekspres na współkę z dużą, pojemną torbą. Urocza ironia losu. Nie brakowało plastików. Oj tak, to się wszędzie poniewierało. Zaczęto je przetwarzać. Co sprytniejsi chwytają zużyte reklamówki i wszywają je w ubrania jako spodnią warstwę. Ekstrawagancja wykorzystywała ją również na wierzch. W teorii miały zapobiegać przemoknięcia ubrania. Jak w praktyce? Nie wiedział. Brakowało mu nitek oraz zdolności, aby to opatentować.
    Mamrotał coś. Gdyby zastał go ubranego jak wioskowego szamana, podejrzewałby go o odprawianie czarów. Zmarszczone brwi i skupienie na twarzy. Tragedia. On chciał mieć zmarszczki?! Dlaczego nie oszczędzał się? Dopiero teraz zauważył w kącikach oczu kurze łapki. Na litość boską! Ile on mógł mieć lat?! Najwyżej osiemdziesiąt i już miałby takie nieestetyczne syfy na fejsie?! …”

    Dalsza część w trakcie 🙂

  33. – Gustaw! Gustaw! – kobiecy krzyk uniósł się nad głowami walczących. – Gustaw! Kochany!
    Głuche plaśnięcie, wydobywanego z głowy przeciwnika miecza, zmieszało się z nawoływaniem kobiety. Gustaw usłyszał głos ukochanej. Ale nie reagował.
    Urszula była coraz bliżej.
    Gustaw walczył zajadle z napierającymi zewsząd truposzami. Zrobił wypad w przód. Czarna krew i tkanka mózgową rozbryzgały na wszystkie strony.
    Nawoływanie Uli było coraz bardziej natarczywe, coraz bliższe…
    Gustaw nie mógł pozwolić, aby do niego dotarła.
    Musi ją chronić. To było najważniejsze. I dziecko… jego dziecko…
    Wiedział, że sam nie da rady. Zombie napierały ze wszystkich stron. Ciął w prawo. Nagły szybki półobrót, uratował mu życie. Truposze wokół niego padały, jak szmaciane lalki. Jeden po drugim.
    Panika. To uczucie wypełniało Gustawa od stóp do głów. Mimo tego, walczył. Pokonał zatrważający strach, pokonał samego siebie.
    – Gustaw! Aaa! – mężczyzna znieruchomiał.
    Nagły ból w łydce. Ale to nie on krzyczał.
    Zęby jednego z żywych trupów, wbiły się w nogę Gustawa.
    Mężczyzna padł na kolano.
    – Gustaw! Pomocy! Pomocy!
    Urszula! Przecież to ją musi ochronić. To dla niej pokonał słabości. Kochał ją. Da radę! Nie pozwoli żeby coś złego stało się Uli.
    Nie miał już siły na utrzymanie miecza. Wyciągnął zza paska starego rugera. Zostało mu tylko sześc naboi. Zęby truposza wciąż pozostały w jego nodze, gdy Gustaw odesłał zgniłego staruszka w zaświaty.
    Mężczyzna oswobodził się. Kulejąc, najszybciej, jak mógł biegł do Uli. Wymierzał do truposzy dwa razy. Nie marnował naboi. Strzelał tylko z konieczności.
    Biegł przed siebie, mając za cel coraz to słabszy głos ukochanej.
    Znalazł ją.
    Leżała pod drzewem, a w jej bok wczepiony był zombiak. Pożywiał się. Gustaw trzęsącymi się rękoma wycelował w kobietę pożerająca jego kochankę.
    Urszula płakała. Gustaw ukląkł przy niej. Próbował być twardy. Dać jej nadzieję. Ale nie potrafił. Ula widziała bezsilność w oczach ukochanego. Chciała powiedzieć mu, że go kocha, żeby zrobił wszystko, by przeżyć. Nie wiedziała…. nie mogła wiedzieć…
    – Nie, nie, nie, nie – Gustaw płakał nad dogorywającym ciałem kochanki. Łzy skapywały mu ciurkiem po czubku nosa. Spadały na czoło Urszuli, żłobiąc na jej brudnej twarzy koło, jakby cel.
    Ręka Urszuli spoczęła na rugerze, który leżał obok uda Gustawa.
    Zrozumiał.
    Ręka drżała mu, jak ćpunowi na głodzie, gdy przystawiał lufę pistoletu do bladego czoła kochanki. Szloch wydobywał się z gardeł obojga. Urszula położyła rękę na jego ręce.
    Razem nacisnęli spust
    Rozdzierający jęk uniósł się echem między drzewami, strasząc ptaki. Gustaw spojrzał na swoją dłoń i spoczywającego w niej rugera.
    Nie zastanawiał się długo.
    Wystrzelił.
    Trzy truchła leżące na podściółce w lesie pozostały tam na wieczność. Dwoje kochanków i diabeł. Dwie dusze, które zaznały spokoju i jedna błąkająca się niepewnie, między innymi duszami, których było już tysiące. Tylko niektórzy z nich zaznawali spokoju…

  34. Bardzo motywujące ćwiczenie, toteż dodaję swój tekst mimo pewnego opóźnienia 🙂

    Stał niemo wpatrując się w zwłoki przed sobą. Dyszał ciężko przez usta wykrzywione w grymasie bólu, a w jego oczach jawił się obraz człowieka odsuniętego od zmysłów. Znajdował się w samym centrum piekła rozpętanego przez Niemców, w powietrzu nieustannie świszczały kule, z których każda mogła go właśnie trafić. Stracił jednak zdolność racjonalnego zachowania. Napięte od wielu tygodni nerwy nie wytrzymały kolejnego ciosu, jakim była śmierć przyjaciela. Jego zmasakrowane ciało miał teraz u stóp. Coś w nim pękło. Nie słyszał dramatycznych nawoływań kolegów z oddziału, którzy z przerażeniem patrzyli jak wystawia się na ostrzał wroga.

    Nagle poczuł silne szarpnięcie za ramię. To brutalnie wyrwało go z letargu, w którym jeszcze przed chwilą się znajdował.
    -Spieprzamy stąd- krzyknął żołnierz, i pociągnął go za sobą do pobliskiej bramy- Co Ty do cholery wyczyniasz, Janek?!- zapanowała chwila ciszy, przerywana odgłosami toczącej się wojny-Janek, słyszysz mnie?- Potrząsnął swoim kolegą nie widząc żadnej reakcji z jego strony.

    W tej samej chwili unikając ognia nieprzyjaciela podbiegło do nich dwóch powstańców Casanova i Gawron.
    – Tadek, co z nim?- spytał Casanova kiwnięciem głowy wskazując na Janka.
    -Nie wiem, coś mu się popieprzyło. Nie ma z nim kontaktu- odparł Tadek z rezygnacją w głosie- Musimy go stąd natychmiast zabrać.
    – Wszyscy się stąd zawijamy, wycofujemy się, rozkaz porucznika. Ci pieprzeni Niemcy ścisnęli nas jak sardynki. Nie mamy wyjścia.

    Tadek otworzył usta, żeby coś jeszcze powiedzieć, ale w tym momencie pocisk trafił w górne piętro budynku, pod którym się znajdowali. Rozległ się głośny grzmot, z góry spadła na powstańców lawina gruzu. W powietrzu, które spowiła gęsta zasłona kurzu poniósł się rozpaczliwy jęk Gawrona.

    Tadek przetarł niedbale oczy z kurzu i podążył wzrokiem w kierunku Gawrona, po czym całe jego ciało przeszył gwałtowny dreszcz. Widok był makabryczny. Ogromny kawał oderwanego gzymsu spadł wprost na brzuch Gawrona, rozrywając go doszczętnie. Wnętrzności rozlały się po bokach, a z rany sączyło się morze krwi. Nogami i rękoma targał mechaniczny pląs. Tadek z trudem opanował konwulsje.
    Zataczając się podbiegł do rannego i z wielką ostrożnością chwycił jego twarz w dłonie.
    -Ja… ja nie mogę umrzeć. Co na to moja mama?- wyszeptał nieskładnie Gawron krztusząc się własną krwią.
    -Spokojnie, już dobrze. Już wszystko jest dobrze- odpowiedział Tadek, a po policzkach płynął mu strumyczek łez. Tego już Gawron nie dostrzegł, w jego oczach gasło życie, aż w końcu utraciły swój blask na zawsze.

    Całej sytuacji w osłupieniu przypatrywał się jeszcze tylko jeden żołnierz: Casanova. Janek także poległ tego dnia.

  35. Akt selekcji naturalnej nastąpił w tym przypadku dość masowo. Oto tłumy zwierząt zaciekle zarzynają się nawzajem na wszelkie sposoby nie podając w rzadną wątpliwość sensu tej rzeźni, która na dobrą sprawę ich nie dotyczy. Zdumiewające, jak zgrabnie można zaciągnąć stado na rzeź, by walczyło o twoich kilka dolarów, rubli, funtów, czy marek. Wymyślono w tym celu doskonałe narzędzie zwane patriotyzmem i kilka innych- nienawiść bez przyczyny i chęć bohaterstwa, jakże chwalebnie to brzmi. Jeśli przeżyję przypną mi kawałek żelastwa i nazwą honorowym- za wyprucie flaków paru synom, ojcom, bratom, mężom i kochankom jakiś kobiet, co zanoszą się właśnie płaczem w swoich domostwach, gdy ktoś wspomni o ich bliskich na froncie. Z każdym trupem upadającym u mych stóp patrzę na siebie z coraz większym obrzydzeniem. Jednak nie mogę powiedzieć, że miałem inne wyjście. Przychodzi taki moment w życiu, że albo wyrywasz się ze swojej rodzinnej zapleśniałej rudery, albo umierasz w środku i z szklanym, mętnym wzrokiem nalewasz ten miód w najbliższej karczmie lub zmywasz ten sam miód z podłogi. Z braku wyjścia więc znalazłem się tutaj. Jestem pacyfistą, dołączyłem, a raczej nie ukrywałem się przed branką tylko dla tego, że mówili „nie będzie wojny”. Umarłbym pewnego dnia tak, czy siak, a teraz umrę po odebraniu życia tuzinowi ludzi. Nie chodzi tu o perspektywę piekła- jestem ateistą, ale żre mnie sumienie moich własnych zasad życiowych. Ileż to razy powstrzymywałem się, żeby komuś dać w mordę, a tu proszę bardzo- wszystko na marne. Ziemia stopniowo robiła się coraz bardziej czerwona, a niebieskich płaszczy ubywało. Spora grupa myślących istot rzekomo posiadających duszę zaminiła się w kupę mięcha. I ja sam coraz ociężalej zadawałem ciosy, nie mogłem już dłużej ignorować bólu w wielu częściach ciała. Krew ciekła mi z rozciętej skroni do oczu i albo nie widziałem na jedno oko, albo traciłem cenny czas, który mógł zawarzyć na moim życiu na wycieranie jej. Nagle, z tyłu ktoś mnie uderzył w głowę. Zrobiło mi się ciemno przed oczami. Potem poczułem dziwne uczucie- najpierw zimno, a potem ciepło rozlewające się po mojej klatce piersiowej. Nie mogłem złapać tchu. Miałem wrażenie, że odlatuję gdzieś, zasypiając, ale słyszałem, co się dzieje dookoła. Słyszałem upadające zbroje i miecze, ryki umierających koni, jęki, krzyki i lamenty ludzi. A potem… jakby ktoś zatkał mi uszy… i oczy… i podał morfinę.

  36. A więc się stało. Demony wypowiedziały nam wojnę. Staraliśmy się utrzymać pokój, a otrzymaliśmy coś przeciwnego. Harmonia między Dziewięcioma Światami została zachwiana i nic nie można już zrobić. Jedynie walczyć o życie. Czy tylko to nam już zostało?
    – Seerina uciekaj stąd!- krzyknął Gaarl przy okazji tną c kamiennemu trollowi palce u rąk.
    – Nie ma mowy! Mój miecz pragnie zemsty! – odpowiedziałam ciskając mym nożem w ogromnego wilka patrzącego na mnie jak na wyśmienitą kolację.
    – Nie odkupisz za to wiecznego spokoju! Twój ojciec zatoczy się w grobie… – rzucił swój miecz w powietrze, skoczył na kark bykowi, ujął bogato zdobioną rękojeść i cisnął nią w demona. Potwór wydał z siebie niedźwiedzi ryk i upadł z wielkim hukiem.
    Mężczyzna odziany w błękitnej zbroi zszedł z ciała, ściągnął hełm i po patrzył na mnie zielonymi oczami. Nawet w ciemności widać było jego mocne rysy twarzy i złociste włosy. Zmarszczył brwi gniewnie i powiedział:
    – Twoja śmierć w niczym nam tu nie pomoże. Wróć do Agaras i wezwij posiłki. Zabierz ze sobą Tamarosa, Rotti i Ricki, odnajdźcie Albatrosa, on będzie wiedział, co zrobić.
    – W żadnym wypadku, nie zostawię cię samego! – mówiłam ledwo łapiąc oddech. Po moim policzku poleciały łzy.
    Nie, muszę być silna.
    Muszę zostać tu i walczyć.
    Ojciec nigdy by mi tego nie wybaczył.
    Ojciec…
    Pamiętam, jakby to było wczoraj.
    Tata trenował mnie od kiedy pamiętam. Uczył mnie walki wręcz, samoobrony i posługiwania się bronią. Mimo sędziwego wieku tryskał energią. Nigdy nie pokazywał po sobie zmęczenia. Miał tylko mnie. Mama umarła miesiąc po moim narodzeniu. Brat został wygnany z miasta za zdradę. On sam był Kapitanem Gwardii Królewskiej. Często pokazywał mi walki swoich rycerzy. Mówił wtedy, że jest ze mnie dumny tak samo, jak z nich. Kochałam go, tak samo jak on mnie.
    Wszystko się jednak zmieniło.
    Miałam wtedy dziewięć lat. Ojciec pokazywał mi, jak obezwładnia się wroga. Po kilku nieudanych próbach pojawił się mężczyzna, prawdopodobnie po trzydziestce. Ciemne włosy, brązowe oczy. Ubrany w szlachecki płaszcz z herbem czarnego konia na ramieniu. Przedstawił się jako Posłaniec Królowej Elenory i powiedział dość ochryple, że przynosi rozkazy od Korony Królewskiej. Heryn, mój tata, wyrwał kawałek papieru mężczyźnie i wyszedł. Pojawił się dopiero po zachodzie słońca. Panna Klara, pokazywała mi wtedy podstawy przędzenia kądzieli i wrzeciona. Podszedł do opatki i szeptem przemówił. Widać było, że jest smutny i zamyślony. Bez zbędnych wyjaśnień podszedł do mnie, pogłaskał po głowie i pocałował w czoło. Potem stanął przede mną i spojrzał mi w oczy. Piękne, błękitne ślepia patrzyły na mnie z powagą. Wreszcie usta zaczęły mówić:
    – Córciu, zostawiam cię w rękach opatki. – Spuścił głowę, a zaraz znowu spoglądał na mnie. Tyle, że szlochał.
    – Obiecaj mi, że będziesz grzeczna. – Pocałował mnie powtórnie i odszedł.
    Na zawsze.
    Dopiero po trzech miesiącach jego gwardia powróciła. Ale tylko jedna trzecia przeżyła. Reszta zginęła. Mój tatko też. Dlatego pomszczę go odnajdując i zabijając jego mordercę.
    ,, Twój przyjaciel ma racje. Twoja agonia nic tutaj nie zmieni, pomożesz tylko żyjąc. Czasami trzeba odpuścić, żeby wygrać. Wiesz, co jest słuszne.”
    Mamo… Masz rację.
    Otarłam oczy i popatrzyłam na swój miecz. Czerwona ozdobiona złotymi wzorami rękojeść, metalowa, dobrze naostrzona głownia. Spojrzałam na moją czarną, całą we krwi zbroję. Przebiegłam wzrokiem przez pole bitwy i zrozumiałam powagę jego słów. Wszędzie truchła i krew. Walka i dominowanie. Demony i ludzie. Po krótkiej chwili dotarły do mnie słowa Gaarla:
    – Wracaj do Agaras, to rozkaz. – Otrząsnęłam się, wyprostowałam i odetchnęłam głęboko.
    – Tak jest. Wykonam swoje zadanie Admirale. Niezwłocznie. – Odwróciłam się. Schowałam ostrze do pochwy. Już zaczęłam stawiać pierwszy krok, kiedy złapał mnie za rękę, obrócił, przysunął do siebie i dotknął swoimi ustami moje wargi. Rozchyliłam je, więc odpowiedział mi głębokim, namiętnym pocałunkiem. Trwaliśmy tak złączeni, aż wydawało się, że słychać było syk naszej pary. Czułam żar, podniecenie. Świat wirował. Pragnęłam go, a on mnie. Odsunął usta, uwolnił mnie z objęć i popatrzył w oczy. Zatrzepotałam rzęsami, a on powiedział:
    – Uważaj na siebie. – Przysunął moje dłonie do ust i pocałował. – I pamiętaj o mnie. – Puścił mnie i odszedł walczyć.

  37. Trafiłem tu niedawno, ale staram się nadrobić. Liczę na jakąś opinię na te wypociny. 🙂

    ….Zapach kwiatów, słońce grzejące w twarz, śmiech dzieci biagajacych po podwórku w jakiejś radosnej zabawie. Obok żona która się przytula. Złudzenie się staje coraz bardziej mgliste. Piach w ustach, okropny pisk w uszach przez które przebijają się krzyki.
    – Kurwa żółtki atakują!
    – Roger łap Renie i wal w nich!
    Wspomnienia ostatnich miesięcy przelatują przed oczami. Wyjazd do Chin, przydział do wysuniętego posterunku, koledzy rozlatujący się w strzępy po trafieniu z moździerza. No i te z ostatnich minut. Widok lecącego granatu, strach w oczach Mike’a a potem błysk. Nie ma jednak czasu na rozmyślania, szybko oglądam swoje ciało wszystko w porządku choć prawy bok mocno mnie boli, gdzieniegdzie widać brunatne plamy na mundurze. Nie ma czasu by się nimi zajmować.
    – Kurwa Roger chcesz by nas wszystkich zajebali?!
    Roger, kolejny krzyk i dociera do mnie ze to ja jestem Roger. A Renia? Mój CKM. Potrafi zrobić sito nawet z gości w kamizelkach. Tylko gdzie kurwa jest?! Granat, miałem ją w rękach, pewnie rzuciłem i spierdalałem jak najdalej od epicentrum. Musi gdzieś tu być. Kątem oka dostrzegam ją, leży w krzakach. Doczołguję się do niej i kieruję lufę w stronę atakujących. Wciskam spust, Szmer pocisków sunących w taśmie by zostać trąconym spłonką. Huk strzałów i czyjś krzyk. Mój krzyk…..

    Człowiek na łóżku podniósł głowę znad kartek. Został przywieziony razem z innymi z posterunku 286. Byłego posterunku 286. Chińczycy zaatakowali szybko i z zaskoczenia. Szkieletowa załoga na warcie nie wytrzymała oporu. Reszta spała. Nigdy już się nie obudzi. Z wszystkich przeżył tylko ten Roger Netning. Kolejna wojna, kolejne ofiary i brak odpowiedzialnych za tę rzeźnię. W wiadomościach mówią, że to dla obrony suwerenności. Roger zostanie odznaczony Medalem za odwagę, po czym po wyzdrowieniu znów przydzielą go do jakiegoś posterunku na granicy. By podnieść morale. By zginąć w następnym ataku.

  38. Carmen zrobiła szybki obrót. „Wreszcie sekunda na zastanowienie!” – pomyślała. Głośno wypuściła powietrze, uświadamiając sobie, że przez kilka ostatnich chwil, które spędziła zabijając Mortęgi, nie śmiała rozproszyć się oddychaniem. Natychmiast tego pożałowała, bowiem smród gryzący usta i dławiący gardło sprawił, że zakręciło jej się w głowie.

    „Powtórzmy to jeszcze raz, Carmen. Zeszłaś do tej paskudnej jaskini na polecenie mężczyzny, którego znasz od kilku godzin, tylko dlatego, że był zbyt czarujący, że hipnotyzował cię swoimi słowami. Odwagi, Carmen! – krzyczał. Poznasz swoje przeznaczenie, Carmen! Ph!” – sama czyniła sobie wyrzuty. „Teraz jesteś w środku mroku, otoczona truchłami Mortęgów twoja kobieca orientacja niezbyt pewnie wskazuje ci drogę powrotną. Ach, gdyby tylko mieć tu kogoś, kto mnie pocieszy!” – ze smutkiem oparła się o ścianę, coś zastukało. Carmen z niedowierzaniem pokręciła głową a uśmiech sam pojawił się na jej ustach. Szybkim ruchem sięgnęła do kieszeni kamizelki i mocno pociągnęła z wyjętej piersiówki. „No, od razu lepiej! To teraz w drogę, wracamy… przynajmniej taką mam nadzieję.” W chwili, gdy skończyła celebrować tę piękną myśl, za plecami usłyszała ruch. Mortęg. Czknęła.

    Obróciła się na pięcie, jednak stworzenie było szybsze. Skoczyło jej na plecy tak, że jej niezdarny piruet spowodował upadek. Carmen na powierzchni skwitowałaby taki wypadek serią wymamrotanych przekleństw, podziemna Carmen nie mogła pozwolić sobie na chwilę rozluźnienia. Udało jej się sięgnąć za pasek po nożyk, którym odcięła wbijającą się pazurami w delikatną skórę jej szyi łapę. Mortęg przeturlał się za nią, sycząc z bólu.

    Próbowała krzyczeć, te podziemne stworzenia źle reagowały na hałas. Smród korytarza był jednak tak okropny, że z jej ściśniętego gardła wydobył się tylko charkot. „Trudno”- westchnęła – „z Tobą rozprawię się tradycyjnymi metodami.”

    Lekko skoczyła do przodu, jedną ręką zakrywając cierpiące usta. Drugą zamachnęła się na rzucającego się na nią Mortęga.

  39. Jestem całkowicie sama. Widzę mnóstwo czerwonej farby rozsianej na drodze. Śledzę jej drogę. Początkowo jest ciszą i zupełną ciemnością. Ciemnością, która jednak nie uspokaja, nie tą, która usypia do snu. Wszyscy mieliśmy szeroko otwarte oczy. Ona przechodzi leniwie w napięcie, które czuję wciąż w uszach. Jakby ktoś trzymał miliardy małych grudek zamkniętych w małym pojemniku tuż nad twoim uchem. Później strzały. Wcześniej, ręka, która mnie trzymała była ciepła i czuła. Już nic mnie trzyma. Czerwień pojawia się znikąd i rozpryska się nad wszystkim powoli zastępując powietrze. Wiesz, że blisko ciebie osoba trzymająca broń nacisnęła spust.
    Teraz wstaje i otrzepuje brudne spodnie. Obdarta nogawka przykleja się do skóry. Rozglądam się próbując złapać równocześnie wcześniej trzymającą mnie rękę. Jednak ręka, już nie tak czuła i ciepła, leży delikatnie przy swoim ciele. Nie dotykam jej, lecz wiem, że jest zimna. Wiatr kładzie się na moich nagich ramionach. Podnoszę zatem martwą rękę, ciągnąc marynarkę z szeregowym zapięciem w ciemnozielonym kolorze. Guziki nie zaczerwieniły się w żadnym miejscu.Wyglądają wciąż tak dostojnie jak dwadzieścia minut temu. Jedynie na barku marynarki dostrzegam krew. Słyszę jak ciało opada o beton, lecz w tym samym czasie już sprawdzam, jak marynarka układa się na moim ciele. Jest jeszcze ciepła. Z lewej kieszeni wyjmuje małe lusterko.
    W lusterku widzę siebie. Wilgotną chusteczką wycieram twarz. Zaczesuje palcami włosy.Pojedyncza łza spada na szkło,które upada w chwili kiedy ona zagarnięta jest przez mój nadgarstek. Nawet jeśli płakałam, nie było dowodów rzeczowych. Teraz idę, równym krokiem, pośród farby, która zaczyna przyodziewać się w czerń. Językiem dotykam spuchniętych warg. Kiedy widzę mężczyznę patrzącego na mnie po drugiej stronie mostu przyśpieszam. Idę jednak wciąż delikatnie i subtelnie. W końcu wpadam w jego ramiona- większe od moich, znacznie silniejsze. Nie patrzy na mnie szukając oczami ukochanej.
    -Widzisz, a mama mówiła, że wszyscy umrzemy.

    Ramiona może i mam wiotkie, ale żyję.

  40. Trochę długawe i w nieco specyficznej formie, wybacz 🙂

    Stał tam. Wokół śmierć szalała, wymachiwała kosą i tańczyła, dzika i nieokiełznana jak wiatr. Niebo osłoniło się chmurami, gotowe zmyć z ziemi ten grzech. Masy żelaznych mieczy, nacierały na siebie, choć nie wiadomo od kiedy, ani ile miało to jeszcze trwać. Słyszał ich szczęk – zimny i nieustanny jak strumień rwącej rzeki, która lada chwila może zatopić własny brzeg i porwać to co się na nim znajduje. Zdradliwy i złowrogi niczym dzwonki nad diabelską kołyską. Nie widział kto walczył, ani kto wygrywał, prawie zapomniał po co to wszystko. Krew strumieniami ściekała po jego ciele, chociaż nie miał pojęcia do kogo należała. Przeleciało mu przed oczyma kilka twarzy, to ludzie których zabił. Chwilę zastanowił się nawet czy to on nie został przypadkiem zabity. Przed oczyma migotało mu tylko szarawe światło odbijane od kolczug i krew tryskająca z podrzynanych gardeł, przebijanych brzuchów oraz roztrzaskiwanych głów.
    On sam w środku tego wszystkiego, niby oku cyklonu po prostu stał. I patrzył.
    Na nią.
    Była na przeciwległym końcu polany, w miejscu tak niepasującym do całej tej rzezi. Tak jakby w tamtej przestrzeni nigdy z młotem nie zderzył się miecz, nie spotkali starzy wrogowie, ani nawet nie stanęła chociażby jedna ludzka stopa.
    Czy to możliwe? Możliwe, albowiem dla Kerrana, kobieta ta wydawała się nie człowiekiem lecz aniołem.Wspierała się na drewnianej lasce i spoglądała na niego ciepło, posyłając mu coś na kształt uśmiechu.
    W rzeczywistości Kerran był zupełnie zaślepiony tym widokiem, nie widział bowiem w owym geście tego czym był naprawdę – zwykłego uśmiechu. Co prawda rzadko spotykanego w takich okolicznościach, ale niezaprzeczalnie był to właśnie uśmiech, i nic więcej. Kerran jednak poczuł się pobłogosławiony. Wybrany. Tak jakby sam Bóg spojrzał nań swymi bożymi oczyma, dotknął swym bożym palcem i rzekł: „Wybieram Ciebie, Kerranie. Dbaj o mój lud.”, „Zabijaj dla niego. Zgiń za niego.” czy coś równie patetycznego.
    Kerran z dumą więc wypchnął pierś do przodu, kamiennym uściskiem chwycił rękojeść swego miecza i zdecydowanym ruchem wysunął go z pochwy, wstrzeliwując wysoko, ku chmurom, jakby pragnął musnąć je koniuszkiem ostrza. Te zaś, co za ironia, zalśniło w słońcu, które akurat wyszło zza ciemnych obłoków, co tchnęło rycerza dodatkową porcją męstwa i utwierdziło w przekonaniu o swej nieśmiertelności i protektoracie niebios.
    – W imię Najwyższego. – rzekł patrząc w powoli rozdzierającą się nad nim błękitną dal. Spojrzał na swego anioła – nadal posyłającego mu owo osobliwe błogosławieństwo – a następnie na wojowników zaciekle walczących dookoła niego. Poczuł to. Wziął jeszcze jeden głęboki wdech, po czym wydarł się tak by usłyszał go chyba świat cały: ZA OJCZYZNĘ!
    Wreszcie rozpoczął szarżę w kierunku, gdzie batalia toczyła się na najintensywniejszych obrotach. – ZA MIŁOŚĆ! – darł się biegnąc z z ramieniem uniesionym, gotowym rozłupać wszystkie czaszki jednym zamachem. – ZA HON… – Zatrzymał się. Drugą połowę słowa „honor” wybulgotał dławiąc się własną krwią, po tym jak strzała przeszyła mu gardło i posłała najpierw umierającego na kolana, później martwego na ziemię.
    Nie bądźmy jednak okrutni w ocenie, Kerranowi należy się chociażby jeden ukłon, ponieważ przynajmniej jedno z trzech Bożych nakazów udało mu się zrealizować. Miał przecież zginąć.
    Ale to wojna. Tu się nie pierdoli.

  41. Szeregowy William zaczął powoli wygrzebywać się spod błota. Dzwoniło mu w uszach. Pocisk uderzył około 10 metrów od niego, zostawiając po sobie sporej wielkości krater.
    – Ciągle żyje – powiedział z niedowierzaniem sam do siebie
    Rozejrzał się dookoła. Ze wszystkich stron dobiegał rytmiczny hałas – coś jak by potężna metalowa machina toczyła się po twardym gruncie. Jednak Will doskonale znał ten dźwięk – to nie maszyna a serie niekończących się salw i eksplozji. Przeciwnik znajdujący się po drugiej stronie zasieki nie odpuszczał.
    Miał szczęście. Wróg skupił swoją uwagę na innym celu. Huk eksplozji zaczął dobiegać z południowej części umocnień.
    „Pewnie myślą że wszystkich zabili” – pomyślał William, po czym podniósł wzrok i spojrzał w miejsce gdzie jeszcze chwilę temu stało całkiem solidne umocnienie – „chyba się nie pomylili”- pomyślał ze smutkiem. Konstrukcja którą z wielkim trudem wznosili kilka dni, dosłownie zniknęła z powierzchni ziemi.
    Zaczął powoli czołgać się w stronę najbliższego leja. Nie było to zadanie łatwe. Padający od kilku dni deszcz zamienił ziemię w trudne do przebycia grzęzawisko. Zapach błota wymieszanego z ludzką krwią przyprawiał go o mdłości. Jednak Will wiedział że nie może zostać w tym miejscu. W każdej chwili mógł zostać dostrzeżony przez wrogiego snajpera. Każda minuta na otwartej przestrzeni była dla niego śmiertelnym zagrożeniem.
    Pełzł. Powoli ale systematycznie, centymetr po centymetrze, metr za metrem zbliżał się do upragnionego celu.
    „Jeszcze tylko kilka metrów” – zbocze leja było co raz bliżej.
    Wtem spostrzegł przed sobą na wpół przysypane ciało. Paul Johnson. Razem zaciągnęli się do armii. Oczy trupa były otwarte. William przez chwilę miał wrażenie że nieboszczyk spogląda na niego z wyrzutem
    – Nie tak to sobie wyobrażaliśmy.
    Przypomniały mu się chwile gdy w upalne dni sierpnia 1915 roku pełni euforii opuszczali rodzinną Anglię. Wojna miała potrwać najwyżej do gwiazdki.
    Był marzec 1916 roku.

  42. Po przeczytaniu bardzo bym prosił o wrażenia. Tylko tak człowiek może się naprawdę uczyć, bo życie to nie sci-fi.

    W głowie rozlega się mi jedna myśl: ,,wytrzymać!” To dziwne, pierwszy raz od lądowania na tej przeklętej planecie słyszę nędzne, ale jednak, słowo otuchy. ,,Wytrzymać…” co innego miałbym zrobić? Nadstawić pierś i dać się rozstrzelać? Nie, wytrzymam, z tym dam sobie jeszcze radę, ale towarzysz z oddziału, Bil, dobry chłopak, leży w kałuży krwi metr dalej. Poznałem go na trzy miesiące przed startem. Kupował lalkę dla córki. Wiedział, że poleci tutaj, być może nawet wiedział, że nie wróci. Ona podarowała mu niebieską chustę, więc chciał się zrewanżować. Po wszystkim, o ile oczywiście ,,wytrzymam”, wyjmę mu ją z rękawa i wyślę pocztą do jego domu, nie chcę się pokazywać rodzinie, to ożywi zbyt wiele ran, których nie da się wyleczyć. Tego dnia, kiedy poznałem Bilego, sprzeczaliśmy się o tę jedną konkretną lalkę. Została ostatnia przedstawiająca postać z bajki kochanej przez nasze córki. Musieliśmy się dogadać, sprawę załatwił rzut monetą. Przynajmniej to jej zostanie po tatusiu.
    Bili nie żyje, połowa oddziału także. Huk wybuchającego granatu zagłusza 50 smutnych historii o znanych mi ludziach. Wystawiam akcelerator znad osłony. Komputer pokładowy łączy się z moim mózgiem, przetwarzając wspólnie informacje. Osiągam krótki czas reakcji. Celność posiada odchyl trzech milimetrów na dwadzieścia kilometrów. W zasadzie nie widzę pozycji przeciwnika, ale przyrządy optyczne w zbroi przekazują wszystkie potrzebne mi dane, wzbogacone o meldunki dowództwa. ,,Ostrzelać lewą flankę”, naciskam spust czując pozycję wroga, nie, widząc. Małe cząstki wylatują z akcelatora z zawrotną prędkością. Wróg nie ma szans wykonać uniku, dzieli nas tylko pięć kilometrów. Mają wadliwy system obronny, lecz nasz także nie jest idealny. 50 moich przyjaciół potwierdzi, że pomimo badania wektora zwrotu samej lufy wroga, tworząc wirtualną trajektorię lotu jeszcze przed wystrzałem, dochodzi do pomyłek. Jest tak niewiele czasu. Jeden z towarzyszy spostrzegł akcelerator skierowany w moją stronę, aktywuję dodatkowe wspomaganie egzoszkieletu, rzucając się na ziemie w czasie, w którym normalny człowiek nie zdążyłby mrugnąć.
    Tutaj tracimy człowieczeństwo, o ile kiedykolwiek nim dysponowaliśmy. Łączenie umysłów wszystkich żołnierzy na froncie razem z komputerami w jedną sieć to system militarny, nie armia ludzi. W cywilu nasze mózgi też są podłączone do siebie nawzajem. Ciekawi mnie tylko jedno: dlaczego mamy w sobie jeszcze cokolwiek z dawnego pojmowania homo sapiens? To wszystko nieważne, drony przed zestrzeleniem wykryły cztery plutony wroga zachodzące nas od tyłu. Gdzieś przełamano nasze linie, teraz nas wyrżną.
    Wychylam się, oddaję strzał, chowam – czysta mechanika, gdyby nie fakt, że ludzkie mózgi, szczególnie od czasu technologicznego przyśpieszenia ewolucji, są pod każdym względem lepsze od maszyn, nie wysłano by nas. Lecz czy byłoby sprawiedliwe, aby to właśnie maszyny ginęły za naszą sprawę? Myślimy zbyt podobnie, aby odróżnianie nas miało jakikolwiek sens, różnica polega tylko na tym, że jesteśmy silniejsi.
    Pociski padają wszędzie, przemieniając nasz okop, a właściwie wielokrotnie rozsadzoną dziurę w ziemi, w cmentarz anonimowych, z powodu zbyt zaawansowanego uszkodzenia ciała, ciał.
    W głowie słyszę nową myśl. To dowództwo ponownie nawiązuje ze mną kontakt. ,,Przepraszamy”. Szkoda, że to nie ja wygrałem lalkę. Pęka mi szybka w hełmie. Ostatnie, co słyszę, to dźwięk syreny i miły głos kobiety oznajmiający aktywowanie systemów ratowniczych. Jeszcze bym to przeżył, ale kolejny pocisk trafił bezpośrednio w plecy.

  43. Super blog, trzymam kciuki za jego rozwój! 🙂 Poniżej pierwsza w życiu wprawka pisarska, jaką stworzyłem (dzięki Spiskowi Pisarzy). Będę wdzięczny za uwagi czytelników.

    Koński oddech zamieniał się w parę w mroźnym powietrzu, gdy Berdo jechał stępa przez pobojowisko, w jakie zamieniło się pole bitwy. Zmrożoną, spękaną ziemię pokrywały trupy, a śnieg w wielu miejscach przybrał różową od przelanej krwi barwę. Stroje i uzbrojenie martwych żołnierzy wskazywały na to, że śmierć równo obdarowała obie strony starcia. Jeździec oderwał wzrok od ciał i spojrzał w górę. Czyste niebo zdawało się emanować chłodem. Między gałęziami rzadko rozmieszczonych potężnych świerków widać było oślepiająco białą tarczę słońca, która muskała już zachodnie szczyty. Berdo zdał sobie sprawę, ile czasu minęło od momentu, gdy o brzasku dowódcy klanów zdecydowali się na szturm na obozującą w kotlinie armię cesarza. Przewaga terenu i zaskoczenia sprawiła, że pierwsza szarża była wyjątkowo skuteczna. Potem jednak dały o sobie znać klanowe podziały. Wszelkie próby skoordynowanego dowodzenia kończyły się porażką. Na szczęście nieprzygotowanemu przeciwnikowi również nie udało się zorganizować spójnej obrony, gdyż inaczej atakujących czekałaby rzeź. W niedługim czasie bitwa przerodziła się w szereg małych pojedynków i rozlała się po całym terenie kotliny. W umyśle Berda ostatnie godziny stanowiły niekończące się pasmo nierozróżnialnych od siebie potyczek. Postacie zarówno wrogów, jak i sojuszników zlewały się jedno. Szał bitewny, a potem coraz większe zmęczenie nie pozwoliły żadnym szczegółom przebić się przez kurtynę szczęku broni, krwi i bólu.

    Od pewnego czasu jechał między drzewami samotnie, nie napotykając już nikogo żywego. Dobiegające z północy – gdzie, jak sądził znajdowało się centrum rozproszonej bitwy – odgłosy walki niedawno oddaliły się, przycichły i straciły na regularności. Berdo wyjechał zza ogromnego zwalonego świerku, gdy jakiś ruch po lewej stronie przyciągnął jego uwagę. Około dwieście kroków od niego jeździec dosiadający czarnego wierzchowca walczył z dwoma uzbrojonymi w krótkie topory wojownikami. W pieszych zbrojnych Berdo rozpoznał członków klanu Borsuka, ale to na widok postaci na koniu mocniej zabiło mu serce. Burza czarnych włosów okalała wykrzywioną w grymasie furii twarz, którą rozpoznał nawet z tej odległości. Widok był tak niespodziewany, że Berdo wstrzymał konia w miejscu i zamarł na kilka oddechów.

    Walczący jeszcze go nie spostrzegli. Otrząsnął się z osłupienia, poprawił tarczę umocowaną na lewym przedramieniu i ścisnął wierzchowca kolanami. Jeden z toporników odwrócił się słysząc tętent kopyt, co kosztowało go życie. Długi miecz jeźdźca rozpłatał mu głowę, gdy Berdo miał jeszcze sto pięćdziesiąt kroków do walczących. W pełnym galopie puścił wodze i chwycił w prawą dłoń ciężki toporek do rzucania. Kilka uderzeń serca później obrona drugiego wojownika załamała się pod gradem ciosów czarnowłosego. Potężne uderzenie wbiło się w bark aż po mostek, prawie oddzielając rękę od tułowia. Dostrzegając swoją szansę, Berdo wziął szeroki zamach i rzucił. Toporek pofrunął przez powietrze ze śpiewnym świstem. Jeździec wyszarpnął miecz z padającego ciała i w ostatniej chwili zasłonił się przed nadlatującą bronią, która z brzękiem uderzyła w osłaniającą przedramię żelazną obręcz. Siła uderzenia wyrzuciła wojownika z siodła. Nie przerywając szarży, Berdo sięgnął za plecy po jednoręczny topór o krótkim stylisku i krzyknął na swojego konia, zmuszając go do jeszcze szybszego biegu. Zsunął się na prawą stronę chcąc zdruzgotać zbierającego się z ziemi przeciwnika jednym uderzeniem. Czarnowłosy zaskoczył go jednak swoją szybkością. Rzucił się w kierunku pędzącego wierzchowca celując mieczem w jego podbrzusze. Cios rozerwał bok konia, który runął do przodu. Berdo, głęboko pochylony, z ręką uniesioną do uderzenia stracił równowagę i wypadł z siodła lądując na mokrym od krwi śniegu. Zerwał się z ziemi akurat na czas, żeby zasłonić się tarczą przed nadchodzącym ciosem miecza. Okute żelazem drewno jęknęło, a odrętwienie przeszyło rękę wojownika od dłoni aż do barku. Odskoczył od przeciwnika, żeby lepiej mu się przyjrzeć.

    Przewyższał Berda wzrostem przynajmniej o głowę. Nabijana ćwiekami skórzana kurta była ochlapana krwią i nie miała żadnych oznaczeń wojsk cesarskich. Jego przedramiona opasywały żelazne obręcze pokryte symbolami, których Berdo nie rozpoznawał. Przypominał raczej najemnika, niż żołnierza. Jego postawa, każdy ruch, gest, mimika twarzy – wszystko to zalewało Berda falami wspomnień i emocji. Dawno już uwolnił się od myśli, że kiedykolwiek spotkają się ponownie. Teraz jednak cały ból, żal i wściekłość, które pielęgnował przez długie lata powróciły w jednej chwili. Wiedział, że jeśli chce wyjść z tego niespodziewanego spotkania cało musi zamknąć umysł na te uczucia i skupić się na tym, co tu i teraz.

    Ich spojrzenia przecięły się i Berdo zobaczył, jak oczy przeciwnika rozszerzają się w nagłym zdumieniu. Dopiero teraz?, pomyślał, czując kolejne ukucie żalu, zaskakująco silne. Dopiero teraz mnie poznałeś?

    Na oblicze czarnowłosego wypełzł uśmiech. Warknął i ruszył do ataku. Uderzał szybko i celnie. Berdo przyjmował ciosy na tarczę lub odbijał je toporem, ale każdy taki blok wprawiał jego mięśnie w coraz większe odrętwienie. Zmęczenie całodzienną bitwą dawało o sobie znać, a wywołana spotkaniem adrenalina nie wystarczała żeby mu się przeciwstawić. Cofając się krok za krokiem pod naporem uderzeń miecza zdał sobie sprawę, że przeciwnik jest silniejszy i lepszy. Ze stęknięciem zablokował kolejny cios i poczuł jak jego tarcza pęka na dwoje. Z przymocowanego do przedramienia pasa zwisały jedynie kawałki drewna. Zobaczył, ze czarnowłosy wzniósł miecz do cięcia znad głowy. Berdo okręcił się na pięcie przechodząc w lewo, czując, jak ostrze przelatuje cale za jego plecami. Nie napotkawszy oporu, miecz pociągnął wytrąconego z rytmu przeciwnika za sobą. Berdo ciął krótko celując w nieosłonięty prawy nadgarstek, ale chybił celu. Topór trafił w trzymającą miecz dłoń, gładko odcinając trzy palce. Czarnowłosy zawył, gdy krew trysnęła strumieniem. Machnął ramieniem trafiając topornika żelazną obręczą w twarz. Trzasnął łamany nos. Głowa Berda odskoczyła do tyłu, a on sam runął na twardą zmrożoną ziemię wypuszczając broń z ręki. Gdy otworzył oczy plując krwią i wybitymi zębami ujrzał nad sobą dyszącego ciężko przeciwnika, który klęczał, przygniatając kolanami jego ramiona. Berdo szarpnął się w próbie uwolnienia, ale bezskutecznie. Czarnowłosy położył okaleczoną dłoń na jego czole, przedramieniem drugiej zaś przycisnął jego szyję. Krew z odciętych palców spłynęła po twarzy leżącego mieszając się z jego własną. Spojrzał w oczy przeciwnika i z przerażeniem ujrzał w nich zupełnie coś innego, niż spodziewał się w nich zobaczyć. Spokój, miłość i współczucie. Nacisk żelaza na krtań Berda wzrósł, odcinając dopływ powietrza. Jego spojrzenie zaszło mgłą.

    – Żegnaj, bracie. – usłyszał jeszcze, zanim zapadł w ciemność.

  44. – Padnij! –Nagle usłyszał przeraźliwy huk. W jednym momencie wszystko pociemniało. Upadł na ziemię ściskając obolałe ramię. Nie słyszał własnego krzyku. W uszach wciąż dudniło mu od wystrzału kuli armatniej. Ból był przeraźliwy. Czuł jakby miał mu rozerwać czaszkę od środka. Przez ułamek sekundy widział jak przyjaciel podbiega do niego i krzyczy jakieś słowa w jego stronę. Obraz zaczął się rozmazywać. W tej chwili było mu już wszystko jedno. Padając twarzą przed siebie poczuł smak ziemi w ustach. Zapadła ciemność.

  45. Strzał. Nienawidziłem lekcji baletu na które posyłała mnie matka. Przeładowanie broni. Jaki chłopiec chciałby chodzić na balet? Strzał. Trafiony – Niemiecki żołnierz upada na trawę i przestaje się ruszać. Masz teraz takie cudowne, płynne ruchy. Strzał. Chowam się za drzewem, coś jest nie tak; nie widzę na jedno oko. Mamo koledzy się ze mnie śmieją i nie cierpię tych głupich kapciuszków. Dotykam dłonią twarzy, ledwo widzę, ale patrzę na dłoń – jest cała we krwi. Uspokój się, przyda Ci się to w przyszłości, zobaczysz. Siadam, nie czuję ciała, upuszczam broń. Kochanie może zapiszmy go na karate, nauczyłby się trochę dyscypliny. – powiedział ojciec. Zamykam oczy, jestem tak bardzo senny. Wiesz, że nie lubię przemocy, ale w ramach kompromisu zgodzę się na jedną lekcję karate w tygodniu – odpowiedziała matka mierzwiąc moje włosy. Zasypiam.

  46. Uff..pierwszy raz się na to porywam:-)

    – Co to? Co się stało, gdzie są wszyscy? Nie, to niemożliwe.
    Karol, wstań, co Ci jest? Krew? Boże, tylko nie to.Karol, Karol, proszę Cię wstań.

    Dym i kurz opadały i oczom Piotra ukazywało się coraz więcej martwych ciał. Rozszarpanych na strzępy, pozbawionych rąk i nóg. Zmasakrowane twarze, roztrzaskane głowy i krew. Skąd tyle tej krwi?
    Piotr podchodził po kolei do każdego ciała. Niektórych rozpoznawał. Koledzy, dowódcy. Jednych lubił, innych nie, innych się bał. Teraz to wszystko nie miało znaczenia. Wszyscy oni byli martwi. Jak to się stało, że on przeżył?
    – Hej, jest tu ktoś żywy? Tutaj jestem, niech się ktoś odezwie! Proszę niech się ktoś odezwie.

    – Stój! Zostań tam, gdzie jesteś.
    – Nie ruszaj się i rzuć broń przed siebie. Rzuć broń, słyszysz gnoju, rzuć broń!
    Rosły mężczyzna, który wyłonił się nagle zza budynku przy którym leżał martwy Karol, podbiegł do niego i jednym kopniakiem wytrącił mu broń z ręki, drugim wymierzonym prosto w brzuch powalił na ziemię.
    – Przestań idioto, chcesz go zabić?
    – Tak! Chcę zabić tego skurwysyna – mężczyzna wymierzył mu drugiego kopniaka.
    Piotr zwinął się z bólu i odruchowo zasłonił brzuch i głowę.
    Płakał. Płakał coraz głośniej, jak wtedy, kiedy uderzył go starszy brat, a on pobiegł poskarżyć się mamie i płakał w jej ramionach, w których czuł się tak bardzo bezpieczny. Całym jego ciałem wstrząsał płacz, którego nawet nie próbował opanować.

    Kilku mężczyzn w mundurach stało teraz wokół niego i bez słów patrzyło na przebieg wydarzeń.
    – Daj spokój Harry, to jeszcze dziecko.
    – Dziecko? Zapytaj ilu naszych to dziecko ma na sumieniu. No, gnoju ilu zabiłeś? Dobrze było? Dzieci też, co? Strzelałeś im prosto w twarz czy w plecy? – Mężczyzna twardym butem przyciskał mu teraz coraz mocniej głowę do ziemi, a w jego głosie słychać było bardziej rozpacz niż złość.
    Ten, który stanął wcześniej w jego obronie odsunął agresora, schylił się do Piotra i pomógł mu usiąść. Ten, który go kopał, zaklął mocno pod nosem, odwrócił się i szybkim krokiem odszedł, pozostali wciąż milcząc także się rozeszli.
    Mężczyzna odgarnął mu włosy z czoła i popatrzył w oczy. Lustrowali się przez chwilę, wreszcie tamten powiedział: – Chodź, już po wszystkim, zajmiemy się Tobą.
    Wziął go na ręce i wolnym krokiem ruszył za resztą. Piotr, wbrew wszystkiemu poczuł się bezpieczny. Jak dawno już tego nie czuł, jak bardzo tego potrzebował. Znowu zaczął płakać, tym razem cichutko.
    – Przepraszam – wyszeptał do ucha mężczyźnie.
    – Już dobrze. Ile masz lat?
    – Siedem.

  47. Byle lepiej 🙂

    Jego ruchy były wyuczone. Poruszał się z gracją, przecinając przeciwnikom brzuchy i wyjmując im gołą dłonią flaki. Ile finezji potrafił włożyć w zwykłe podżynanie gardła! Niewątpliwie było to godne podziwu. A przynajmniej byłoby, gdyby był przy tym wszystkim wyjątkowy. A nie był.
    Młodzi chłopcy bez rodzin w ciałach dorosłych wojowników. Większość posługiwała się ksywką wymyśloną nad kuflem z piwem, gdyż nie pamiętali swoich prawdziwych imion. Niektórym nawet i na ten, najmniejszy, podstawowy luksus nie pozwolono – wtedy jedynym, co po nich pozostawało w razie śmierci, był numerek wpisany do grubej księgi. Jeden z wielu.
    Do tych biedaków właśnie należał On, nr. 2164. Zabrany rodzicom w niemowlęctwie, całe życie poświęcił zabijaniu. Najpierw chwiejne, pierwsze kroki przy ucinaniu głów nieposłusznym niewolnikom. Wtedy się jeszcze zastanawiał, co ich od niego różni. Potem było na szczęście z górki: jeńcy wojenni, mniejsze bitwy, pojedynki. Aż dotarł tutaj. Nazywano to miejsce Kipielą. Od kilku miesięcy bezustannie dorzucano tu nowych ludzi z obu stron. To była jedynie kwestia czasu, zanim wrogim państwom po prostu zabraknie wojska – wojna się wtedy skończy, nie dlatego, że jeden kraj wygra, tylko dlatego, że drugi przegra. Ale czy 2164 mógł się tym przejmować? Z pewnością nie. Mechaniczne sentencje, powtarzane w kółko przez tyle lat, pochłonęły go zupełnie. Nie czuł. Nie zastanawiał się.

    To był dopiero drugi dzień walki. Nie był najlepszy, ale nie był też najgorszy. Nie dawał też nadziei. Zmysł węchu miał trochę przytłumiony, wszechobecny smród krwi i przegniłego ciała już doń nie dochodził. Oprócz zmęczenia i chwili ulgi, kiedy umierał, czuł lekko metaliczny posmak na języku. Był tylko jednym z wielu, którzy nie tyle umarli na darmo, co żyli bez celu.

  48. Borys nie wierzył, że to dzieje się naprawdę. Trzymał na rękach swojego najlepszego druha. Trzymali się przez całe szkolenie razem. Pili, grali w karty, zdobywali damskie serca z miasta nieopodal koszar. Borys nigdy nie przypuszczał, że zbrata się z kimś tak mocno. Pewnie godziny szkoleń w terenie i to, że zawsze mogli na siebie liczyć i wspierać się nawzajem splotły Borysa i Antona niewidzialną więzią przyjaźni i oddania. Teraz jednak wroga kula zerwała tą więź.
    W górskiej drewnianej chatce dwóch żołnierzy zostało osaczonych przez wrogi oddział. Żadne z nich nie przypuszczał, że rutynowy patrol zmieni się w koszmar. Borys i Anton zostali zmuszeni do odwrotu podczas gdy natknęli się na wrogi oddział i zastrzelili dwóch wartowników. Nie spodziewali się tak licznej grupy wroga. Zaczęli uciekać przez las, puszczając co chwilę za siebie magazynek kul. Wpadli na polane, gdzie natrafili na drewniany domek tak dobrze im znany. Sprawdzali go codziennie czy jakiś zabłąkany cywil lub żołnierz nie nocował w nim. Wtargnęli do domku i osadzili się w oknach, strzelając do wrogich żołnierzy. Kula jednego z nich trafiła Antona w aortę. Anton padł na podłogę i z fontanną krwi lejącą się spod jego rąk zaciśniętych na szyi wierzgał nogami. Borys padł odruchowo na ziemię i patrzył na swojego przyjaciela plamiącego wszytko w okół krwią. Ostrzeliwanie domku ustało. Borys podczołgał się do Antona i klęcząc chwycił go na ręce.
    Łzy ciekły Borysowi po policzkach. Szeptał w kółko, że to co się stało nie mogło być prawdą. Drzwi otworzyły się z trzaskiem. Światło wlało się do środka, rażąc Borysa swą ostrością. Promienie rozbarwiły kałuże krwi. Cienie przelatywały przez snop światła. Borys naliczył ich 5 choć nie był pewny. Ktoś go szarpnął go za mundur. Borys niczego nie czuł. Był w szoku. Nie mógł się pozbierać. Nie walczył.
    Wyciągnęli go przed domek. Mętnym wzrokiem patrzył przed siebie. Ustawili go na klęczkach. Głowa opadła. Wzrok wbił w ziemię. Zauważył tam biedronkę przechadzającą się po źdźble trawy. Jeden z nich wyciągnął broń osobistą i stanął naprzeciwko Borysa. Biedronka otwarła skrzydła i poszybowała w górę. Śledził ją nieobecnym wzrokiem unoszącą się na tle munduru. Usiadła na lufie wycelowanego w jego głowę pistoletu. Pistole wystrzelił…

  49. Wokół mnie stosy ciał. Jego świta. Kule przeszyły każdą klatkę piersiową przynajmniej raz. Już dawno przyzwyczaiłem sie do tego smrodu krwi.
    A on stoi na przeciwko mnie niewzruszony. Ostatni przeciwnik. Największy i najsilniejszy wróg. Najdroższy. Wydaje sie być pełen entuzjazmu chociaż trudno powiedzieć czy ten uśmieszek na jego twarzy to po to aby mnie wystraszyć czy dlatego że ze mnie drwi.
    On robi krok w prawo ja robię krok w lewo. Szykuje sie do ataku.
    – Tyle czasu czekałem aż w końcu Cię zabiję. – mówi. – Każdy mój plan, każdy przekręt. Wszystko idzie na marne ponieważ TY. Ty zawsze musisz dołożyć swoje dwa grosze.
    Prycham drwiąco.
    – Skoro tak uważasz.
    Zgrzyta zębami.
    – Nie złość się. Przecież taką mam pracę.
    – A gdzie Twoja broń? – słyszę nutkę irytacji w jego głosie.
    – Nie korzystam z broni. – wyjmuję srebrny nóż z za paska i wymahuję nim lekko.
    – No to masz pecha. – uśmiecha się i wyjmuje pokaźnych rozmiarów pistolet.
    Jednak zanim on zdąży choćby go przeładować mój nóż już tkwi w jego sercu. Szkoda. Fajny był z niego facet. Nawet zabawny. Jednak praca to praca. Pieniądze mi się należą.

  50. Bluska (tak, BluSka)

    Dziewczyna stoi pośrodku pola bitwy. Ogląda się za siebie, przebiega szybko wzrokiem. Kurz, pył i zapach krwi unoszą się w powietrzu. Mężczyźni zabijają się nawzajem. Są tym tak zajęci, że nie dostrzegają białej niewiasty aż proszącej się o skrócenie o głowę.
    Kobieta tymczasem zmieniła taktykę. Już nie kręci się wkoło. Staje prosto, bez ruchu i rozwiera oczy. W dłoni trzyma nóż. Ręce ma tak szczupłe, że widać na nich każdą pojedynczą żyłkę.
    Jeden z osiłków ją zauważa. Wstaje z ziemi, pachnący i ociekający krwią. Idzie ku niej, najpierw wolno, potem szybciej, aż przechodzi w bieg. Nie ma żadnej broni.
    Dziewczyna próbuje uciec. Nogi same układają jej się do biegu, ale w ostatniej chwili zmienia zdanie. Mężczyzna wbiega na nią. Niewiasta w ostatniej chwili unika go i wbija tępy nóż w plecy. Właśnie zabiła pierwszego człowieka.
    Nagle słychać rogi. Tysiącletnia melodia oznacza koniec bitwy. Mężczyźni biegiem ruszają w jednym kierunku. Pchają się, nie zwracając uwagi na dziewczynę.
    Między włochatymi głowami, kobieta dostrzega wojsko. Co najmniej dwa tysiące rycerzy w srebrnych zbrojach. Z nadzieją zaczyna przedzierać się ku nim
    – Stop – zatrzymuje ją młody żołnierz z zaczesanymi wąsami – Nie dajemy schronienia żebrakom, włóczęgom…
    – Farysie! – z tłumu wyłania się królewski skryba w pasiastej kamizelce- Wiesz do kogo mówisz? To Twoja królowa! – wrzasnął. Spojrzał niepewnie na jej twarz i zakrwawioną suknię. – Wasza Wysokość… Misja się powiodła?
    Dziewczyna patrzy na niego. Wygląda, jakby miała upaść w każdej chwili.
    – Mag Aerlond nie żyje

  51. Uratowało go jedynie to, że stał w pierwszym rzędzie przed Ortizem. Ten wielki skurczybyk wyświadczył mu ostatnią przysługę. Jedna ze strzał sterczących z karku martwego konkwistadora była przeznaczona Díazowi.
    Zdrada! Te pieprzone dzikusy wbiły nam nóż w plecy! – huczało mu w myślach.
    Tyle razy mówił Hernánowi, że nie można im ufać – nie ważne ile złota dostarczą. Rozglądał się w popłochu szukając dowódcy. Tam jest! Wraz z kilkoma ocalałymi żołnierzami broni się zaciekle otoczony przez odzianych w przedziwne stroje azteckich wojowników. Tych samych, którzy jeszcze wczoraj wiwatowali na cześć białego boga Quetzalcoatl. Amargo, piękna klacz, która przybyła z nimi do tej złotodajnej krainy budząc grozę i uwielbienie wśród tubylców, pada trafiona włócznią w szyję. Jeździec nie zdążył nawet dotknąć ziemi – momentalnie pochwyciły go dziesiątki rąk. Díaz wiedział, że jest świadkiem ostatniej potyczki sławnego Hernána Cortése – zdobywcy Nowego Świata.
    Otrzeźwienie przyszło niespodziewanie. Fala gniewu i strachu wyrwała go z amoku w jakim żył przez ostatnie kilka lat, od momentu, gdy w portowej knajpie usłyszał opowieści o Złotym Mieście. Wizja niewyobrażalnego bogactwa czekającego na śmiałka, który skruszy mury Tenochtitlan, zapłonęła mu wtedy w duszy i przyćmiła wszelkie inne pragnienia. Dziś stoi samotnie pośród swoich martwych lub ciężko rannych kompanów, zdradzony i otoczony. W ręku ciąży mu sakiewka ze złotem, którą bezwiednie zabrał poległemu przyjacielowi. Lecz tym razem zostali pobici i nie było gdzie uciekać. Wysocy, półnadzy wojownicy zbliżali się niespiesznie. Ich milczenie i szalone oczy mówiły tylko jedno – już niedługo Słońce zostanie nakarmione jego sercem.

  52. Na wszelki wstawię i tutaj … 😉

    Bitewny kurz opadł. Martwa cisza, przerażała nie mniej niż wydarzenia ją poprzedzające. Plac, niczym rozrzucone karty, ścieliły trupy. Kilkunastu młodych chłopców, którzy uganiali się za dziewczynami. Którzy pełni życia i nadziei patrzyli w przyszłość. Którzy, choć wezwani przez decydentów do walki, liczyli że wojna szybko się skończy. Każdy z nich chciał wrócić do swoich zajęć, do swoich marzeń. Każdy z nich inny. Każdy z nich był głównym bohaterem własnej historii. Teraz w obliczu śmierci wszyscy byli równi, nieistotna przynależność do tej czy owej armii. To tylko rozkazy. Idź i zgiń chłopaku za sprawę. Tak jest!
    Szeregowy Kuna, dwudziesto-trzy letni mistrz kraju w pokera, który jeszcze miesiąc temu odbierał czek za wygranie kolejnego turnieju, stał teraz oparty o wielkie, dymiące działo, z którego przed chwilą położył kilkunastu wrogów. Patrzył na pole bitwy przerażony widokiem i tą cholerną ciszą. U jego stóp leżał Szafir, szeregowy Popiela, przyjaciel. Jeszcze dziś Kuna uczył go czym jest strett, a czym kareta. Teraz leżał martwy w nienaturalnej pozie. Jakby go coś skręciło w pasie. Z setek ran sączyła się krew. Kuna rzucił armatę i upadł na kolana. Choć ranny ciężko, jakiś pocisk wyrwał mu kawałek tricepsu, drugi przedziurawił na wylot łydkę, Kuna nie czuł bólu. Nie czuł nic. Jedynie miedziany smak krwi utrzymywał go w świadomości. Dopiero teraz, gdy raz jeszcze spojrzał na Szafira, obraz wydarzeń powrócił.
    Szafir był sam, nacierało na niego kilkunastu wrogów. Bronił się dzielnie, ale poprzeszywane ołowiem ciało zaczęło już się poddawać. Kuna biegł do przyjaciela ile tylko miał sił. Nie myślał o wrogach, o tym że nie ma szans. Wziął Szafira na plecy i uciekł do pobliskiego nasypu. Wrogowie byli tuż za nim. Gdy już miał wskoczyć za osłonę, kula przeszyła jego nogę. Druga rozpłatała ramię. Szafir też dostał, kilka razy, w tym raz śmiertelnie. Kuna wczołgał się do nasypu, cały czas mając na plecach Szafira. Dostrzegł sznur amunicji do CKMu, chwycił zań i przyciągnął do siebie duże działko. Wtedy poczuł na twarzy ciepłą krew sącząca się z szyi przyjaciela. Szafir już nie żył. Tylko jego usta, w ostatnich spazmatycznych ruchach, wypuszczały krwawe bąble. Kuna zrzucił z siebie trupa, chwycił za działko, odbezpieczył i wyłonił się z nasypu. Strzelał na oślep. Pierwszą serią położył trzech wrogów, kolejną już siedmiu. Przeciwnicy byli zaskoczeni takim obrotem spraw. Szeregowy Kuna był łatwym celem, a jednak teraz niczym pan życia i śmierci, rozdawał karty w ostatniej partii pokera. Chłopcy w za dużych mundurach, jeden po drugim padali martwi. Jeszcze zanim skończyła się amunicja skończyli się żywi wrogowie. Pogrążony w morderczym amoku Kuna ciągle strzelał. Lufa armatki nagrzała się do czerwoności. Sznur amunicji się skończył i nastała cisza. Karty zostały rozdane.
    Teraz siedział w nasypie z martwym przyjacielem. Wyciągnął z kieszeni swoją szczęśliwą talię plastikowych kart. Dłonią zamknął oczy Szafira, na jego czole wykonał znak krzyża. Na piersi położył mu króla kier. Nie wiedział po co to robi, ale poczuł że tak trzeba. Podpierając się karabinem wstał. Wydostał się z nasypu. Po kolei podszedł do każdego wroga. Przy każdy przyklęknął i powtórzył to co zrobił z Szafirem. Znak krzyż i karta, po jednaj dla każdego. Trzymając w garści uszczuploną talię podszedł do ostatniego z martwych wrogów. Gdy się pochylił, wróg jednak żył i zareagował błyskawicznie. Choć śmiertelnie ranny, ostatkami sił ugodził Kunę saperskim nożem. Ostrze przebiło serce pokerzysty. Upadł na bok, jego oczy powędrowały na ciągle zaciśnięte w dłoni karty. Na spodzie tali był as kier. Sprawdzam – wyszeptał Szeregowy Kuna i zamknął oczy.

  53. Dlaczego trafiłam na tą stronę tak późno? No cóż, trudno. Ćwiczenie naprawdę ciekawe, oto co z tego powstało:

    Zamachnął się mieczem i odciął głowę kolejnemu człowiekowi. Przez umysł po raz kolejny przemknęła mu myśl, że może był to człowiek niewinny, zmuszony do walki, mający żonę, dzieci, własne życie, którego już nigdy nie dokończy. Jego rodzina będzie rozpaczać i opłakiwać jego śmierć, a przyczyną jest ta wojna. Westchnął i z bólem odepchnął od siebie te ponure rozważania. Nie ma czasu, musi zabić kolejną, prawdopodobnie niewinną osobę. W wojnie nie ma litości. Jeśli nie zachowa zimnej krwi, sam skończy jak ci wszyscy, leżący teraz bez ruchu na ziemi, deptani przez walczących i przez konie. Dlaczego walczył? Był jednym z tych szarych żołnierzy, co to nie mają znaczenia. Kogo obchodzi, czy zginie, czy przeżyje? Nigdy nie założył rodziny, nie miał rodzeństwa, ani rodziców. Oboje zginęli w jednej z wielu bitew, toczących się ostatnio. Został tylko on, ale nie miał nadziei na długie życie. Nie w tych czasach, kiedy wszędzie toczona jest wojna.
    Wbił miecz w brzuch kolejnego mężczyzny, starając się nie patrzeć w jego gasnące oczy. Cały czas, bez przerwy słyszał krzyki rannych, szczęk broni, oraz rżenie koni, a wokół unosił się smród krwi, przemieszanej z potem i pyłem.
    Nagle poczuł piekący ból, przeszywający jego plecy. Błyskawicznie odwrócił się na pięcie i ciął mieczem. Nie trafił. Jego napastnik był konno i już odjechał. Żołnierz skrzywił się z bólu, lecz spróbował walczyć dalej. Tracił siły. Coraz więcej mieczy zadawało mu rany, z czasem przestał rejestrować kim są jego przeciwnicy. Opuścił miecz i opadł na kolana. To już koniec? Przegrał tę walkę. Z nikłym uśmiechem, błąkającym się na ustach osunął się w kojącą ciemność.
    Przecież był tylko jednym z nic nieznaczących, szarych żołnierzy, poległych w tej bitwie.

  54. Nic nie widać. Krew zalała mu oczy. Ciął na odlew. Słychać było spadającą głowę. Ciężko dysząc z mieczem w ręku podszedł do strażnika.
    – Chcesz skończyć jak tamci? Gdzie jest Bree do kurwy nędzy?!
    – Nie wiem panie – wyjąkał strażnik.
    Wytarł miecz o spodnie. Cały rozdygotany popatrzył na strażnika. W oczach miał łzy. Zero litości pomyślał. Pomieszczenie zalała krew z poderżniętego gardła. W powietrzu unosił się smród ludzkich fekaliów. – Śmierć nie jest piękna. – Stwierdził.
    Wszedł do lochu. Nie może się teraz poddać. Musi działać. Musi uratować Bree. Imperator nie wie co to litość. On też. Widzi dwóch strażników przy końcu korytarza. Schował miecz.
    Cześć chłopaki. – Z jego ręki wystrzeliła kula ognia. Padli z tym osobliwym strachem w oczach. Szedł dalej. Musi zdążyć. Nie może dać jej zabić. W głowie kotłowały mu się różne myśli. Usłyszał szyderczy śmiech. Odwrócił się w samą porę by zobaczyć jak Eglar wbił jej nóż w plecy.
    – Ty kurwo zaraz zginiesz! – zanim skończył zdanie już biegł z mieczem w ręku.
    – Hola, nie tak szybko! – Runął do tyłu rozcinając głowę o kamienną podłogę.
    – Myślałeś, że tak łatwo Ci ze mną pójdzie? Zabiję Cię jak tą sukę. – Podszedł do leżącego na ziemi Garrena. W ręku trzymał nóż. Pochylił się by poderżnąć gardło. Z jego piersi wysunął się miecz. Bezwładne ciało z oczami wybałuszonymi ze zdziwienia padło na ziemię.
    To już koniec – wyszeptała Bree. Martwe ciało zsunęło się obok Garrena.
    Po korytarzu niósł się krzyk.

  55. Nie mogło tam być już strachu, ale odwagi też nie było. To instynkt przetrwania i adrenalina przetaczała krew w moich trzewiach, goniła wzrokiem wroga i zaciskała dłonie na jego szyi.
    Nic ludzkiego w nas ludziach się już nie ostało, byliśmy jak zamknięci w czarnej szklanej kuli. Przeszukiwałem każde napotkane ciało bardzo dokładnie, nie wiem czego szukałem, to resztka rozumu kazała mi nic nie przeoczyć. Dotarłem do zabudowań. Ręka drżała mi patrząc w twarz zmasakrowanego dziecka, jego ciało skręcone wbrew anatomicznej logice z ręką wyciągnięta w stronę matki leżącej obok. Na chwile usiadłem pod ścianą tego budynku, nie mogłem iść dalej.
    – Co tu się dzieje?! Co my robimy?! Boże chroń ludzi przed nimi samymi-
    Cały drżałem jakby z zimna, choć panował upał, ciężkie powietrze spowalniało coraz bardziej moje ruchy, widać czas był zmuszony zwolnić w tym natłoku piętrzących się dusz nad swoimi ciałami. Co kilka minut słychać było spadające pociski nie opadał dalszych zabudowań. Wiedziałem, że w każdej chwili przyjdzie mi spotkać się oko w oko z wrogiem, nie miałem żadnej broni, ale nie bałem się śmierci. Już nie mogłem się jej doczekać.

  56. Byli ścigani tylko dlatego że ich sposoby walki nie podobały się Kościołowi. Ziemię pokrywały kałuże krwi jego towarzyszy. Przegrywali… to było oczywiste, w końcu to święta inkwizycja napadła grupę początkujących nekromantów.
    Nauczono ich tylko jednego zaklęcia – wskrzeszania umarłych. Na przekór pozorom nie miało w sobie żadnej potęgi. Trupy poruszały się wolno, a posłanie ich do ziemi było znacznie łatwiejsze niż za życia. Dodatkowo mogły chodzić tylko przez kilka minut.
    Każdy niby nekromanta dostał krótkie ostrze. Nie potrafili nimi zranić okutych od stóp do głów w blachy żołnierzy, więc byli zmuszeni to swoim kolegom rozkazywać wstawać by mogli umrzeć ponownie…
    Ostrze spadło na niego z góry. Starał się zablokować cios. Sprawił jedynie że jego głowa zamiast rozdzielić się na dwoje, otrzymała szramę od czoła do szczęki. Przeszył go kujący ból, choć wcale nie był tak straszny jak się spodziewał. Wojownik naprzeciw niego miał twarz wykrzywioną w grymasie panicznej furii. Zupełnie jakby właśnie zarznęli jego rodzinę…
    Jego ojciec mówił że jeśli ktoś stanie się zbyt silny ludzie zabiją go ze strachu. Właściwie nie musi być silny wystarczy że inni będą się go bać. Kiedy spotka tego starego drania w piekle będzie musiał przyznać mu rację – kolejny powód by nie umierać.
    Oddalił się na tyle ile mógł i wypowiedział zaklęcie… starożytne słowa przyniosły ze sobą jedynie pustkę. Za którymś tam razem czary już nie słuchają, nie ważne jak głośno je bełkotasz.
    – Jak śmiesz! – to musiał być dowódca inkwizycji, jego zbroja lśniła złotymi inskrypcjami. Odepchnął wcześniejszego wojownika i podszedł. – czy chcesz sprowadzić demony na nasz boży świat?
    Jeśli tak to działa, mój mistrz pewnie ma ich całą gromadkę – chciał powiedzieć, lecz tylko zdobył się na cień uśmiechu. – Umrzeć z radosną twarzą. To naprawdę wszystko na co mnie stać?
    Nie… Zawsze pragnął jakiejś przygody. Nie chcieli go nigdzie, aż w końcu udało mu się zostać przeklętym nekromantą.
    Pamiętał jeszcze jedno zaklęcie. Odnalazł w starożytnej świątyni. Jako jedyny potrafił dostrzec magiczną mowę wśród miliona niezrozumiałych symboli. Zawsze myślał że to jego wina. Pomylił znaki, albo zobaczył jakieś złudzenie. W końcu jeśli coś było nie tak, to zawsze była jego wina. Chyba nadeszła chwila by się przekonać czy to prawda.
    Tym razem udało mu się zablokować cios – sprowadzę ci tu prawdziwego, cholernego demona! – splunął dowódcy w twarz.
    Z jego ust znów wydobywał się bełkot zwany magicznym słowami. Tym razem czar go słuchał. Coś zaczęło pożerać życie ze wszystkiego wokół. Rośliny obumierały, ziemia wyjałowiała, a na uzbrojeniu dowódcy zaczęły pojawiać się plamki rdzy.
    – Piekielny pomiocie! – inkwizytor się cofnął, a pewność znikła z jego twarzy.
    To było całkiem miłe z ich strony że pozwolili dokończyć mu zaklęcie. Chociaż może czekali na powód, który oznaczy nekromantów jako cel eksterminacji nie tylko dla Kościoła, a całego świata… może byli zajęci wyrzynaniem jego kolegów. Gdy umrą i tak wszystko przestanie mieć znaczenie, a on właśnie wypowiedział ostatnie magiczne słowa.
    Nie poczuł efektu, ale nagle wszyscy wokół się odsunęli, kilku padło na tyłek, kilku innych było tak przejętych że zapomnieli zasłonić się przed niepewnymi ciosami jego towarzyszy. Musiał dowiedzieć się czego dokonał. Rozglądał, aż poczuł dreszcz na całym ciele. Na jego karku spoczął zimny oddech. Już wtedy wiedział że cokolwiek to jest nie chce tego zobaczyć. Z kolejną falą mrożącego powietrza na wszystko zaczęło się rozmazywać.
    W jednej chwili znalazł się naprzeciwko wroga, weń wbiła się nawet część rękojeści krótkiego miecza. W następnej próbował upuścić broń, lecz ręce miał jak z kamienia. Ostrze było wymierzone ku niemu. Coś rozkazało mu ruszać się do przodu, aż przebił się na wylot.
    Upadł, bez bólu, bez niczego. Wykrwawiając się widział jeszcze ruchome obrazy. Ktoś ściskał inkwizytora za gardło, a później nad jego trupem przebił swoją pierś mieczem.

  57. Świst nabojów wypełniał całą otaczającą go przestrzeń, okruchy murów i pył latały wszędzie. Co chwila wokół niego ktoś padał, by nigdy już nie wstać. On sam, strzelał w nadbiegających mężczyzn w białych kombinezonach, mimo tego że stracił już wszelką nadzieje że jego działanie może cokolwiek zmienić. Czuł zapach krwi wymieszany z zapachem siarki. Zauważa wokół coraz więcej białych żołnierzy. Przegraliśmy. Słowo krążyło mu w głowie. Wielkie, przeraźliwie drżące litery, oznaczające koniec. Przegraliśmy. Wiedzieliśmy że tak to się skończy, po co było próbować? Jak to? Przecież nie da się żyć w wiecznym ucisku.Przegraliśmy. Przypomniał sobie niskie sklepienie skromnie urządzonej kuchni, w której jadał za młodu, zanim trafił tutaj. Więzienie. Chciałby móc wziąć choć jeden oddech jako wolny człowiek zanim przyjdzie mu umrzeć. Przegraliśmy. Skurcz złapał go za serce. Gdzieś z oddali zobaczył rudą czuprynę Bard-a, walczącego o życie, niczym jakieś bydło złapane w pułapkę przez lwy. Przegraliśmy. Nie będzie mu dane już zobaczyć jego uśmiechu. W tym momencie oddał by wszystko, nawet całą tą pierdoloną wolność o którą pragnął walczyć, by jeszcze raz móc przeczesać jego włosy dłonią,usłyszeć jego głos i spojrzeć głęboko w te fiołkowe oczy. Przegraliśmy. Nagle poczuł rozdzierający ból w plecach, który sprawił że upadł. Dostałem.-pomyślał.Leżał twarzą w dół ale nie odwrócił się. Wiedział co zobaczy gdy się odwróci. Smakował smak brudnej od krwi ziemi, czekając na finalny strzał. Przegraliśmy. Spojrzał ostatni raz do góry, wzrokiem szukając swego ukochanego. Zobaczył jego piękne ciało opadające bezwładnie w dół. W tym momencie już nigdy nie chciał patrzeć.

  58. Przykucnął trzymając tarczę wysoko nad głową. Poczuł pierwsze uderzenie, całe ramię pulsowało od wysiłku. Drewno trzasnęło, zauważył rysę ciągnącą się na całej długości zasłony. Obok jego prawej nogi leżał żołnierz, młody chłopak. To on dzisiaj roznosił wodę dla koni – myśl przemknęła szybko, pozostawiając niemiłe wrażenie. Kolejne uderzenie, rysa powiększyła się, mógł już zobaczyć srebrny hełm przeciwnika, błyszczące pod przyłbicą oczy. Myśli wirowały w szybkim tempie. To jego ostatnia szansa, przeciwnik uniósł wysoko topór. Żołnierz rzucił się w bok, broń zachaczyła jego lewą nogę. Wrzasnął z bólu.
    -I, cięcie – reżyser uśmiechał się szeroko – pięknie, pięknie. O to właśnie mi chodziło.
    Aktor przebrany za wojownika podał rękę żołnierzowi, pomagając mu wstać. Praktycznie cała powierzchnia wokół była ubrudzona czerwoną mazią.
    -Zagraliście idealnie, zrozumieliście o co mi chodziło – reżyser zanotował coś w swoim notatniku – przerwa pięć minut, potem kręcimy scenę smierci i na dzisiaj koniec.
    Żołnierz przyjął podaną przez asystenta butelkę wody. Napił się łyk, patrząc na kamerzystę i kręcącego się wszędzie reżysera. Kolejna scena będzie jeszcze trudniejsza. Przymknął oczy starając się przekonać samego siebie, że zaraz umrze.
    -Wszyscy na miejsca, scena piętnasta, ujęcie pierwsze – wrzasnął reżyser siadając na swoim krześle.
    Żołnierz już drżał ze strachu, przed zbliżającą się śmiercią.

  59. Tym razem go znaleźli. Kątem oka dostrzegał ich – postacie w czarnych płaszczach, które do perfekcji opanowały sztukę zabijania. Okrążyli go, a kiedy myśleli, że nie widzi, zbliżali się usłaną martwymi ciałami drogą.
    Ale on widział. Po latach ucieczek nauczył się dostrzegać to, czego nie dostrzegali inni ludzie. Nawet w ogniu toczącej się wokół bitwy usłyszał… Nie, nie usłyszał – wyczuł ich kroki. Wyczuł krew, której pozbawiali zarówno jego rodaków, jak i wrogów.
    Ostatni z Czarowników wyczuwał nienawiść.
    Nie nienawiść wojska, bo obie strony już dawno straciły resztki morale i teraz machały tylko rozpaczliwie mieczami, ze zniecierpliwieniem oczekując końca – jakikolwiek by on nie był.
    Nienawiść, którą czują ludzie – ale wyłącznie ci zabijający dla własnej przyjemności.
    Czarownik rozejrzał się niespokojnie, czując narastającą panikę. Postacie w stalowych maskach na twarzach były coraz bliżej. Już się nie kryły – ofiara nie mogła uciec.
    Mężczyzna również dostrzegł nieuchronną zgubę nadciągającą w sześciu identycznych formach. Z pewnym oporem sięgnął do szyi i zdjął z niej wiszący na srebrnym łańcuchu szkarłatny, starannie oszlifowany kamień. Wyciągnął rękę z medalionem i krzyknął:
    -Jeszcze jeden krok, a puszczę ten wisiorek i a oraz sześć nędznych namiastek Czarodziejów opuści ten świat!
    Postacie zatrzymały się, tworząc wokół mężczyzny idealny okrąg i niesamowitym sposobem oddzielając go od zgiełku bitwy. Jeden z łowców spojrzał w oczy swojej ofiary i powoli podszedł do niej, uprzednio oddawszy miecz towarzyszowi.
    -Kim jesteś? – wysyczał.
    -Jesteś poddanym królestwa Airuni – wyszeptały inne postacie, nie pozostawiając czasu na odpowiedź.
    -Kim jesteś? – powtórzył. Czarownik patrzył na niego beznamiętnie, ale ręka z medalionem opadła.
    -Jesteś poddanym królestwa Airuni – postacie zaszemrały jak jeden mąż.
    W ręce łowcy pojawił się nóż. Nie minęła chwila dłuższa niż mrugnięcie okiem, a na zmęczoną wojną ziemię znowu polała się krew i upadło kolejne bezwładne ciało.
    -Jesteś poddanym królestwa Airuni – powiedział łowca do ofiary, wycierając krew o skraj swojego płaszcza.

    Mam nadzieję, że spodoba się tym, którzy czasem zerkają na takie strony jak ta. 😉

  60. Vildhaart sam nie wiedział jak mogło dojść do tej sytuacji. Stał pośrodku pola, które niedługo miało stać się prawdziwym szwedzkim stołem dla sępów i innych padlinożerców. Był w samym centrum wydarzenia, a jednocześnie czuł się obco, nie na miejscu, jak obserwator, jakby to wszystko go nie dotyczyło. Pamiętał doskonale, jak dowódca mówił, że bitwa będzie szybka, że ją wygrają i wrócą z tarczą, a nie na tarczy. Jak to się zatem stało, że dowódca leżał w kałuży własnej krwi obok swojego zastępcy, który patrzył się w niebo pustymi oczami? Vildhaart miał teraz naoczny dowód na to, że zbytnia pewność siebie często bywała zgubna. Żywił nadzieję, że będzie miał szansę opowiedzieć komuś o tym, co tutaj się wydarzyło. Nadzieja ta była jednak nikła.
    Szczęk broni był ogłuszający i zlewał się w jeden dźwięk z krzykami pełnymi bólu i przerażenia. Wiatr, który wiał nad tą bezkresną równiną niósł ze sobą zmieszane ze sobą zapachy krwi, potu oraz ludzkich wydzielin. Był to odór, od którego można było dostać mdłości. Vildhaart na polu bitwy nie miał sobie równych i doskonale o tym wiedział. Cóż jednak mógł zrobić, by przechylić szalę zwycięstwa na stronę jego oraz jego towarzyszy? Zaczynał tracić nadzieję na pomyślny koniec tej historii. Zwłaszcza, że widział, jak armia, której był częścią, kurczyła się z prędkością zabieranego przez falę brzegu plaży.
    Z tego chwilowego szoku i niedowierzania wyrwał go widok człowieka, który wyprowadzał właśnie cios pędzący z prędkością błyskawicy w stronę Vildhaarta. Zgrabny unik poparty natychmiastowym kontratakiem z pewnością uratował mu życie zabierając je wrogowi, który padł na ziemię z wyrazem niedowierzania na twarzy. Vildhaart odetchnął głęboko starając się sobie wmówić, że bezczynnością może sobie zapewnić jedynie śmierć. Ruszył do desperackiego ataku ogarnięty szałem. Szedł jak taran zabierając ze sobą życia swoich wrogów. Ci, którym się poszczęściło, tracili jedynie kończyny, chociaż to tylko przedłużało ich agonię o kilka dni. Kilka dni, w trakcie których sami będą błagali o śmierć ogarnięci bólem jaki towarzyszył infekcji. Tarcza mężczyzny w pewnym momencie została przepołowiona na pół. Nie wytrzymała gradu ciosów, który spadł na nią w trakcie tej krótkiej, ale jakże brutalnej bitwy. Vildhaart odrzucił ją na bok, by nie krępowała jego ruchów, po czym wrócił do ataku, chociaż jego ciało błagało o odpoczynek, o regenerację. Krew sączyła się z wielu małych ranek, które miał na całym ciele, stawy błagały mężczyznę o litość, mięśnie zapewniały, że lada chwila rozpoczną strajk, a płuca płonęły żywym ogniem. Vildhaart wiedział, że nie może się zatrzymać, że musi przeć naprzód. Wiedział, że znalazł się w sytuacji beznadziejnej, bez wyjścia. Jego ruchy zdradzały desperację, ale jednocześnie determinację. Nagle poczuł przeraźliwy ból w udzie. Spojrzał tam i dostrzegł, że z jego nogi wystawał nóż. Padł na jedno kolano dysząc ciężko. Żołnierz, który zadał mu tę ranę, wyzionął ducha czyniąc ze swojego ataku ostatni gest w swoim życiu. Vildhaart odetchnął głęboko starając się uspokoić, zebrać myśli. Jego wrogowie w tym czasie jakby go nie widzieli, pochłonięci własnymi przeciwnikami. Śmiertelne pojedynki rozgrywały się wszędzie wokół, chociaż często o zwycięstwie decydował przypadek, czy też element zaskoczenia. Podniósł się na obie nogi, chociaż ta ranna była wyraźnie słabsza. Zdecydował się nie wyciągać noża, gdyż wiedział, że to jedynie pogorszy sprawę. Ponownie ruszył do walki, jednakże tym razem wolniej, mniej skutecznie. Zostało to zauważone, gdyż przed nim, jakby spod ziemi, wyrosło dwóch przeciwników, z których jeden padł po zadziwiająco szybkim ciosie, drugi natomiast, nie zrażony porażką swojego towarzysza, ruszył do ataku. Był od Vildhaarta głowę niższy i drobniejszy. Twarz jednak miał zaciętą, oczy pałały nienawiścią i rządzą mordu. Brak siły nadrabiał szybkością i zręcznością, co zaprezentował unikając pchnięcia mieczem. Wyprowadzając szybki kontratak również dźgnął jedynie powietrze, gdyż ranny Vildhaart wciąż był dosyć szybki, mimo noża wystającego z uda.
    Po krótkiej wymianie ciosów, z których żaden nie dosięgnął celu, Vildhaart popełnił błąd źle oceniając zamiary drobniejszego przeciwnika. Poczuł, jak skóra na jego brzuchu zostaje rozerwana, jak kawał żelaza wbija się w jego wnętrzności przeszywając je śmiertelnym bólem, który został jednak złagodzony szokiem. Padł na ziemię krztusząc się własną krwią, walcząc o każdy oddech. Do jego umysłu zaczynało powoli docierać, co też właśnie się stało. Przegrał. Umierał, a wraz z nim, nadzieja na opowiedzenie tej historii. Umierały również jego marzenia, jego cele, jego idee. Nawet podbój tego kraju stał się czymś błahym, nie istotnym, tak samo jak rozkazy króla, czy dowódcy. Wszakże z dowódcą miał się niedługo spotkać w sali wojowników. Szybko przestał o tym myśleć. Jego umysł skierował się ku jego pięknej żonie, która czekała na niego gdzieś daleko, w domu. Vildhaart widział jej radosny uśmiech, gdy stała przed domem zajęta swoimi sprawami. To był ostatni obraz, jaki pojawił się w umyśle mężczyzny. Potem nie było już nic, ponieważ śmierć przyszła szybko. Widocznie była w pobliżu. Nic dziwnego, w końcu miała tutaj całkiem sporo roboty. Zabrała duszę mężczyzny zostawiając pustą skorupę pogrążoną w wiecznym śnie. Śnie, w który udało się z błogim uśmiechem na ustach.

  61. Mam na imię Szymon, mam 12 lat i korzystam z uprzejmości mamy, która pozwoliła mi użyć swojego konta :D. Spróbowałem napisać to ćwiczenie, umieszczając akcję w świecie osadzonym w grze Bakugan.

    Trening dobiegał końca. Ostatnia walka zamarła w oślepiającym błysku, znacząc ciało Bakugana lśniącą szramą i zamykając go w małej kulce.
    Błysk. Niespodziewanie kula światła rozdarła sufi niczym błyskawica, powalając wszystkich falą uderzeniową. Z sufitu posypał się tynk, wojownicy Bakugan zamarli w niemym przerażeniu. Z kuli, pobrzękując kryształowymi zbrojami, wyłoniła się armia Zooblesów.
    Wtedy rozpętało się istne piekło.
    Łup! Trzask! Pociski stworzeń przeszyły powietrze niczym kule gradowe. Powietrze zawirowało, dało się słyszeć wrzaski przerażenia. Lasery wirowały dookoła, pazury szarpały podłogę, usiłując zacisnąć się na ciałach wojowników niczym kolosalne obcęgi.
    Przerażony Szymon, skulony za trybunami, obserwował zdarzenie. Co zrobić? Atakować, czy ratować siebie i przyjaciół? Niepewność wypełniła go niczym lodowata woda.
    Nagle zobaczył to, czego obawiał się najbardziej.
    Martwe ciało Emila. Jego jedynego przyjaciela.
    Gdy popatrzył na szalejące Zooblesy, przepełniła go nienawiść, a
    w jego oczach rozbłysł żywy ogień. Wybiegł w sam środek nawałnicy, nie zważając na błyskawice laserów i grad pocisków trzaskający w ziemię centymetry od jego ciała. Teraz znaczenie miała tylko bitwa. Ktoś mu kiedyś powiedział, że zabijanie nie jest wyjściem. Gówno prawda.
    Rozbłysk wypełnił arenę, czarna błyskawica rozdarła rzeczywistość. Razenoid zmiażdżył kilka Zooblesów niczym śliwki, gotów walczyć dla swojego wojownika. Karta supermocy naznaczyła jego ciało fioletowym znakiem, a pazury, świszcząc, zamieniły kilka Zooblesów w krwawą miazgę.
    Szymon pragnął tylko zemsty. Znaczenia nie miało dla niego, czemu Zooblesy to robią lub co wojownicy im zawinili. Teraz chciał tylko tego, by ze stworzeń został budyń
    Energia wypełniała ciało Bakugana, fioletowe płomienie znaczyły jego ciało. Pazury cięły powietrze, zęby wchodziły w Zooblesy jak nóż w masło, promienie rozdzierały ich uzbrojone ciała. Pociski nie miały szans z jego czarnymi łuskami, lśniącymi jak tysiące diamentów. Na pyskach Zooblesów wymalowała się panika, rozpoczęły odwrót do lśniącej kuli.
    Tylko jeden Zoobles pozostał. Pochylał się nad ciałem Emila, a jego złowieszczy śmiech zadudnił w uszach Szymona.
    To on. Morderca.
    Szymon wyrzucił wszystkie karty. Energia eksplodowała w Razenoidzie z siłą bomby atomowej, zawirowały szpony, w powietrze wyleciały kawałki brylantowej zbroi.
    Czarna błyskawica rozerwała powietrze, z oślepiającym błyskiem zamykając portal. Zoobles był w pułapce.
    Ogon Razenoida oderwał czerwoną głowę stwora, czarna krew zalała pysk Bakugana. Trzask! Łup! Plask! Szpony rozerwały resztki Zooblesa, zostawiajając tylko rozrzucone po całej sali oślizgłe, ociekające krwią flaki.

  62. Tekst napisany na szybko i prawdopodobnie bardzo słaby. Jako szesnastolatka nie czuję się zbyt pewnie w tej akurat tematyce, ale proszę o rady 😉

    Brzdęk.
    -Cholerny Cezar-syknął Kwintus i odbił kolejne pchnięcie.
    Brzdęk.
    -Dziesięciu Brytów na legionistę to lekka przesada- wystękałem, zapierając się stopą o zakrwawione ciało barbarzyńcy, by wyciągnąć swój miecz.
    Nie wiem, co tamten zidiociały staruch sobie wyobrażał, ściągając połowę stacjonujących w prowincjach żołnierzy z powrotem do Rzymu. Zwłaszcza, że w i e d z i a ł, jakie nastroje panują na Wyspach. W takich sytuacjach wystarczy zaledwie jedna iskra. A tę oczywiście ktoś rozniecił…
    Od początku nie mieliśmy żadnych szans, ale opuszczenie pozycji wbrew rozkazom nie wchodziło w grę. Teraz nie było to możliwe z zupełnie innego powodu. Byliśmy otoczeni. Brytowie najwyraźniej przyjęli sobie za punkt honoru wyrżnąć Rzymian co do nogi. Trupy legionistów ścieliły się bardzo gęsto. Jedynymi zdolnymi do walki mężczyznami w zasięgu wzroku byliśmy ja, Kwintus i niekończące się hordy barbarzyńców. W miejscu jednego zabitego Bryta stawało pięciu kolejnych. My dwaj staliśmy do siebie plecami, ostatkiem sił odpierając kolejne ciosy. Było jednak jasne, że nie wytrzymamy długo pod naporem wroga.
    Wzrok przesłoniła mi mgła. Siekłem i ciąłem na oślep, byle tylko oddalić od siebie to, co nieuniknione. Trzymał mnie przy życiu zwierzęcy instynkt przetrwania, który nie pozwalał mi rzucić broni. Atakujących przybywało. Coś wbiło mi się pod kolanem, które ugięło się pode mną. Z rykiem grzmotnąłem twarzą w piach, dokładnie w momencie, gdy nade mną świsnął miecz. Usłyszałem czyjś agonalny krzyk. Głos brzmiał zbyt znajomo. Poczułem uderzenie w tył głowy…

  63. Pewnie i tak nikt nie przeczyta.

    Adrenalina odpływa w najmniej odpowiednim momencie. Mięśnie błagają o odpoczynek. Ciało wydaje się ciężkie. Pył dostał się do płuc. Filtr w kominiarce nie daje już rady. Oczy same się zamykają.
    Krzyki. Huk wystrzałów. Tysiące odgłosów bitwy. Zdają się być przytłumione. Odległe. Bez znaczenia. Są tylko tłem. Umysł nie zwraca już na nie uwagi. Wycisza wszystko. Tworzy niewidzialną ścianę między mną, a światem.
    Opieram się o zburzony mur. Zadaje sobie pytanie „Dlaczego?” Dlaczego tu jestem? Dlaczego nie ucieknę? Dlaczego dowodzę? Dlaczego walczymy? Dlaczego przegrywamy? Dlaczego mam dość? Dlaczego torturuję się pytaniami na, które znam odpowiedź?
    Otwieram oczy. Widzę mężczyznę upadającego tuż obok. Jeden z moich ludzi. Nie wiem jak miał na imię. Lepiej nie wiedzieć. W tedy strata mniej boli. Strata. Miejsce pustki zastępuje gniew. Wszystko mogłoby wyglądać inaczej, gdyby koalicja nie uznała nas za zagrożenie. Nie byłoby strat.
    Jeden układ. Osiem planet. Osiem stolic. Jedna koalicja. Jeden rząd. Dwa tysiące paranormalnych ludzi. Jeden dzień. Już tylko trzydziestu. Jedna rebelia. Jedna wojna. Setki strat.
    Powraca adrenalina. Chęć walki. Żądza krwi. Zrywam się z ziemi. Wyłapuję wzrokiem granatową zbroję. Telekinetycznie rzucam żołnierzem o ścianę. Następny staje w płomieniach.
    – Snajper na trzeciej.- słyszę w swojej głowie.
    Przeskakuję mur. Fala dźwięku rozsadza umysł mojego niedoszłego zabójcy. Czuję lufę na karku. Odwracam się błyskawicznie. Kula rozszarpałaby mi bark. W duchu dziękuję za kuloodporny kombinezon. Palant z koalicji wylatuje w powietrze i z hukiem uderza o ziemię. Wypatruję kolejnej ofiary. I następnej. I następnej.
    Nie poruszam przy tym nawet małym palcem. Zabijam wzrokiem. Dlatego dowodzę w wieku osiemnastu lat. Dlatego nie ucieknę. Beze mnie rebelia nie miałaby dziś szans. Trzyma mnie tu poczucie obowiązku, resztki honoru i zuchwałość.
    Widzę zestrzelony myśliwiec. Zanim zdążę go złapać uderza w budynek. Pięćdziesiąt metrów. Za blisko. Instynkt nakazuje mi biec. Nagle znika podział. Nie ma rebelii. Nie ma koalicji. Są ludzie walczący o życie. Biegniemy ramię w ramię. Jeszcze chwilę temu usiłowaliśmy się pozabijać. Teraz uciekamy przed śmiercią. Płuca mnie palą. Serce wali jak oszalałe. Oddech z każdą chwilą przyśpiesza. Coraz trudniej mi oddychać. Nienawidzę biegać. Fala gorąca wyrzuca mnie w powietrze. Uderzając o ziemię przeklinam instynkt. Na spokojnie mogłam otworzyć portal.
    Krztuszę się pyłem. Znów to dziwne odrętwienie. A gdyby tak teraz zasnąć i się nie obudzić? Coś próbuje przebić się do mojej świadomości. Ból. Ból w prawym ramieniu jest intensywniejszy niż gdzie indziej. Otwieram oczy. Dopiero po chwili zauważam granatowy hełm. Leżę na plecach. W zwolnionym tempie dociera do mnie, że mężczyzna przystawia mi lufę do czoła. To on mnie odwrócił. Tak. Dopiero teraz na to wpadłam.
    Kolejny skok adrenaliny. Spojrzeniem wytrącam mu karabin z rąk. Odrzucam go na dwa metry. Zrywam się z ziemi. Zaciskam pięści. Przywołuję jego broń. Próbuje wstać. Uderzam nim o ziemię. Nie na tyle mocno, by zabić. Chcę się pobawić.
    – Koalickie ścierwo. – warczę.
    Zrywam hełm. Pod nim ukazuje się twarz młodego mężczyzny. Brązowe oczy wpatrują się we mnie z przerażeniem. Celuję między nie.
    – N…nie zabijaj…
    – Bo? – Nienawiść szarpie każdym moim nerwem. – Powiedz mi!
    – Ja mam rodzinę. – chlipie. Taki duży facet, a maże się jak sześciolatka
    – Rodzinę – wypluwam to słowo.
    – Nie chciałem zabijać – wyje. – Potrzebujemy pieniędzy
    – To cię nie usprawiedliwia.
    – Odejdę! Tylko pozwól mi żyć! – On naprawdę myśli, że tego chcę? Ja sama nie wiem czego chcę. A co dopiero on. – Błagam! Nie zabijaj mnie!
    Odsuwam się. Nadzieję skrzy się w jego oczach. Zsuwam kominiarkę. Uderza mnie odór spalenizny i krwi. Nie ma co ukrywać. Wojna śmierdzi.
    – Dobrze – mówię z drwiną w głosie. – Poczekam, aż sam o to poprosisz.
    Przekrzywiam głowę. Usta wyginają się w szyderczym uśmiechu. W czekoladowych oczach lśnią płomienie. Mężczyzna oddycha z coraz większym trudem. Kropla potu ścieka mu po czole. Czerwienieje. Wystarczy. Stopniowo obniżam temperaturę jego ciała. Jeśli teraz dostanie szoku termicznego to po zabawie. Przyglądam się jego siniejącym ustom. Cały drży. Wydaje z siebie jęk. Skupiam promienie światła na jego klatce piersiowej. Kuloodporna stal topnieje. Krzyczy. Zmieniam częstotliwość dźwięku i kieruję w jego stronę. Kuli się zatykając uszy. Tworzę błyskawicę i uderzam w niego. Ciało mężczyzny wygina się w nienaturalnej pozycji. Powietrze tnie rozdzierający krzyk. Muzyka dla moich uszu. Cichnie. Nie. Tak nie może być. Podgrzewam zbroję. Znów wrzask. Dłuższy. Dużo dłuższy. Moja ofiara mdleje. Przywracam zbroi normalną temperaturę. Zbieram wilgoć z powietrza. Ciskam nią w twarz nieprzytomnego. Krztusi się.
    – Dość – rzęzi.
    Kieruje udręczone spojrzenie w moją stronę. Emocje we mnie gasną. Z chłodnym profesjonalizmem celuję w jego głowę. Drażni mnie huk wystrzału. Koalicji nie stać na cichszą broń? Wpatruję się w karmazynową plamę. Opuszczam głowę. Karabin uderza o ziemię. Coś ściska mnie w żołądku. Dziwna huśtawka nastrojów. Otwieram portal. Imituje lustro w srebrnej ramie. Zatapiam się w jego tafli.

  64. Pancerni jeźdźcy wbili się klinem w środek pola bitwy. Niczym śnieżna lawina, której nie sposób jest się przeciwstawić, zmiatali wszystko ze swej drogi. Potężne rycerskie rumaki, gnane przez żądnych krwi jeźdźców tratowały ludzką ciżbę lub też rozpychały ją na boki. Bojowe okrzyki zwyciężających rycerzy i przerażone wołania rozbitej piechoty, zlały się w jeden nieustanny hałas. Bitwa była rozstrzygnięta.

    Erdre gnał co sił w nogach w stronę pobliskiego lasu. Za sobą słyszał śmierć, a na spotkanie z nią nie był w tej chwili gotowy. To nie jego wina, ze się tu znalazł. Nie on wybrał sobie taki los. Gdyby mógł, to nigdy nie zjawiłby się na tym polu śmierci. Jednak nie do niego należała ta decyzja .W tej sprawie, podobnie jak i w wielu innych, przez całe życie nie miał zbyt wiele do gadania. Taka już bowiem dola pańszczyźnianego chłopa.
    Nie pamiętał już tej ekscytacji, która towarzyszyła mu w chwili gdy opuszczał rodzinny dom, siłą zaciągnięty do świeżo formowanego oddziału. Jakże cieszył się on oraz wielu innych, jemu podobnych; koniec z harówką w pocie czoła, koniec z codziennym tyraniem. A jak fortuna będzie sprzyjać to się jeszcze na tej wojence wzbogaci. Ba, może i jeszcze sławą okryty powróci, a wtedy Zulka niczego już mu nie odmówi.

    Tymczasem pędził co sił nie oglądając się za siebie. „Diabła tam – krzyczał w myślach – z wojną i żołnierska sławą – byle dupsko z tego jakoś wynieść i do wioski wrócić. Błagam was aniołowie, dajcież mi cało z tego piekła ujść. Klnę się, że nikomu więcej do kaszy nie napluję a i kozy więcej nie tknę, chyba żeby jeno do posłuchu ją przymusić.”

  65. Pomimo, iż dzień był chłodny, czuł pot spływający po plecach. Z trudem oddychał, mięśnie miał zmęczone. Rozglądał się wokoło z przerażeniem. Przegrywają. Ziemia usłana była ciałami poległych, ludzie krzyczeli i jęczeli z bólu. Powietrze przesiąkło cierpieniem. Ci, którzy byli w stanie ustać, wciąż walczyli. Odparł kolejny atak i choć ręce mu mdlały, udało mu się zabić kolejnego wroga. Przetarł wierzchem dłoni zakrwawioną twarz i rzucił się na kolejnego przeciwnika.
    Od początku nie mieli szans, ich siły zbrojne to zaledwie garstka zwykłych chłopów, którzy walczyli o wolność. Jak mieli pokonać armię króla, wyszkolonych wojów? Ufali, że wspólna idea i wiara wystarczą.
    Czuł wyrzuty sumienia, widząc poległych. Ich żony i dzieci zostały same, kto się nimi zajmie?
    Nie mają szans. Po co walczyć, pomyślał, przecież i tak przegramy.
    – Za honor! – krzyknął ktoś.
    Za honor. Uniósł głowę wysoko i rzucił się na następnego. Odgłos bijących się ze sobą mieczy odbijał mu się echem w głowie. Zerknął na ojca, walczącego tuż obok. Staruszek nieźle sobie radził, mimo sędziwego wieku. Cóż się dziwić, dawniej dowodził armią króla. Był jego autorytetem, zwłaszcza gdy odważył się sprzeciwić władcy. Przeżył tylko dlatego, iż cieszył się poważaniem. Aż do teraz. Glad usłyszał jęk ojca. Zdezorientował się i wystarczyła sekunda, aby i on oberwał. Poczuł palący ból brzucha, na rękach zobaczył krew. Osunął się na ziemię.
    – Jeszcze nie… – szepnął i zemdlał.

  66. To i ja coś skleiłem. Mam nadzieję, ze komuś umilą te kilka minut spędzonych na czytaniu.

    Granat z moździerza trafił wprost w sam środek naszej kolumny. Z tych, którzy byli w środku, nie zostało zbyt wiele. Eksplozja powaliła nas wszystkich na ziemię. Postrzępiony kawałek ludzkiej stopy walnął mnie w hełm. Stopa urwana nieco powyżej kostki, nie miała dwóch palców. Nie miałem czasu rozmyślać, nad tym czy to stopa Jacka, czy Jasona. Nieprzerwany, przeszywający bólem świst siał spustoszenie w mej głowie. Przez kilka sekund nie wiedziałem, nawet gdzie jestem. Jeszcze kilka sekund temu, podążaliśmy ”bezpiecznym” szlakiem, w ogóle nie zważając na czyhające na nas niebezpieczeństwo.
    Wybuch zostawił wyrwę w naszej kolumnie o szerokości, co najmniej 3 metrów. Ludzie, uprzednio znajdujący się w tej wyrwie, jakby wyparowali, rozdzielając nas na dwie części. Choć z środka kolumny nie było już pożytku, koniec jak i początek powoli dawał znaki życia, podobnie jak przecięta w pół dżdżownica Podniosłem głowę, poprawiając strącony poprzednio hełm. Świst powoli ustawał. W me nozdrza uderzył zapach czarnego prochu. Stopniowo dochodziło do mnie, co się właściwie stało. Minęło już prawie pół minuty od eksplozji, a ja nadal byłem w stanie oszołomienia, niezdolny do trafnej oceny sytuacji. Jedynie na co byłem rad się zdać było: „Wdepnęliśmy w niezłe gówno, Bóg jeden wie co teraz będzie” .
    Mimo tych kilku ciężkich lat na poligonie, po to by przygotować nas na podobne okoliczności, nie byłem w stanie jasno i klarownie myśleć. Tu chodziło już o moje życie i życie moich przyjaciół. Szkolili nas by być twardym, odpornym, ale na tak coś okropnego nic nie może cię przygotować. Oglądając się za siebie przez lewę ramię, lekko skrzywiony w talli, próbowałem ocenić stan plutonu. Spostrzegłem białe ślepia medyka wpatrującego się wprost we mnie. W jego oczach malował się strach i rozpacz. W tym momencie powinien zająć się opatrywaniem rannych. Widziałem jak mimowolnie trzęsą mu się ręce. Ręce, od których teraz zależeć może życie niejednego z moich przyjaciół. Zrozumiałem, ze Bill nie jest nawet w stanie przyczepić nikomu plastra na drobne otarcie.
    Po chwili usłyszałem warkot karabinu maszynowego walącego kule w naszym kierunku. Spuściłem łeb na ziemię. Odbezpieczyłem mój M16 i zacząłem walić pojednawczymi strzałami w nieprzerwany błysk 100 m naprzeciwko nas. Wszyscy leżeli na ziemi. Rozkazałem wszystkim by się rozeszli na boki. „Dwie pierwsze drużyny wypierdalać na prawo! Reszta na lewo! Walić bez rozkazu!” Kulę z nieprzyjacielskiego karabinu świstały dookoła nas, wyrzucając gdzie niegadzie wyschnięte liście wietnamskiej dżungli. Sięgając po następny magazynek, rozpaczliwe wycie dotarło do moich bębenków. Był to John wyjący z bólu. Spostrzegłem, ze jego sylwetka została pozbawiona rąk, aż po same łokcie. Jego marzenie zostania fotografem zostało starte na proch. Miał nawet smykałkę do strzelania fotek. Niewątpliwie strzelał lepiej swym nikonem niż karabinem. Widziałem w nim dobry materiał na reportera wojennego. Teraz, jeśli wyliże się z tego w ogóle, pozostanie mu jedynie opowiadanie czym tak naprawdę jest wojna.
    Opróżniłem kolejny magazynek. Szybko uświadomiłem sobie ze mam jeszcze trzy i dwa „szyszkowe” granaty. Wiedziałem ,ze ani ja, ani żaden z moich chłopaków nie jest w stanie dorzucić granatem w ten kurewski ckm, który zmuszał nad do leżenia. Kazałem Tomowi, dźwigającemu radiostację, aby podał precyzyjne namiary na te gniazdo karabinu maszynowego naszym powietrznym aniołom stróżom.
    Lotnisko znajdowało się mniej więcej 60 mil od miejsca, gdzie wjebaliśmy się w te bagno. Myśliwce najprędzej mogły tu być za jakiś kwadrans. Nie pozostawało nam nic innego jak przetrwanie tych piętnastu minut, do czasu, zanim odrzutowiec zrzuci prezent z napalmem. Kazałem uprzednio skierować nalot na 500 m na północ od miejsca gdzie znajdował się ten bunkier. Nie sposób było podejść do niego na bliższą odległość. Żółtek go obsługujący trzymał palec zaciekle na spuście, raz po raz przerywając na ułamek sekundy tak jakby robił to z litości by dać na chwilę na zaczerpniecie oddechu, po czym znów trajkotał bezlitosną serią. Musiał mieć tam cały arsenał bo walił do nas już od pięciu minut. Pomyślałem, ze długo i tak nie jest w stanie tak napierdalać. Za kilka chwil będzie musiał ostudzić lufę. Nawet nasza amerykańska ślicznotka M60 była w stanie wypluwać pociski, góra do 20 minut po czym trzeba było czekać ,aż temperatura lufy spadnie.
    Po 10 długich minutach w końcu usłyszeliśmy szum silników odrzutowych. Kazałem wszystkim by się za czymś schowali. Kiedy zamknąłem usta, nagle wszystko przede mną ogarnął oślepiający blask, by po chwili dać miejsca piekielnej czerwieni, wijącej potężne ogony płomieni. Byłem opadnięty z sił. Moc adrenaliny powoli ustawała. Na dodatek ten skwar od ognia przed nami. Chwała Bogu ze kazałem przeprowadzić nalot z takim cofnięciem. Gdybym podał 400m zamiast 500 m , to i równie my smażylibyśmy się teraz. Dwie różne pieczenie przy jednym ogniu…
    Tak wyglądał przebieg wydarzeń z dnia 15 kwietnia 1967 roku Panie pułkowniku. Krótko mówiąc, weszliśmy w zasadzkę, której praktycznie nie dało się uniknąć. Czy chcę Pan, żebym opowiedział o czymś więcej? O tym co pozostało z 5 moich kompanów , z którymi razem dzieliłem namiot a raczej nasz dom. To chyba ma pan pułkownik w raporcie medycznym… Wiem, że Dave był pańskim synem, nie wiem co mogę Panu powiedzieć? Zapamiętam go jako pełnego wigoru, odważnego chłopaka. Wiem tylko ,ze zginął od kuli. Musiałby Pan pojechać do sztabu, tam mają raporty komisji badającej ten przypadek, a teraz proszę oszczędzić mi już i tak nadszarpniętych nerwów. Nie chcę ponownie wracać do tych wydarzeń. Więcej znajdzie Pan w tych raportach, a teraz proszę zostawić mnie w spokoju…

  67. Zaczęłam pisać niedawno, więc moje teksty mogą być trochę słabe, ale i tak mam nadzieję, że ktoś przeczyta i oceni moje krótkie opowiadanie 🙂

    -Proszę mnie posłuchać!- wrzeszczę- nikomu się nic nie stanie jeżeli spróbujesz mnie zrozumieć.
    Dyrektor udaje, że nie słyszy. Po chwili do gabinetu wchodzą uzbrojeni mężczyźni. Pewnie ochroniarze. Jestem zmuszony użyć broni. Drżącą ręką celuję w głowę jednemu z nich. Naciskam spust i rozlega się wystrzał. Mój przeciwnik nie żyje. Nie mam czasu nad tym rozmyślać. Rzucam się w wir walki. Ludzie giną jeden po drugim. Na podłodze widoczne są coraz większe plamy krwi. Oni mają przewagę liczebną. Ja lepszą taktykę. Ze zręcznością baletnicy unikam pocisków. Nie mogę się poddać. Walczę dla córki. Bez pieniędzy nie da się jej uratować. Nagle drzwi się otwierają, a do akcji wkraczają wojskowi. Oni mają zdecydowanie lepszą taktykę. Okrążają mnie. Próbuję się bronić. Po chwili zostaje mi tylko jeden nabój. Boję się… o moje dziecko. Córka ma raka. Jedyną szansą na jej uratowanie jest nowe lekarstwo. Nie stać mnie na nie. Jeden wojskowy popychając zwala mnie z nóg. Czy oni nie znają litości? Próbowałem wyłudzić od dyrektora dużej firmy ogromny datek na jej leczenie. Gdy proszenie nie pomogło zacząłem go straszyć. Nachodziłem go zarówno w domu jak i w pracy. Groziłem, że zabiję jego rodzinę i przyjaciół. Jeżeli nie będę miał leku w najbliższym miesiącu moja córka umrze. Postanowiłem udać się do dyrektora firmy i zagrozić mu bronią. Tak właśnie się tu znalazłem. Nie chcę patrzeć na śmierć mojej pociechy.
    -Nie mówcie jej że nie żyję.-szepczę. Przykładam sobie lufę do skroni i strzelam.

  68. Witam. Niedawno tutaj trafiłam i postanowiłam się sprawdzić. Ćwiczenia cudowne. Proszę o opinie mojego tekstu 🙂

    Kolejny, następny i jeszcze jeden. Nieprzyjaciele padają pod moim mieczem jak muchy. Lecz czy to naprawdę moi wrogowie? Czy czuję do nich nienawiść? Wokół panuje chaos. Krwawe masy ścierają się w zastraszającym pokazie sił. Kto lepszy? Kto zdoła ujść z życiem? Uśmiecham się pod nosem. Im serio jeszcze na tym zależy? By przeżyć? Głupcy. Przecież i tak już nie żyją. Są martwi w środku. Zepsuci, złamani, puści. Lecz teraz nacierają całą wolą, z wszystkim, co mają, na przeciwnika w bezmyślnym akcie samoobrony. Tylko przed czym? Przed śmiercią, przed pohańbieniem czy robią to, bo po prostu nie umieją nic innego? Tak, jak ja?
    Człowiek robi się obojętny na śmierć, gdy żyje z nią na co dzień. Gdy zna ją lepiej niż własną matkę. Potrafi rozróżnić postacie, pod którymi przychodzi. Umie się z nią pogodzić i czasami zawrzeć sojusz.
    Ludzie boją się śmierci, lecz nie ja. Zaprzyjaźniłem się z nią.
    Miałem osiem lat, gdy przyszli ludzie króla i zabrali mnie do obozu. Pamiętam, jak matka krzyczała, próbowała wyrwać mnie z ich rąk. Ale oni byli nieugięci, bez emocji. Zupełnie jak ja teraz. Polecieliśmy specjalnym pojazdem. Ja i jeszcze kilku chłopców z okolicy. Wszyscy byliśmy przerażeni. Nikt nam nie mówił, o co chodzi. Teraz wiem, dlaczego rodzice mnie na to nie przygotowali. Po prostu, tak jak inni, oszukiwali się, że ich to ominie. Że nie zabiorą im jedynego syna.
    Znaleźliśmy się w jakimś dziwnym świecie. Zupełnie innym od tego, gdzie do tej pory mieszkałem. Odkażali nas, sprawdzali, numerowali. Traktowali nas jak narzędzia, a nie jak dzieci, którymi byliśmy.
    Później zawieźli nas do wielkiego żelaznego budynku, otoczonego nieprzeniknionym murem. Pozamykali w pokojach, które przypominały zmechanizowane klatki. Dziwny głos dochodził niewiadomo skąd. Mówił, kiedy mam się ubrać, kiedy położyć spać, a jeszcze kiedy indziej powtarzać zasady panujące w obozie. Tak, byliśmy w obozie. W obozie szkoleniowym dla przyszłych żołnierzy.
    Uczyli nas różnych sztuk walk, posługiwania się każdym rodzajem broni. Mieliśmy mordęcze treningi, gdzie nas katowali, bili, kazali się czołgać. W każdą pogodę. Bo przecież wojna nie wybiera. Mieliśmy również lekcje w „szkole”. Wtłaczali nam do głów różne zasady, regulaminy. Uczyli taktyki, przewidywania, planowania. Pamiętam, że na początku wielu z nas się buntowało. Niektórzy próbowali uciekać, inni byli po prostu nieposłuszni. Nigdy nie zapomnę dnia, gdy jednemu z chłopaków udało się dostać do głównej bramy. To był prawdziwy wyczyn, że wcześniej nie dał się złapać. Niestety, kamery przy bramie go uchwyciły i zaraz zjawiła się grupa żołnierzy. Pochwycili go i zaprowadzili na główny plac. Pamiętam wrzaski przełożonych, każące czym prędzej kierować się na główny plac. Zarządca wygłosił przemówienie o niesubordynacji, o skutkach nieposłuszeństwa. Na końcu wręczono śmiałkowi pistolet i kazano się zabić. Za zdradę. Za nieposłuszeństwo. Lecz on nie był już śmałkiem. Był przerażonym dziewięciolatkiem, który nie zgadzał się ze swoim losem. Płakał. Stał z pistoletem przyciśniętym do skroni i nie potrafił nacisnąć spustu. Zarządca uznał go za tchórza. A tutaj nie cierpiano tchórzostwa. Mogłeś być szują, kłamcą, ale nie tchórzem. 30 razów elektrycznym batem. Nie mogłem oderwać oczu od tamtej sceny. Byłem przerażony, nie chciałem patrzeć, a jednocześnie nie potrafiłem zmusić oczu, by podążyły w innym kierunku. Stałem i drżałem na całym ciele. I teraz wiem, że o to im wtedy chodziło. Żebyśmy się bali. Żebyśmy nie odważyli się sprzeciwiać. Odnieśli sukces. Za każdym razem, gdy ktoś pomyślał o ucieczce, stawało mu przed oczami zmasakrowane, martwe ciało kolegi. Zresztą, gdy dorośliśmy, zrozumieliśmy, że tak naprawdę nie ma stąd drogi ucieczki. A nawet jakby była, to po co uciekać? Dokąd? Przecież nawet nie wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy. Nie mieliśmy pojęcia, gdzie są nasi rodzice. A później, dzięki skutecznym działaniom wojska zaczęliśmy zapominać o wcześniejszym życiu. A gdy puścili nas na wojnę, wyszkolone maszyny do zabijania, nikt nie myślał o innym, lepszym życiu. Bo nikt go nie znał i w nie nie wierzył.
    Rozglądam się dookoła. Szarość przecinana czerwonymi smugami ognia i pocisków. Kłębiące się na niebie, czarne chmury, nieprzeniknione, zawsze obecne. A wśród tego wszystkiego my, żołnierze. Wszyscy w takich samych, czarnych kombinezonach. Jak automaty, pociągane za sznurki marionetki, odgrywamy spektakl zniszczenia, uderzając w biało ubrane, nieprzyjacielskie figurki. Naszych wrogów. Przynajmniej tak nam powiedziano. Wskazali palcem, powiedzieli To wasi nieprzyjaciele. Zabić ich. Więc to robimy. Podążamy za rozkazami.
    Skamieniała, wyschnięta ziemia przyjmuje poległych z otwartymi ramionami. Żywi się ich krwią. Czy kiedyś będzie miała dość? Czy kiedyś posili się czystą wodą? Urodzi piękny kwiat? Źdźbło zielonej trawy? Nie mam pojęcia. Nawet nie umiem sobie tego wyobrazić. Nie znam tych wszystkich kolorów. Żyję wśród czerni, szarości, bieli i czerwieni. Nie pamiętam, jak wygląda żywa roślina. Mama chyba mówiła, choć może to sobie tylko wyobraziłem, że zielony oznacza spokój, wyciszenie.
    Czuję ostry, przeszywający ból. Patrzę zdziwiony na rozlewającą się na boku plamę krwi. Mrugam zdziwiony. Patrzę w oczy wroga – niewroga. Padam. Ląduje twarzą w ziemi. Wokół toczy się walka, lecz tego nie widzę. Moje oczy wpatrują się w, leżący przede mną, kamień, pod którym niepewnie stoi malutkie źdźbło trawy. Jeden, mały, cherlawy, zielony patyczek. Zamykam oczy i jestem spokojny.

  69. I znowu wpakowałem się w sam środek gówna. Za każdym razem powtarzam sobie robisz to dla pieniędzy, nie angażuj się, bla bla bla … Czy ta banda kretynów za których nadstawiam karku raczy się w końcu pojawić, czy zgubili drogę na pole bitwy? Cały oddział wyrżnięty.

    Wypad, cięcie, zastawa, unik. Jeszcze chwila, dam radę.

    Jedyny plus tej sytuacji to wróg, który jest takim samym idiotą jak moi mocodawcy. Dlaczego atakują pod słońce skoro daje mi to przewagę?

    Narazie jest się gdzie cofać. Powoli uspokój oddech. Jak na szkoleniu.
    Może tylko krok, dwa więcej nie ustąpię.

    Coś słyszę, chyba nareszcie nadciąga moja armia zbawienia. Tylko co tak świszczy, mam nadzieję, że nie oddech komendanta. Wystarczy jak swoim kałdunem zasłania pole bitwy nie musi jeszcze zagłuszać rozkazów.

    Ha i znowu mi się uda zawsze się udaje.

    Ah … jednak to nie idioci i wystający grot z piersi to na pewno nie komendant.

    Pierwszy w życiu jaki taki fragment tekstu nie licząc wypracowań szkolnych 😀

  70. hej. Wpadłam przypadkowo, zobaczyłam, zachwyciłam się i stwierdziłam, że spróbuję swoich sił. Proszę o komentarze i opinie 🙂

    Kolejny, następny i jeszcze jeden. Nieprzyjaciele padają pod moim mieczem jak muchy. Lecz czy to naprawdę moi wrogowie? Czy czuję do nich nienawiść? Wokół panuje chaos. Krwawe masy ścierają się w zastraszającym pokazie sił. Kto lepszy? Kto zdoła ujść z życiem? Uśmiecham się pod nosem. Im serio jeszcze na tym zależy? By przeżyć? Głupcy. Przecież i tak już nie żyją. Są martwi w środku. Zepsuci, złamani, puści. Lecz teraz nacierają całą wolą, z wszystkim, co mają, na przeciwnika w bezmyślnym akcie samoobrony. Tylko przed czym? Przed śmiercią, przed pohańbieniem czy robią to, bo po prostu nie umieją nic innego? Tak, jak ja?
    Człowiek robi się obojętny na śmierć, gdy żyje z nią na co dzień. Gdy zna ją lepiej niż własną matkę. Potrafi rozróżnić postacie, pod którymi przychodzi. Umie się z nią pogodzić i czasami zawrzeć sojusz.
    Ludzie boją się śmierci, lecz nie ja. Zaprzyjaźniłem się z nią.
    Miałem osiem lat, gdy przyszli ludzie króla i zabrali mnie do obozu. Pamiętam, jak matka krzyczała, próbowała wyrwać mnie z ich rąk. Ale oni byli nieugięci, bez emocji. Zupełnie jak ja teraz. Polecieliśmy specjalnym pojazdem. Ja i jeszcze kilku chłopców z okolicy. Wszyscy byliśmy przerażeni. Nikt nam nie mówił, o co chodzi. Teraz wiem, dlaczego rodzice mnie na to nie przygotowali. Po prostu, tak jak inni, oszukiwali się, że ich to ominie. Że nie zabiorą im jedynego syna.
    Znaleźliśmy się w jakimś dziwnym świecie. Zupełnie innym od tego, gdzie do tej pory mieszkałem. Odkażali nas, sprawdzali, numerowali. Traktowali nas jak narzędzia, a nie jak dzieci, którymi byliśmy.
    Później zawieźli nas do wielkiego żelaznego budynku, otoczonego nieprzeniknionym murem. Pozamykali w pokojach, które przypominały zmechanizowane klatki. Dziwny głos dochodził nie wiadomo skąd. Mówił, kiedy mam się ubrać, kiedy położyć spać, a jeszcze kiedy indziej powtarzać zasady panujące w obozie. Tak, byliśmy w obozie. W obozie szkoleniowym dla przyszłych żołnierzy.
    Uczyli nas różnych sztuk walk, posługiwania się każdym rodzajem broni. Mieliśmy mordęcze treningi, gdzie nas katowali, bili, kazali się czołgać. W każdą pogodę. Bo przecież wojna nie wybiera. Mieliśmy również lekcje w „szkole”. Wtłaczali nam do głów różne zasady, regulaminy. Uczyli taktyki, przewidywania, planowania. Pamiętam, że na początku wielu z nas się buntowało. Niektórzy próbowali uciekać, inni byli po prostu nieposłuszni. Nigdy nie zapomnę dnia, gdy jednemu z chłopaków udało się dostać do głównej bramy. To był prawdziwy wyczyn, że wcześniej nie dał się złapać. Niestety, kamery przy bramie go uchwyciły i zaraz zjawiła się grupa żołnierzy. Pochwycili go i zaprowadzili na główny plac. Pamiętam wrzaski przełożonych, każące czym prędzej kierować się na główny plac. Zarządca wygłosił przemówienie o niesubordynacji, o skutkach nieposłuszeństwa. Na końcu wręczono śmiałkowi pistolet i kazano się zabić. Za zdradę. Za nieposłuszeństwo. Lecz on nie był już śmałkiem. Był przerażonym dziewięciolatkiem, który nie zgadzał się ze swoim losem. Płakał. Stał z pistoletem przyciśniętym do skroni i nie potrafił nacisnąć spustu. Zarządca uznał go za tchórza. A tutaj nie cierpiano tchórzostwa. Mogłeś być szują, kłamcą, ale nie tchórzem. 30 razów elektrycznym batem. Nie mogłem oderwać oczu od tamtej sceny. Byłem przerażony, nie chciałem patrzeć, a jednocześnie nie potrafiłem zmusić oczu, by podążyły w innym kierunku. Stałem i drżałem na całym ciele. I teraz wiem, że o to im wtedy chodziło. Żebyśmy się bali. Żebyśmy nie odważyli się sprzeciwiać. Odnieśli sukces. Za każdym razem, gdy ktoś pomyślał o ucieczce, stawało mu przed oczami zmasakrowane, martwe ciało kolegi. Zresztą, gdy dorośliśmy, zrozumieliśmy, że tak naprawdę nie ma stąd drogi ucieczki. A nawet jakby była, to po co uciekać? Dokąd? Przecież nawet nie wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy. Nie mieliśmy pojęcia, gdzie są nasi rodzice. A później, dzięki skutecznym działaniom wojska zaczęliśmy zapominać o wcześniejszym życiu. A gdy puścili nas na wojnę, wyszkolone maszyny do zabijania, nikt nie myślał o innym, lepszym życiu. Bo nikt go nie znał i w nie nie wierzył.
    Rozglądam się dookoła. Szarość przecinana czerwonymi smugami ognia i pocisków. Kłębiące się na niebie, czarne chmury, nieprzeniknione, zawsze obecne. A wśród tego wszystkiego my, żołnierze. Wszyscy w takich samych, czarnych kombinezonach. Jak automaty, pociągane za sznurki marionetki, odgrywamy spektakl zniszczenia, uderzając w biało ubrane, nieprzyjacielskie figurki. Naszych wrogów. Przynajmniej tak nam powiedziano. Wskazali palcem, powiedzieli To wasi nieprzyjaciele. Zabić ich. Więc to robimy. Podążamy za rozkazami.
    Skamieniała, wyschnięta ziemia przyjmuje poległych z otwartymi ramionami. Żywi się ich krwią. Czy kiedyś będzie miała dość? Czy kiedyś posili się czystą wodą? Urodzi piękny kwiat? Źdźbło zielonej trawy? Nie mam pojęcia. Nawet nie umiem sobie tego wyobrazić. Nie znam tych wszystkich kolorów. Żyję wśród czerni, szarości, bieli i czerwieni. Nie pamiętam, jak wygląda żywa roślina. Mama chyba mówiła, choć może to sobie tylko wyobraziłem, że zielony oznacza spokój, wyciszenie.
    Czuję ostry, przeszywający ból. Patrzę zdziwiony na rozlewającą się na boku plamę krwi. Mrugam zdziwiony. Patrzę w oczy wroga – niewroga. Padam. Ląduje twarzą w ziemi. Wokół toczy się walka, lecz tego nie widzę. Moje oczy wpatrują się w, leżący przede mną, kamień, pod którym niepewnie stoi malutkie źdźbło trawy. Jeden, mały, cherlawy, zielony patyczek. Zamykam oczy i jestem spokojny.

  71. Upadł. Późne promienie słoneczne delikatnie pieściły jego policzki. Czuł spokój, w najdziwniejszym tego słowa znaczeniu.
    W okół tryskała krew. Krzyki przeszywały powietrze, tnęły nadzieje człowieka na przeżycie. Kolejna fala. Potwory o ludzikch twarzach, jedyne ludzkie uczucia jakie w nich zostały to głód i pragnienie. Głód śmierci i pragnienie krwi. Ich jedynym celem było zabijanie. Wygaszanie ogników życia z oczu ich ofiar. Barbarzyńcy w długich włosach, z wymalowanymi twarzami popadli w amok. Cokolwiek co się ruszało i było w ich zasięgu, ginęło.
    Oplótł ręce na klindze miecza. Popatrzył na brzuch. Z rany toczyła się gęsta czerwona maź. Zbliżali się, rycząc. Gęsta para uciekała mu z ust, oddychał spokojnie. Struga potu spłynęła mu po bliźnie, która rozciągała się po całej prawej stronie twarzy. Nozdrza powoli wchłaniały zapach ziemi, krwi i śmierci. Widział swoich żołnierzy. Widział ich, widział ich śmierć. W miejscu takim jak to umysł zastępuje instynkt. Intuicja karze przeżyć a zwierzęce pozostałości po dawnych przodkach nakazują zadawać ból. Nie czuł winy był gotów poświęcić wszystko by chronić swoją ziemie. Ludzi którzy pod jego wodzą poszli na śmierć. Tych samych co w tej chwili mogą oglądać resztki swojego ciała z perspektywy dwóch metrów, mogą zbierać swoje kończywy wśród błota i trawy.
    Czarne sępy, zataczały leniwe kręgi nad chmarą wojowników. Jutro gdy wszystko się skończy przystąpią do uczty. Każdy kawałek mięsa zostanie oderwany od kości. Luźne stawy, wiotczejące tkanki, to wszystko zniknie w ich żołądkach. Do póki nie zgnije i nie zatopi doliny smrodem zwłok i porzuconych nadziei.
    Cienie zaczynały się wydłóżać by po chwili zniknąć całkowice. Niebo rozświetlał księżyc i dywan płomiennych strzał, leciały w strone jednostek wroga. Długowłosy mężczyzna uklęknął. Ociężałe skronie podniosły wzrok do góry. Zwierzęta nadciągały były coraz bliżej. Czuł promieniujący ból który paraliżował mu nogi. Wsadził palce w rane. Zawył. Z oczu poleciały łzy. Myślał o córce. Nikt jej teraz nie mógł ochronić. Przywoływał jej twarz. Anioł w ludzkiej skórze. Blond włosy i niebieskie oczy, smukła pociągła twarz i niewinny uśmiech który posiadają tylko dzieci.
    Odgłos hordy przybierał na sile. Tętent biegu wprowadzał ziemie w drganie. Musiał walczyć, miał dla kogo i o co. Był przewodnikiem swych ludzi. Ostateczny koniec miał odegrać się teraz. Wstał, wziął do ręki miecz. Ostrzem wskazał zbliżającą się fale. Złapał kontakt wzrokowy z jednym z nich. To będzie jego ofiara, o jedną bestie mniej ale za jaką cene?

    Pomysł bloga świetny, wiele cennych informacji 😉

  72. Nie zamierzam zastanawiać się nad celowością. Żyjemy w tym samym świecie, rodzimy się, i umieramy. Tak samo. Tak po prostu. Nie będę rozmyślać skąd we wszystkim potrzeba czucia bycia ponad, bycia bardziej, mocniej, patrzenia na głębokie, intensywne kolory, czucia w nozdrzach zapachów zmysłowych, uderzających esencjonalnych BARDZIEJ, niż te którą czują wszyscy inni. Tacy sami. Wszyscy w ten sam sposób próbują być inni. Nikt nie rozumie, jak to dążenie do bycia „ arcy” jest pospolite. Nie zamierzam się już nad tym zastanawiać.
    Nie powiem Ci, co teraz będzie. Nie ma na to rozważanie czasu, nie ma miejsca w mojej głowie, na wyjścia, argumenty, plany B. Myślę tylko o tym, że nigdy nie zrozumiem jak można narzekać na tak piękną pogodę? Ze wszystkich mi znanych, lubię ją tylko ja. Oni mówią „ pod psem”, że wyjść się z domu nie chce. Co jest milszego, niż rześka mżawka? Dzień jasny, ale bez oślepiającego słońca. To jest dzień doskonały. Zawsze w taką aurę wychodziłam z domu, z wielkim uśmiechem. Główkuję, i główkuję, i nadal nie widzę powodu, dlaczego bardziej by lubić nieznośny ukrop, i duszące powietrze. Przecież do życia potrzebny jest wiatr! Bez wiatru nic nie może się zmienić, nic pójść na przód! To wiatr przynosi nowe, nawet jeśli w pakiecie jest ulewa, czy śnieg. Może przy najbliższym podmuchu wyśle na wszystkim zrozumienie. Pewnie w formie potężnego gradobicia. Będzie tłukło we wszystko, miażdżyło. I w pojedynkę, nie będzie ratunku. Zrzeszanie się, będzie koniecznością. Troska o siebie nawzajem, będzie naturalną częścią życia- przeżycia.
    Czas najwyższy uświadomić sobie, jak postęp techniczny, cofa umysłowy, uczuciowy. Jak życie w rodzinie, grupie, wspólnocie, społeczeństwie odchodzi na bok. Gdy nie to, nie musiałabym czekać na wiatr nowego. Sama. Tylko z psem. Ukochanym, jedynym bliskim, co żywe.
    Umiera się nadal tak samo, tylko w samotności. Nikt już nad sobą nie płacze, nikogo nie brakuje nikomu. Nikt nie zna nikogo. Rodziny nie rozmawiają ze sobą. No chyba, że chodzi o przelewy, zakupy, czy inne dobroci. Cud, że pamiętają swoje imiona. Nie dba się już o chorych. To kosztuje za dużo. Nie wystawia się zmarłym nagrobków. Nie czuje się już takiej potrzeby. To kosztuje za dużo. Nie życzy się nikomu dobrze. Cóż to by była przecież za hipokryzja. Najpierw wybijać komuś szyby w oknie, kraść mu kosztowności, demolować, co się da, a później składać „ wszystkiego najlepszego”. Nikogo nie razi już ból innemu zadawany. Nikt się nie krzywi na widok krwi, i później ropy z ran.
    Miłość? A to dobre. To tylko ja, i mój pies.
    W sklepach kuje się za pieniądze, zabrane słabszym. Sklepy to jedyne miejsca, w których pracują ludzie, i im się jeszcze płaci. To jednak kwestia czasu. Właściciele firm dawno zauważyli, że na rozdzielaniu pensji wychodzą dość blado. Płacili więc coraz mniej. W końcu przestali płacić w ogóle. Ludzie z reguły nie pracują. Jedzą, co ukradną. Ukradną, jeśli skrzywdzą, potną, zatłuką młotkami. Prawie nikt w mojej okolicy, nie ma już swojego domu. Bez pieniędzy nie ma domu. Proste. Biedny nie znaczy jednak bezpieczny. Jesteśmy dla siebie tylko konkurencją w konkursie „ kto dziś coś zje”.
    Jedynie tylko starsi ludzie, którzy pamiętają dawne czasy płaczą nadal na losem swoich bliskich. Nad tymi, którzy odeszli, których musieli sami pochować. Nad tymi, którym już wszystko wydarto. Oni jedynie wiedzą, że to wielka wojna, że nikt nie wywiesi tu białej flagi. Wojna człowieka, z człowiekiem. Wojna dóbr z …. Nie wojna z niepochamowanej zachłanności człowieka, z nim samym. Ja, już staruszka, płaczę z innymi starcami. I płaczę z obawy o psa. I płaczę z tęsknoty za wiatrem.

  73. Ocknął sie , nie wiedzial jak dlugo lezal pol przytomny a moze stracil kontakt ze swiatem,nie wiedzial tego.
    To co zoabzczył wokoło przeszylo przerazeniem jego umysł na wskroś,dlaczego do tego dopuscil,dlaczego tu sie znalazl.
    Nie mogl znalezc odpowiedzi na te pytania,jego ramie przeszywał okropny ból postrzelonej mocno nadszarpnietej ręki.
    Koniecznie chcial wydostac sie z centrum tej bitwy , powietrze smagały niezliczone kule wystrzeliwane z wszelkiego rodzaju broni.
    Myśli chaotycznie przebiegały przez jego mocno wytęzony umysł,chciał żyć,miał piekną kochającą żone i kochajacego go syna.
    Podjąć szybko decyzje,walczyć nadal czy podjąć nie dające pewnosci starania wydostania z piekła ktore przybierało na sile z sekundy na sekunde coraz bardziej.
    Jego wzrok panicznie szukał bratniej duzszy,kogoś kto pomogłby mu podniesc sie z czerwonego od krwi błota zmieszanego z szczątkami porozrywanych ludzkich ciał.
    Czuł że traci znowu przytomnośc i starał sie ze wszystkich sił jakie był w stanie w tym momencie skumulować stawić czoła swojemu ciału,nie pozwolic aby znowu bezwladnie jego twarz legła w błocie.
    Czy warto było walczyć o ten kawałek miasta ktore i tak zmierzało ku rychłemu upadkowi,zostało przecież juz dawno opanowane przez imigrantów,garstka ludzi przeciwko armi ciemnoskórych ludzi chcących zawladnac kolejnym miastem….
    Udało mu sie w koncu doczolgac do kamienicy ktora w czasach jego dziecinstwa wydawala sie byc ogromną,teraz byl to tylko mur za ktorym mogl sie schowac przed atakami ze strony nachodzców.
    Udało sie…..uszedl z zyciem ale co z miastem?
    Czy ktos jeszce walczy o tę częsc miasta w ktorej sie wychował,o miasto ktore dawalo mu do tej pory schronienie?
    Nie potrafiłteraz odpowiedzec na wciskające sie w jego umysł pytania,było mu juz chyba to obojętne,jedyne czego pragną wziasc w ramiona swoja ukochana ponad wszystko rodzine,to dla nich podjął próbe walki z napastnikami….

  74. To nic, że ćwiczenie to powstało bardzo dawno temu 🙂 Postanowiłam je zrealizować i podzielić się efektami mojej twórczości.

    W każdej sekundzie ktoś traci życie. Jedni giną śmiercią naturalną – mają to szczęście i starzeją się u boku ukochanej osoby, a potem odchodzą. Inni padają ofiarą nieszczęśliwych wypadków: spadają z konia, zostają przygnieceni przez beczki z powszechnym niegdyś w tym królestwie trunkiem – winem. Kolejni tracą życie z powodu własnego roztargnienia, przykładowo tonąc w czeluściach tutejszych mokradeł. Następnym znowuż odbiera się życie celowo. Istotną rolę odgrywają także nieuleczalne choroby, takie jak trąd, grypa, gruźlica czy święty ogień[i], wszakże tego, co dzieje się tutaj, nie da się przypisać do żadnej grupy.
    W tym miejscu setki martwych ciał są zupełną normalnością. Na polu bitwy nikogo nie odraża widok rosłego mężczyzny pozbawionego głowy, który leży gdzieś w pobliskich szuwarach. Nie jest również obcy obraz jakiegoś chuderlaka z połamanymi bądź odciętymi kończynami. Spływająca zewsząd krew, liczne fragmenty ciał, porozrzucane w ferworze walki elementy zbroi, miecze, topory i tarcze, życia odebrane niewinnym ludziom – to tylko nieliczne ze żniw, jakie zebrała ta batalia. Do tego dochodzi jeszcze odór zgnilizny, ciała walczących i potężne chmary much spragnionych zepsutego mięsa…
    Wrogie wojsko obłupiło całe nasze królestwo. Została nam odebrana nasza ziemia, niewielkie zapasy jedzenia, majątki, a co najgorsze – rodziny. Doskonale zdawałem sobie sprawę, że w niedalekiej przyszłości przyjdzie nam walczyć na śmierć i życie. Zanosiło się na to już od wielu lat, kiedy w królestwie zaczynało brakować jedzenia, a mieszczanie przyczyniali się do powstawania wielu zamieszek. Tłumaczyłem naszemu królowi, iż ktoś wykorzysta niestabilną sytuację panującą w naszym kraju, lecz on nie dopuszczał do siebie tej informacji. Anglicy wykorzystali okazję i zaatakowali nasze królestwo.
    Król Venceslaus Gregory I stracił życie dokładnie dwa dni temu. Byłem jego najdroższym przyjacielem, jedynym, któremu w zupełności mógł ufać. Nie zdradziłbym go nigdy. Nie pozwalał mi na to mój honor, a także zobowiązania, jakie wobec niego miałem. Trzymając jego bezwiedne ciało w ramionach pozwoliłem sobie na chwilę zwątpienia. W wygraną naszego królestwa, we wszystkich tu obecnych żołnierzy i we mnie samego. Patrząc przez łzy na niknące w oddali ciało mego przyjaciela, zabierane w bezpieczne miejsce przez gromadę zaufanych żołnierzy, poczułem przypływ chwilowego bohaterstwa. Postanowiłem, że nie umrę, dopóty śmierć naszego króla nie zostanie pomszczona.
    Dlatego teraz znalazłem się w centrum walki. Żołnierze wroga otoczyli mnie ze wszystkich stron. Nikt z naszych nie spieszył mi z pomocą, którą w tym momencie bym nie pogardził. Dwunastu na jednego nie było sprawiedliwym zagraniem, jednakże w miłości i na wojnie wszelkie chwyty są dozwolone. Obróciłem się dookoła, próbując wpaść na jakiś sensowny plan. Uciekać, a może stawić im wszystkim czoła? Toż to byłby szczyt wszelkiej głupoty! Ku mojemu zdziwieniu żaden z wojowników nie poruszył się ani o krok, uznałem więc, że to może być moja jedyna szansa.
    Dobyłem miecza i ruszyłem na pierwszego z brzegu żołnierza. Brodaty mężczyzna w czerwonych barwach nie spodziewał się mojego ruchu. Zdążyłem przebić jego brzuch i odskoczyć na lewo, zanim oberwałbym od innego uczestnika walki. Szóstka wojowników rzuciła się na mnie. W tej właśnie chwili przybiegło troje rycerzy z mojego królestwa, którzy zajęli się tamtymi. Widziałem, jak walczą i dają sobie radę. Zerknąłem w kierunku pięcioosobowej tury przeciwników, która na mnie ruszyła. Ten będący najbliżej mnie zadał mi głęboki cios. Na szczęście trafił w ramię. Wypuściłem powietrze przez usta z sykiem. Bolało jak diabli, aczkolwiek musiałem wytrzymać. Schyliłem się, widząc jak miecz leci w kierunku mojej głowy. Przeciwnik źle wyprowadził swój cios, więc z łatwością go odbiłem. Posłałem mężczyznę jednym kopniakiem na ziemię. Z drugiej strony nadbiegł kolejny walczący. Cofnąłem się, unikając jego miecza. Poluźniłem lekko chwyt moich dłoni na rękojeści i rozprostowałem palce. Zacisnąłem je z powrotem, przygotowując się na mocny cios. Mój przeciwnik potknął się jednak o wystający z ziemi kamień i upadł. Ludzie mówią, aby nie dobijać leżącego. Mimo iż zależy mi na zwycięstwie, nie mogę zapomnieć o moim honorze. Zostawiłem więc przewróconego mężczyznę i odwróciłem się w drugą stronę.
    Z trójki żołnierzy króla Venceslausa Gregory’ego I, którzy przybiegli mi z pomocą, został tylko jeden. Ledwie radził sobie z przeciwnikiem. Pozostali leżeli powykrzywiani pod dziwnymi kątami na wydeptanej trawie. Co się stało? Przecież szło im tak dobrze.
    Na mnie biegł już ostatni wróg, spośród wszystkich, którzy przedtem otoczyli mnie orszakiem. Zadałem cios. Moja klinga ze zgrzytem przejechała po stali przeciwnika. Ten zwinnie wymanewrował i ugodził mnie w bok. Nie przejmowałem się bólem czy krwią, jedynie sapnąłem, gdyż teraz liczyła się jedynie wygrana. Wyprowadziłem cios i obdarzyłem wrogiego żołnierza solidnym rozcięciem na brzuchu. Ten złapał się za bolące miejsce. Po chwili przystąpił do ponownego ataku. Ciął, starał się trafiać, posuwał do przodu. Nie byłem mu dłużny. Walka była wyrównana, do czasu, kiedy przeszył mnie ogromny ból w plecach. Ujrzałem miecz, który równie szybko się wysunął, co mnie przebił. Upuściłem rękojeść mojej klingi i opadłem na kolana. Złapałem się za brzuch. Była na nim rana, z której wylewały się ogromne ilości krwi. Zostałem kopnięty i poleciałem twarzą wprost w błoto.
    Nie wiem, jak długo leżałem. Nie byłem w stanie się podnieść. Zdołałem jedynie wysunąć rękę przed siebie i delikatnie unieść głowę. Przed oczami zamajaczyły mi czarne plamy. Odgłosy bitwy nagle uderzyły we mnie ze zdwojoną siłą. Krzyki, zderzenia mieczy, dźwięk upadających ciał. Rąbnąłem głową w chłodną ziemię.
    Nie sprostałem wyzwaniu, nie pokonałem wroga i nie pomściłem mojego przyjaciela. W dodatku skończyłem tak jak on. Teraz mogłem liczyć tylko na to, by nasze królestwo jakimś cudem wygrało i żeby śmierć mojego przyjaciela nie poszła na marne. By śmierć poczciwego władcy umocniła wszystkich ocalałych.

    [i] w średniowieczu było to ciężkie zatrucie sporyszem, w początkowej fazie często mylone z trądem.

  75. Otworzył oczy. Wszędzie wokół toczyła się walka. Zastanawiał się co się stało, powoli obrócił głowę w lewo i wtedy potylica eksplodowała bólem. Czuł że powinien wstać i walczyć dalej, przecież po to tu przyszedł – by bronić kraju. Z drugiej jednak strony bał się, że jak tylko wstanie to ktoś odrąbie mu głowę nim jeszcze zdąży unieść miecz. Próbował sobie wmówić, że nie jest w stanie się podnieść, a promieniujący z tyłu głowy ból tylko go w tym utwierdzał.

    Uświadomiwszy sobie, że leży tak już od dobrych paru minut stwierdził, że nie ma co kusić losu i lepiej dalej udawać trupa. Jednak podczas gdy wkoło wirowały miecze i topory, a kolejni jego kompani padali martwi coraz bardziej paliło go poczucie wstydu. Przecież nikt go nie zmuszał, by wziął udział w tej walce, a teraz swoim tchórzostwem oszukał siebie i towarzyszy broni, którym obiecał walczyć u ich boku do końca.

    Walcząc dalej z myślami obrócił delikatnie głowę w prawo i natrafił na spojrzenie jednego z wrogów, który akurat szukał sobie przeciwnika. Zimno przeszyło całe jego ciało, a wcześniejsze rozterki uleciały tak jakby nigdy ich nie było. Z przerażeniem obserwował jak przeciwnik rusza w jego stronę. Zebrał wszystkie siły i spróbował się podnieść. Przed oczami pojawiły się gwiazdy, a paraliżujący ból na chwilę odebrał mu oddech.

    Kiedy otworzył oczy ujrzał pędzący w stronę jego klatki piersiowej miecz. Poczuł mocne ukłucie i powoli odpłynął w ciemność.

  76. Niedopracowany, tylko dwa razy sprawdzony, pisany na szybko, ale mam nadzieję, że nie jest, aż tak zły. Chociaż pewnie, gdy później będę to czytać doszukam się dużo błędów, które koniecznie trzeba będzie poprawić.
    Jednak już teraz prosiłabym o opinię. 🙂

    Zimno. Przeraźliwe zimno otoczyło mnie ze wszystkich stron i ciemność, niezgłębiona, mroczna ciemność. Byłam sama, sama pośrodku pustki, chociaż…słyszałam dźwięki, straszliwe dźwięki. Głuchy szczęk metalu zagłuszany był przez ostre jęki urwanych krzyków. Krzyków cierpiących ludzi, krzyków konających. Poczułam na twarzy coś gęstego, a zarazem ciepłego. Czerwona maź rozproszyła mrok, który chwilę wcześniej mnie pochłonął. Mrok strachu, mrok przerażenia. Patrzyłam na ludzi. Na bezbronnych cywilów bezlitośnie przebijanych długimi mieczami przez chordę byłych żołnierzy, w których w oczach pobłyskiwało czerwone światełko, czerwona iskra. Znak, że nie stoją po dobrej stronie.

    Wokół mnie toczył się zażarty bój. Obok cywilów pojawili się obrońcy. Ostatnia drużyna światła. Czy zwyciężą?

    Nagły błysk metalu uświadomił mi niebezpieczeństwo. Przecież stałam w samym środku bitwy. W ostatnim momencie uchyliłam się przed ciosem, płynnie i celnie uderzając w odsłoniętą część ciała napastnika. Mężczyzna zgiął się w pół, wypuszczając z dłoni klingę. Z otwartej rany brzucha wytrysnęła krew, opryskując rękaw sukni.

    To miał być mój ślub, mój najpiękniejszy dzień w życiu, a teraz? Walczę na śmierć i życie z wojownikami ciemności. Łzy szybko utorowały sobie drogę na moje policzki. Ostatnia walka, ostatnia bitwa. Jeśli zginę…nikt nie będzie miał szans, jeśli wygram…rozejrzałam się po polu bitwy. Na ziemi ścieliły się krwawe trupy wojowników. Zakrwawionych, białych strojów było znacznie więcej niż czarnych. Przegrywaliśmy. Kolejny raz usłyszałam świst niedaleko mnie. Lekkim mieczem napełnionym mocą światła, odbiłam cios przeciwnika. Kolejny nieprzyjaciel został powalony na ziemię.

    Od czego się zaczęło?

    Od lat staraliśmy się pozbyć siły ciemności, a oni…oni byli mądrzejsi od nas, od wieków przygotowywali się do tego starcia. Zlikwidowano naszych w ponad połowie od tego czasu, ale mimo wszystko nie mieli szans (przynajmniej tak myśleliśmy), bo ich również ubyło. Postanowili nas osłabić, nigdy nie okazywali pełni swoich sił.

    Ostatnia drużyna światła…w niej jedyny ratunek. Nie możemy się poddać! W ciągu zaledwie godziny od ataku pozostało nas zaledwie trzydziestu, a ich…byli dużo liczniejsi, około trzystu ludzi. Jeśli każdy z nas zwyciężył by ze stu z nich…nie miałam już sił. Ramiona opadały mi ze zmęczenia, słyszałam jęki ludzi, widziałam cierpienie innych, czułam ich ból. Bycie władczynią narzuca ogromny ciężar. Potrafię wyczuć emocje moich poddanych.

    Jak mogłam zignorować ten pozorny spokój, jaki zapanował po naszym ostatnim zwycięstwie?! Rok czekałam, aż coś się wydarzy, nie robiąc nic, nie szukając przyczyn. Jeśli przeżyję, już nigdy więcej się nie zakocham! Żałość ogarnęła moje serce, na wspomnienie bruneta. Był wybrankiem mojego serca. Miłym, przystojnym, zawsze gotowym do pomocy…zginął na pierwszym froncie. Starał się nie dopuścić do walki. Gdy strzała przebiła jego serce na wylot…łza wymknęła wraz z mrugnięciem. Nie mogę teraz o tym myśleć! Muszę zwyciężyć, choćby nie wiem co!

    Kolejny, już chyba dwudziesty trup upadł obok moich nóg. Muszę dopaść przywódcę, chociaż nie wiem ile to da.

    Przedzierałam się przez tłum walczących. Cywile zginęli, co do jednego. Otarłam łzy z policzków, starając się zachować pozorny spokój. Z wyuczoną precyzją unikałam ciosów, pozbawiając wrogów życia. A jeśli ci wszyscy, którzy stoją po jego stronie, są zmuszeni do udziału w bitwie? Jeśli mają rodziny, dzieci…nie, nie mogę o tym myśleć! To wszystko utrudnia.

    W czasie całej walki tylko jeden raz ostrze przecięło mą skórę. Dałam się zaskoczyć tuż na początku bitwy, kiedy wróg niespodziewanie na mnie naparł. Cięcie nie było głębokie, zaledwie draśnięcie, więc czułam tylko lekki ból w lewym ramieniu.

    W końcu wypatrzyłam Arona- czyste wcielenie zła i nienawiści. Chciał przejąć świat tylko dla siebie. Nie mogę pozwolić, by mu się to udało. Walczył obok jednego z podpalonych domów. Głupotą było organizowanie wesela na wsi, że też się na to zgodziłam! Wycieńczona stanęłam naprzeciw niego.

    – Witaj Angelo- zauważył mnie i uśmiechnął się szyderczo.

    – Dosyć!- krzyknęłam.- Przestań atakować moich ludzi!

    Zaśmiał się, nie spuszczając ze mnie wzroku. Biali nie podchodzili już do niego, zająwszy się innymi. Dobrze zrobili. Nie mieli z nim najmniejszych szans. Przestał walczyć, mógł odpocząć, jednak ja ciągle narażona byłam na atak ze strony jego pobratymców.

    – Miałbym przestać? To niedorzeczne- wciągnął powietrze głęboko do płuc- taki piękny zapach krwi i czystego cierpienia unosi się w powietrzu, nie czujesz?

    Dobrze wiedział, że czuję. Wiedział, że przez to cierpię.

    Nie mogłam pozwolić, by więcej ludzi umarło i tak nie mamy szans na zwycięstwo, więc pozostało tylko jedno wyjście.

    – Walcz ze mną! Jeśli przegram, obejmiesz władzę, lecz nie zabijesz już więcej ludzi, jeśli zaś wygram, wyniesiesz się stąd.

    – Cóż za niekorzystny układ- stwierdził, ciągle mając na twarzy szyderczy uśmiech.- Przecież wiadomo, że mam przewagę. Nie zdołacie mnie pokonać. Zmiażdżę was.

    – Boisz się?- warknęłam, uchylając się od niespodziewanego ciosu, który nadszedł z tyłu. Wbiłam miecz, po samą rękojeść, w ciało napastnika.

    – Cha, cha, cha, czego miałbym się bać. Dobrze, zgadzam się.- W tym samym momencie wszyscy zaprzestali walki, jakby byli zaprogramowani na te dwa słowa.

    Stanęliśmy naprzeciwko siebie, na środku pobojowiska. Zmasakrowane ciała zabitych, będą utrudniały poruszanie się w czasie walki. Na znak Arona wszystko zostało uprzątnięte, a ludzie ustawili się naokoło nas w okręgu. Miałam marne szanse na wygraną, ale nie dałam po sobie niczego poznać. Chciałam tylko, by ocalali byli bezpieczni, choćby pozornie.

    Rozpoczęła się walka, czekałam na jego ruch. Kiedy z góry błysnął metal, odbiłam go szybko, wykonując po chwili cios w bok, ale ten został natychmiast zatrzymany. Uchyliłam się przed ostrzem w ostatnim momencie, gdy ten chciał dosięgnąć mojego gardła i wykonałam obrót w tył. Stając w obronnej pozie uchroniła się od kolejnego ataku, napierając na napastnika od dołu. Mimo krańcowego wycieńczenia, walczyłam równie dobrze jak po dobrym odpoczynku. Zdziwiło mnie to. Widocznie nie doceniałam swoich sił. Kolejny raz uskoczyłam w bok, próbując chociażby drasnąć przeciwnika, ale on był równie dobry w walce wręcz. Widziałam w jego oczach złość. Pewnie myślał, że łatwiej pójdzie i zwycięży po kilku minutach.

    Słońce powoli zachodził za horyzont. Nie wiem ile walczyliśmy, nie czułam zmęczenia a jedynie determinację i upór. Za wszelką cenę musiałam zwyciężyć.

    W końcu mój przeciwnik zachwiał się. Nie był to zaplanowany ruch, widziałam to w jego oczach. Osłabł. Wykorzystując to, naparłam na niego z jeszcze większą siłą, o jaką nigdy bym się po sobie nie spodziewała. Gdy klinga powoli wsuwało się pod ciemny strój w ciało, coś poszło nie tak. Wciągnęłam głęboko powietrze w płuca czując, jak ucieka ze mnie życie. Usłyszałam odgłosy wszczętej walki i krzyki. Ktoś złapał mnie w połowie upadku. Odwrócona na plecy i wciąż trzymana na rękach spojrzałam ostatni raz w niebieskie oczy. Z mojej piersi, tam gdzie znajdowało się serce, wystawało zakrwawione ostrze. Po chwili, gdy nieświadome łzy spłynęły na ziemię, pochłonął mnie gęsty mrok, zamazujący wszystkie wspomnienia.

    Kolejny raz ciemność nas zdradziła. Kolejny raz zostaliśmy oszukani. Kolejny raz…ostatni raz przegraliśmy.

  77. Spoglądam na mój stary, obdrapany zegarek z pękniętą szybką, który wskazuje, że już od 15 minut i 45 sekund mamy południe. To szczególny dzień, ale nieszczególne popołudnie. Jest szaro, zimno i mży. Niebo płacze od tygodnia, ale dziś w inny sposób. Zawsze uczono mnie, że płacz jest oznaką słabości. Długo wierzyłem w to kłamstwo zanim zrozumiałem, że to przywilej bogów. Już za późno na zmiany, ale miło jest poczuć łzy na policzku, nawet jeśli nienależną do mnie. Stoję po kostki w błocie na jakimś zasranym polu przyglądając się mojej, tarzającej się w gęstej mazi, kompani. Kule świszczą z każdej strony, resztki mojego munduru już dawno zespoliły się z ciałem, a dym i smród palonej tkanki ludzkiej drażnią drogi oddechowe. Ale ja się nie poddaje i twardo stoję z nadzieją, że w końcu dopadnie mnie któraś z kul, że z szybkością kolibra przebije klatkę piersiową i dotrze do miękkiej powłoki serca, przynosząc ciemność. Nie. Nie jestem tchórzem, jestem bohaterem, jak my wszyscy tutaj. Jesteśmy głodnymi, wycieńczonymi i zakrwawionymi bohaterami walczącymi o kawałek miedzy dla jakiegoś dupka na złotym krześle, którego nawet nie znamy. Słyszę nadlatujące samoloty. Podnoszę głowę i rozpoznaję wrogie f16. Kule się mnie nie imają, więc może jego pociski będą? Rozkładam ręce niczym ptak i z nadzieją czekam. Niestety nie ja jestem celem, a nasz generał, którego kawałeczki miotają się w powietrzu jeszcze długo po naciśnięciu odpowiedniego guzika na pokładzie wroga. Stoję zbyt daleko by zginąć i zbyt blisko, aby wyjść z tego bez szwanku. Podmuch wybuchu przewraca mnie na plecy, a w moje ramiona wpada piłka. Podnoszę ją bliżej oczu i przekonuje się, że to jednak nie piłka tylko porucznik, który oberwał przy okazji. Porucznik ma szeroko otwarte oczy i błogi uśmiech na ustach. Przynajmniej już nie jest głodny – przebiega mi przez myśl.
    – I jakie rokowania poruczniku wygramy tę wojnę? – pytam.
    -Już wygraliśmy szeregowy. Otoczyli nas, ale my już wygraliśmy.
    Wygraliśmy.
    Zawsze myślałem, że umrę jako staruszek otoczony stadem wnuków i dzieci. Wierzyłem, że zanim wezmę swój ostatni oddech, powiem im coś mądrego, coś co będą mogli powtórzyć swoim wnukom. Przecież ostatnie słowa powinny być mądre, prawda? Ale co może powiedzieć dziewiętnastolatek, który zakładał, że na wszystko ma jeszcze czas? Chyba tylko, że żałuje. A więc, żałuję, że nie czytałem lektur, może gdybym nie odkładał tego do emerytury, umiałbym teraz umrzeć w lepszy sposób.

  78. W imię Chrystusa!
    Hip hip hurra! Właśnie walczę na śmierć i życie i jak się domyślacie – za chwilę umrę. Zajebiście, co nie? Ale po kolei.
    Po pierwsze – to nie moja wojna. Zostałem w to wciągnięty i mimo mojej woli muszę zabijać, a za chwilę nawet umrzeć.
    Powiem tak: kompletnie nie widzę sensu umierania z powodu religii. No bo, bądźmy szczerzy, Bóg nie istnieje. Nigdy nie istniał i nie będzie. Jak to kiedyś przeczytałem ,,Gdyby Boga nie było, należałoby Go wymyślić”. Uważam to za prawdę. Trochę śmieszne, że umrę za czyjąś fantazję, ale… Teraz już nie mogę się odwrócić.
    Po drugie – nigdy mi do głowy nie przyszło, że zrobię to wszystko. Że będę torturować tych wszystkich ludzi, że będę strzelał im w łeb, że zrobię wszystko aby tylko wyjawili tajne informacje.
    Nie chciałem tego robić. Zmuszono mnie. Zagrozili, że będą torturować moją córeczkę. Że zabiją nie tylko moją siostrę, ale także żonę. Nie mogłem na to pozwolić.
    I to był mój błąd. Oni i tak ich zamordowali, a ja tak bardzo się wstydzę tego wszystkiego. Nie potrafię spojrzeć sobie w oczy w lustrze. Nienawidzę siebie i tego kim się stałem.
    Bóg nie istnieje. A jeżeli już, to jest Szatanem i nie ma w sobie nawet okrucha dobroci. Nikt miłosierny nie pozwoliłby na takie cierpienie, które przeżyłem, albo którego byłem sprawcą.
    Powinienem więc zmienić mój początek i napisać, iż umieram za Diabła, a nie Jezusa.
    No więc poprawka.
    W imię Szatana!

  79. W imię Chrystusa!
    Hip hip hurra! Właśnie walczę na śmierć i życie i jak się domyślacie – za chwilę umrę. Zajebiście, co nie? Ale po kolei.
    Po pierwsze – to nie moja wojna. Zostałem w to wciągnięty i mimo mojej woli muszę zabijać, a za chwilę nawet umrzeć.
    Powiem tak: kompletnie nie widzę sensu umierania z powodu religii. No bo, bądźmy szczerzy, Bóg nie istnieje. Nigdy nie istniał i nie będzie. Jak to kiedyś przeczytałem ,,Gdyby Boga nie było, należałoby Go wymyślić”. Uważam to za prawdę. Trochę śmieszne, że umrę za czyjąś fantazję, ale… Teraz już nie mogę się odwrócić.
    Po drugie – nigdy mi do głowy nie przyszło, że zrobię to wszystko. Że będę torturować tych wszystkich ludzi, że będę strzelał im w łeb, że zrobię wszystko aby tylko wyjawili tajne informacje.
    Nie chciałem tego robić. Zmuszono mnie. Zagrozili, że będą torturować moją córeczkę. Że zabiją nie tylko moją siostrę, ale także żonę. Nie mogłem na to pozwolić.
    I to był mój błąd. Oni i tak ich zamordowali, a ja tak bardzo się wstydzę tego wszystkiego. Nie potrafię spojrzeć sobie w oczy w lustrze. Nienawidzę siebie i tego kim się stałem.
    Bóg nie istnieje. A jeżeli już, to jest Szatanem i nie ma w sobie nawet okrucha dobroci. Nikt miłosierny nie pozwoliłby na takie cierpienie, które przeżyłem, albo którego byłem sprawcą.
    Powinienem więc zmienić mój początek i napisać, iż umieram za Diabła, a nie Jezusa.
    No więc poprawka.
    W imię Szatana!

  80. – Kurw…
    Głos ugrzązł mi w gardle w pół słowa… ostatniego słowa jakie wypowiedziałem na tym łez padole. Piekielny ból przeszywa moje ciało. Rozchodzi się od piersi ku ramionom i szyi. Spoglądam w dół i widzę dziurkę w mundurze otoczoną czerwoną, nieregularną plamą. Plama w mgnieniu oka robi się coraz większa. Czuję jak ciepły płyn spływa mi po brzuchu. Dookoła jest dziwnie cicho. Przed chwilą huk wystrzałów i wybuchających pocisków był nie do wytrzymania.
    Postacie wokół mnie poruszają się jak w zwolnionym, czarno-białym filmie. Ktoś macha ręką wykrzykując niesłyszane przeze mnie słowa. Jakiś żołnierz leży chowając się za resztką betonowego muru, który kiedyś był częścią czyjegoś domu. Jego kolega zamachuje się wyrzucając w górę grant. Po drugiej stronie ulicy widzę nadbiegających przeciwników. Są równie przerażeni jak my.
    Nagle obraz znika. Widzę białe obłogi leniwie sunące po błękitnym niebie. Leżę i nie obchodzi mnie już przebieg starcia. Nie interesuje mnie kto dzisiaj zostanie zwycięzcą a kto umrze pokonany. Dziś ja jestem przegranym. A więc to tak jest umierać.
    I po co mi to było. Czy chciałem być bohaterem? Uciec od zbyt surowego ojca? Pokazać, że do czegoś się nadaję? Teraz to i tak już nie ważne.
    Ostatnio patrzyłem w chmury leżąc na łące pełnej żółtych kwiatów. Obok mnie leżała Basia. Jej nagie ciało drżało lekko jakby wspominając co przed chwilą przeżyliśmy. Patrzyłem w chmury gładząc ręką jej biodro. Ona oparła głowę na moim ramieniu i bawiła się włoskami na mojej piersi. Leżeliśmy obok nic nie mówiąc. Szczęśliwi…
    Robi się ciemno. Jestem zmęczony. Odpocznę chwilę…

  81. Obróciłem się w okół własnej osi dwa razy. Wszystko wyglądało, jakby działo się w zwolnionym tempie. Czułem jak płuca wypełniaja się dymem palonego drewna i odorem zwęglonych ciał ludzi zaskoczonych w swoich domach. Stałem tak trzymając ciężki topór i patrzyłem jak moi bracia z zawziętoscią w oczach ruszali w stronę wroga. Oni walczyli dla ideałów, podniosłych celów, które miały zgotować im lepszą przyszłość. Ja nie miałem wyboru. Byłem synem króla, nie mogli zobaczyć mojego wahania.
    Podliczyłem w głowie zabitych przeze mnie barbarzyńców. Trzydziesci osiem. Zabiłem trzydziestu ośmiu tęgich skurwieli jednym toporem. Miałem pewność, że bogowie mi wybczą. Według całego narodu walczyłem właśnie dla nich, dla ojca i poddanych. Mylili się. Zabijałem i mściłem się dla siebie. Tylko po to, by uspokoić się i odepchnąć wyrzuty sumienia. Mściłem się na tych dzikusach za to, co zrobili Dalii. Za to, że zabrali moją młodszą siostrzyczkę i zostawili na pewną śmierć w Dębowym Lesie. Gdybym tu zginął, wiedziałbym, że śmierć Dalii nie poszła na marne, że wzmocniła mnie jako wojownika.
    Ruszyłem w stronę dowódcy barbarzyńców zaiwrzając swoje życie bogom i toporowi.

  82. Nie ma to jak pisać komentarz po ok. 3 latach od dodania postu. Cóż mam nadzieję, że się spodoba.
    —-
    Jego grupa została rozbita. Stał sam, a w około niego, prócz krwawiących jeszcze zwłok, znajdowała się chorda. Upiorni wojownicy, nie przypominający ludzi, a mimo to humanoidalni. Ubrani w stroje z żelaza, które imitowały ludzkie kości, choć mogły to być prawdziwe kości pokryte stalą. Nie wiedział i nie chciał się zastanawiać. „Cholera, jestem w potrzasku” myśl przemknęła w jego głowie, jak mysz z jednego kąta spichlerza w drugi.
    – Daję wam ostatnią szansę, – Podjął – Wycofajcie się, a przeżyjecie. – Blefował.
    – Arg’hei drezex! – Obcy język nie brzmiał przyjaźnie, a na pewno nie brzmiał jak głos kogoś, kto chce się poddać – Urg wat ge macht! – Osobnik wyglądający na przywódcę upiorów wycelował w niego swój miecz. Czerwony od krwi i rdzy, spotkanie z jego ostrzem nie mogło być przyjemne.
    – Ostrzegałem. – Ostatnią nadzieją, była walka. Zacisnął Amulet, który dostał od swojego brata, gdy był młody. Amulet, który dostał na pożegnanie, gdy jego autorytet wyruszał w bój. Amulet, który został jedyną pamiątką, po zmarłym.
    Sięgną za plecy, lecz zanim dobył miecza, poczuł olbrzymi ból w klatce piersiowej. Zamroczyło go. Zobaczył tylko oddalający się obraz demona z nogą w górze. Odleciał do tyłu. Amulet lekko zadrgał. Kapała na niego krew, powolnie sącząca się z ust młodzieńca. Wtem, wszystkimi zmysłami poczuł obecność. Czas stanął, a przestrzeń zawirowała. Przed nim stał jego brat. Uśmiechnął się. Starł krew z jego ust. Pocałował w czoło. Z oczu wojownika poleciały łzy.
    – Pomogę ci, braciszku. – Duch tchnął w walczącego nową siłę.
    Znów znajdował się na polu walki. Leżał na ziemi, z krwią wylewającą się z ust. Poczuł ciepło, wywodzące się z medalionu. W jednej ręce trzymał już miecz, drugą dobył noża, znajdującego się przy udzie. Stanął w pozycji walki. Kilku upiornych wojowników rzuciło się na niego. Zrobił piruet w powietrzu, znalazł się za ich plecami. Ciął głęboko, plecy jednego z nich zaszły czerwienią momentalnie, pozostali zmuszeni byli czekać na śmierć do kilku sekund. Żaden nie zdołał się odwrócić. Chłopak rzucił sztylet, nie patrząc nawet gdzie, trafił w tętnicą kolejnego z wrogów. Rzuciła się na niego cała reszta, prócz wodza. Zamarkował cios, przygryzł wargi, ciął wysoko, od krocza, po brodę, martwe ciała padło na ziemię. Uniknął trzech cisów, zrobił salto. Wyprowadził fintę i zaatakował szyję, głowa kolejnego upiora padła kilka metrów dalej. Widząc, że nie mają szans resztka upiorów, budząc wściekłość ich dowódcy, zaczęła się wycofywać. „Błąd” pomyślał, dobiegła do ciała w którym tkwił nóż, wyjął go i znów rzucił, trup upadło, przewracając jednego z uciekających. Jego głowa została zmiażdżona, pod butem wojownika. Rzut mieczem wystarczył, by zabić ostatnią dwójkę uciekinierów. Teraz stał sam naprzeciw władcy tych, którzy zabili jego oddział, tych których sam zabił.
    – Geh’vern, Ja ru bar’tan! Gruu’za fix! – Wykrzyczał upiór.
    – Tak, obawiam się, że nie rozumiem, ale uznam to za komplement!
    Rzucili się ku sobie, upiór ciął w oko.
    Ognisko wystrzeliło iskry. Bajarz zamknął księgę.
    – Na dziś koniec dzieci, do łóżek.
    – Ale dziadku, jutro wyjeżdżacie, a my nie wiemy co się stało!
    – Cóż, powiedzmy, że młodzian wygrał. – kolejny słup iskier wystrzelił w górę, ukazując twarz starca.
    Wszystkie dzieci posmutniały i poszły do domu. Prócz jednego. Mała dziewczynka, mająca raptem 6 lat, podeszła do bajarza.
    – Dziadziusiu, mogę ci zadać pytanie?
    – Tak, pytaj.
    – Jak straciłeś oko?

  83. Trzask pękającej czaszki wybudził mnie z chwilowego letargu. Nie, to nie była na szczęście moja czaszka. Należała do nieszczęśnika, którego ciało upadło tuż obok mnie. Krew sączyła się powoli z oczodołów i otwartych ust. Nie kojarzyłem go, ale jakie to ma teraz znaczenie?
    Sześciu Infamistów w jednym miejscu. Właściwie to już trzech. I tylko jeden może przeżyć żeby zostać Przywróconym Do Łask. Istna kaźń.
    Wiedziałem, że nas obserwują. Wiedziałem, że sprawia im to nieskrępowaną radość. Byliśmy jak gladiatorzy w Koloseum. Jak króliki w klatce z psami. W określonych przypadkach nawet za zabicie człowieka można było zostać potępionym. Za zabicie nas nie groziły żadne konsekwencje, a wręcz przeciwnie- można było zostać sowicie nagrodzonym.
    Mor próbował dopaść kolejną ofiarę. Jednak jego rywal był niższy i znacznie szybszy. Skutecznie odpierał ataki wymachując kataną. Ominąłem slalomem ciała trzech nieszczęśników, którzy już płonęli w Czyśćcu i trzymając w ręku nóż, którego rękojeścią był kastet, zaszedłem pojedynkujących się Łowców od drugiej strony. Zawarłem z Morem cichy, nietrwały sojusz, który pozwolił nam wyeliminować kolejnego rywala. Otoczyliśmy Łowcę z dwóch stron. Mor zrobił zamach swoim wielkim jak bochen chleba łapskiem. Ostrze katany wylądowało prosto w jego dłoni. Ściskał je z całej siły histerycznie się przy tym śmiejąc. Spomiędzy palców zaczęła wypływać krew. Unieruchomienie miecza pozwoliło mi na błyskawiczny doskok i cięcie na wysokości ścięgien. Łowca zawył z bólu i upadł na ziemię. Już nie wstaniesz. Spojrzałem mu w oczy. To mieszaniec. Tak myślałem. Nienawidzę mieszańców. Zdychaj w Piekle, tam gdzie twoje miejsce.
    Mor wyskoczył w powietrze jak wystrzelony z armaty. Mimo cielska, które musiał dźwigać, swoim kolanem trafił precyzyjnie w krtań mieszańca. Trzask. Zostało nas już tylko dwóch…
    Stanąłem od niego w odległości około dziesięciu kroków, żeby nabrać sił i przemyśleć swój atak. Nie mogłem się pomylić. Znalezienie się w zasięgu ramion tego skurwiela stanowiło pewną śmierć.
    Mor. Jego jedynego znałem ze zgrai wszystkich Infamistów, z którymi przyszło mi walczyć. Słyszał o nim każdy. Mimo ogromnej nagrody za jego głowę, nikt nie miał odwagi na niego polować. Zwyrodnialec i sadysta, który obdarł żywcem ze skóry wyższego rangą Łowcę, tylko dlatego, że przegrał z nim w karty jakieś relikwie. Dwumetrowy łysy kawał mięcha, który modlitwy miał wytatuowane nawet na twarzy.
    – Chodź zajączku. Im więcej bólu sprawię ci teraz, tym mniej będziesz cierpiał w Czyśćcu – powiedział odrzucając w kąt katanę, która do tej pory tkwiła w jego dłoni. Mor nie umiał posługiwać się bronią, jego orężem były pięści. Wystarczało mu to w zupełności.
    Wziąłem rozbieg, zataczając wokół niego koło. Chciałem obiec go od tyłu, tak żeby skutecznie wbić mu nóż w kark, zanim dosięgnie mnie swoimi łapskami. Rzuciłem się w jego stronę, biorąc zamach i celując w kręgi szyjne. Całą swoją siłę skupiłem na pchnięciu.
    Za późno.
    Mor zdążył się zasłonić a ostrze noża przeszyło jego dłoń na wylot. Ścisnął swoją dłonią moją pięść, w której byłą rękojeść. Rytmiczny trzask łamanych palców sprawił, że z bólu zachwiałem się na nogach. Krew trysnęła z jego przebitej dłoni, robiąc na jego przedramieniu makabryczną mozaikę. Mimo przebitej na wylot ręki, jego uścisk wcale nie słabł. Wtedy zauważyłem dopiero, że jego krew jest czarna jak smoła.
    Czarne opium – pomyślałem – ten skurwiel naćpał się Czarnym Opium! Musiał wiedzieć o walce. Ktoś musiał go uprzedzić. Wszystko od początku było ukartowane. Nie mam szans z Łowcą, który przyjął Opium.
    Druga ręka Mora wylądowała z pełnym impetem na mojej szczęce. Padłem na ziemię dławiąc się krwią i mieląc wybite zęby.
    Ostatkiem sił obróciłem się na brzuch i zacząłem się czołgać. Nie trwało to długo. Mor zaaplikował mi pod lewą łopatkę wyciągnięty z dłoni nóż. Zawyłem wypluwając purpurową ślinę. Mogłem dosięgnąć nóż prawą ręką i jeszcze jakoś spróbować się bronić, ale wyciągając go z rany nie dałbym rady zatrzymać krwawienia. Umarłbym w walce Infamistów przez wykrwawienie. Co za pedalska śmierć jak na Łowcę. Zdołałem odwrócić głowę w stronę mojego oprawcy.
    – Ostatnie słowa, zajączku?-
    – Ssij…-
    Zacisnąłem powieki czekając na dobicie, kiedy nagle rozległ się potężny huk. Otwarłem oczy. W miejscu, w którym jeszcze przed sekundą było lewe oko Mora, teraz znajdował się wielki, dymiący otwór. Jego cielsko osunęło się bezwładnie na bok. Ktoś strzelał. Ale kto? Skąd? Przecież to nie ja miałem być Przywróconym Do Łask!
    Reflektor, który zapalił się nad moją głową uświadomił mi, że miejsce, w którym się znajdowałem miało znacznie wyższy sufit niż przypuszczałem. Byłem w czymś na wzór wielkiego betonowego hangaru, albo wnętrza ogromnego komina przemysłowego. Nie zdziwiłbym się, gdyby okazało się, że jesteśmy pod ziemią.
    – Gratulacje Tinez – rozległ się głos przez megafon – Podczas przyjmowania zakładów, niewielu dawało ci szansę nawet na pierwszą czwórkę. A tu proszę! Pierwsza dwójka. Grande Finale. Muszę przyznać, że zostałeś Czarnym Koniem całej imprezy-
    Nie widziałem nigdy postaci, która wypowiedziała te słowa, ale znałem ją doskonale. To przez nią jestem tu, gdzie jestem.
    – Masz szczęście, że wytrzymałeś aż tyle – kontynuował – dosłownie przed momentem przyszła wiadomość z Watykanu. Mają zlecenie, które chcieli powierzyć tylko i wyłącznie tobie. Ponoć jako jedyny jesteś w posiadaniu informacji, które pomogą rozwiązać sprawę, która cięgnie się już setki lat. Nie wiem jak taki podrzędny Łowca jak ty może wiedzieć cokolwiek, czego nie wiedzą inni, ale Pan każe, sługa musi. Dostaliśmy rozkaz utrzymania cię przy życiu.
    – Przeciesz jestem Infamis. Nie dotrę do Fatykanu – wycedziłem, lekko sepleniąc przez wybite zęby.
    – Spokojnie. Dostaniesz List Żelazny, który da ci immunitet. Wiadomość o tym, że jesteś chwilowo nietykalny już została rozesłana po innych Łowcach. Ale pamiętaj, że twoja Infamia nadal jest w mocy. Nie wygrałeś walki o tytuł Przywróconego do Łask.
    Kurwa – pomyślałem – gdybym wiedział jak to się skończy, to dałbym się zarżnąć już na początku.

  84. Bitwa trwa od kilku nocy nieustannie zbierając swoje żniwo. Ludzie giną, ziemie niegdyś pokryte zieloną trawą pokryte były krwią i ciałami. Słychać krzyki agonii, cierpienia i śmierci odbijają sie echem w mej głowie. Stoje na środku tej mordowni widząc jak brat przelewa krew brata, którą ja też mam na swej kilndze na swych rękach. Wszyscy tu jesteśmy przez chciwość i dumę naszych Panów, zmusili nas groźbami, mamili walką za nasz lud za nasze rodziny, a prawda była bardziej pospolita wszyscy tu byliśmy przez przyziemne pragnienie, którego nasi Panowie przysięgali sie wyzbyć przyjmując na siebie brzemię władzy.
    Błądze wzrokiem po polach trupów wpatrując tego, z którym tu przybyłem, którego przyrzeklem bronić i bezpiecznie doprowadzić do domu. Nagle mój wzrok dostrzega włosy o kolorze krwawego księżyca, ktory właśnie dziś widnieje nad nami. Nie zważając na swe rany i toczącą sie bitwę podbiegam do ciała młodzieńca, mego brata mając cały czas nikłe nadzieję iż usłyszę jego oddech. Lecz widząc złociste oczy pozbawione życia padam na kolana znosząc się głośnym krzykiem. Biorę jego ciało w ramiona pragnąc by mi sie wyrwał mówić, że jest mężczyzną, pragnę jeszcze raz usłyszeć jego głos ujrzeć uśmiech na jego bladej twarzy, ale widząc jego ciało przebite włócznią wroga mój umysł wypełnia jedna myśl- zemsta. Wstaje dobywając broń i unosząc wysoko nad moją głową i krzyczę. Krzyczę trawiony cierpieniem i zemstą biegnąc w stronę wroga zapominając iż krew którą przeleje będzie moich braci, z którymi niegdyś u boku walczyłem z mrokiem zachodu.

  85. Greg stał na ulicy, otoczony przez płonące budynki. Patrzył, przed siebie pustym wzrokiem, a po policzkach spływały mu łzy. Z jego gardła wydobywał się ochrypły, urywany dźwięk. Śmiał się. Stał wśród tej pożogi i śmiał się jak szalony. Jak ktoś kto nie ma już nic do stracenia.
    – Hej! Ktoś tu jeszcze żyje! – zawołał jakiś głos z boku.
    – No to na co czekasz do cholery! Pamiętasz rozkazy! Nikt nie może ujść stąd z życiem!
    Greg ledwo rejestrował dźwięki ich rozmów. Mimo wszystko uczucie całkowitej pustki po utracie bliskich, zaczęło zastępować coś innego. Coś zaczynało się w nim gotować.
    – Ale że tak sam?
    – A co potrzebujesz pomocy?! – ryknął drugi głos z wyraźnym rozbawieniem – Nie dość, że stoi tu sam to jeszcze śmieje się jak głupi! To jeden z tych dla których życie straciło sens! Nie będzie nawet stawiał oporu!
    Pierwszy rozmówca, wyraźnie ośmielony, ruszył do przodu. W ręce trzymał prosty, krótki miecz. Po za tym ubrany był w skórzany kaftan i spodnie, całe poplamione krwią. Podszedł do Grega i uniósł ostrze, by rozpłatać mu gardło. Kiedy już miał zadać cios, w jego krtań z całej siły uderzyła pięść niedoszłej ofiary. Był tak zaskoczony, że nim zdążył zareagować Greg wykręcił mu rękę, w której trzymał broń. Przeciwnik wypuścił miecz z dłoni, a z jego ust wydobył się kaszel, który najprawdopodobniej byłby krzykiem, gdyby nie zmiażdżona krtań. Jego towarzysz biegł mu na pomoc. Kiedy był już blisko, Greg gwałtownie odepchnął niedoszłego zabójcę prosto na jego towarzysza. Ten stracił równowagę i walczył o utrzymanie się na nogach. Greg błyskawicznie podniósł z ziemi miecz przeciwnika i rzucił się do ataku. Gdy jego wróg stanął pewnie na nogach i uwolnił się od ciężaru swojego fioletowego już na twarzy kamrata, ujrzał jak Greg z rykiem opuszcza na niego ostrze. Próbował się zasłonić. Bezskutecznie. Miecz odrąbał mu rękę. Wojownik krzyknął z bólu, a wtedy jego przeciwnik wbił mu ostrze prosto w twarz.
    Greg wyciągnął broń z głowy wroga, a ten bezwładnie upadł na ziemię. Znowu stanął w bezruchu, a uczucie pustki zaczęło powracać. Wkrótce jednak z dymu i płomieni wyłonił się oddział złożony z kilkunastu wojowników, a Greg roześmiał się i rzucił się na nich z uniesionym mieczem…

  86. Ciemność. Ledwo zdążyłem poczuć twardy przedmiot uderzający w moją głowę, a już sekundę później otoczyła mnie błoga zasłona ciemności. Wiedziałem, że padam na ziemię, że oni są blisko, że trzeba wstać i walczyć dalej. Nie mogłem. Moja świadomość odpływała coraz dalej, a ja nie miałem siły jej się przeciwstawić.
    Dlaczego? Dlaczego dałem się wpakować w to bagno, w ten teatrzyk marionetek, gdzie własnymi rękami przelewam krew, żeby tylko mój mocodawca nie ubrudził swoich białych rękawiczek. Dlaczego byłem na tyle głupi, żeby znowu się w to wpakować? Słyszę głosy w oddali, przebijające jakby przez mgłę. Wróg czy przyjaciel? Udało im się? A może po prostu debatują co ze mną zrobić? Trzeba było odpuścić, zostawić raz na zawsze tą cholerną wojnę. Wrócić do domu, do rodziny, siedzieć i pisać pamiętniki. Ale nie, musieli mnie przekonać, że ostatni raz, że drużyna, że nie zostawiamy nikogo. Poczułem jak ciągną mnie za nogi, a głowa bezwładnie lata z lewej na prawą. Nasi czy wróg? Udało im się? Chcą mnie żywego? Dziesięć lat służby, w sumie cztery lata poza domem. Służba to honor. Zaszczyt. Nie neguję tego, każdy musi mieć w życiu jakiś cel, ideę, dla której może umrzeć. Przynajmniej do momentu, kiedy śmierć powoli zaczyna zaglądać w oczy, bo wtedy wszelkie ideały szarzeją. Dziesięć lat. Dom. Drużyna. Błoga ciemność wciąga mnie nieuchronnie, a ja nie mam siły się jej przeciwstawić.

  87. Otaczał go wszechobecny szczęk stali, okrzyki bitewnego szału mieszały się z wrzaskami bólu i rżeniem koni. Cały świat miał kolory
    zbroi, krwi i błota. Wszędzie pełno było wrogich ludzi Rheynara.
    David poczuł w ustach smak żółci, przez chwilę zwątpił w możliwość sukcesu swojego zadania. To była jego pierwsza bitwa, żołądek miał zwinięty w supeł i tylko szczęśliwym trafem udało mu się uniknąć poważniejszych obrażeń. Przełknął ślinę i przypomniał sobie słowa umierającego króla: „Jesteś ostatnim potomkiem Smoczego Ludu. Tylko ty możesz to zrobić. To nasza ostatnia szansa”
    I znalazł się tutaj, w samym sercu bitwy, otoczony przez wrogów, chłopiec, który nie został nawet giermkiem, a całą jego obroną
    były zwinność i sztylet u boku oraz skradzione barwy Rheynara na piersi. Ścisnął mocno rękojeść wysłużonego ostrza w dłoni, by dodać
    sobie odwagi i ruszył dalej. Jego celem był stojący na wzgórzu namiot w srebrne i niebieskie pasy. To stamtąd władca Zachodnich Włości dowodził bitwą i tam trzymał skradziony Bursztyn. David musiał dotrzeć do brzegu lasu po lewej i w jego ukryciu
    przedostać się do namiotu. To było wystarczająco trudne, jednak przypominało dziecinną zabawę w porównaniu z tym, co
    czekało go wewnątrz namiotu. Nie mógł jednak się wycofać, więc odmówiwszy krótką modlitwę do Jedynego lawirował między tłoczącymi się ludźmi. Ktoś na niego wpadł, kilka razy ledwie uniknął ciosu mieczem, uchylając się zwinnie lub osłaniając znalezioną gdzieś tarczą. Potykał się o leżące mu na drodze ciała, przemykał między walczącymi, aż w końcu dotarł do lasu. Musiał wbiec głęboko, aby oddalić się od walczących, ale nie stracił z oczu widoku pola. Wreszcie stanął na szczycie pagórka. Miał chwile, by ochłonąć.
    W myślach spokojnie przeanalizował wszystko, co za chwilę będzie musiał zrobić. Oczyma wyobraźni widział, jak wdziera
    się do namiotu i wykrada ostatni Bursztyn, podstępnie zawłaszczony przez Rheynara. Czuł w dłoniach gładką powierzchnię
    stężałej żywicy, w której środku tkwiło zatopione małe, poskręcane stworzenie, tak niepozorne, o tak niegroźnym wyglądzie.
    Ostatni smok na świecie. Ostatnia nadzieja na wygranie wojny.
    Jest tylko jedna osoba, która może go obudzić.
    David wyjął sztylet z pochwy i ostrożnie zakradł się w stronę namiotu…

  88. Wściekłość mnie przepełnia. Mnie całą. Objawia się w każdym ruchu, w każdym błysku stali, w każdej kropli krwi. Nie ma już tamtej bezbronnej, niewinnej, niepewnej.
    Jestem ja.
    Wszyscy walczymy ramię w ramię, przeciwko temu samemu wrogowi. Chronimy się nawzajem, żeby tylko zakończyć tę wojnę. Mamy jeden cel. Różne motywacje.
    Mój miecz lśni w słońcu, ciemna krew plami na niewinną niegdyś ziemię. Z całej siły się zamachuję.
    Zabity.
    A kiedy pokonamy wspólnego wroga, zaczniemy kolejną wojnę. Jesteśmy prawdziwymi ludźmi. Okrutnymi. Bezlitosnymi.
    Kolejny gładki ruch.
    Zabity.
    Walczymy sami dla siebie, kiedy wygramy, nasz i tak kruchy rozejm pójdzie w zapomnienie. Tak jakbyśmy zbudowali wyjątkowo nietrwałe mosty nad rozdzielającymi nas przepaściami, tyko po to, żeby zabić wspólnego wroga.
    Krew broczy mi całe ubranie. Kątem oka widzę miecz pędzący wprost na mnie. Uśmiecham się paskudnie. Nie pozbędą się mnie tak łatwo.
    Zabity.
    Jesteśmy gotowi spalić mosty, kiedy tylko uniesiemy bronie w geście zwycięstwa. Potem rozpoczniemy następną walkę. I następną. I następną. I następną…
    Tak egoistyczni. Tak głupi. Tak silni, a jednocześnie tak słabi.
    Zabity.

  89. Tak, wiem, że trochę późno, ale co tam. Pisane na szybko, więc… No.

    Wściekłość mnie przepełnia. Mnie całą. Objawia się w każdym ruchu, w każdym błysku stali, w każdej kropli krwi. Nie ma już tamtej bezbronnej, niewinnej, niepewnej.
    Jestem ja.
    Wszyscy walczymy ramię w ramię, przeciwko temu samemu wrogowi. Chronimy się nawzajem, żeby tylko zakończyć tę wojnę. Mamy jeden cel. Różne motywacje.
    Mój miecz lśni w słońcu, ciemna krew plami na niewinną niegdyś ziemię. Z całej siły się zamachuję.
    Zabity.
    A kiedy pokonamy wspólnego wroga, zaczniemy kolejną wojnę. Jesteśmy prawdziwymi ludźmi. Okrutnymi. Bezlitosnymi.
    Kolejny gładki ruch.
    Zabity.
    Walczymy sami dla siebie, kiedy wygramy, nasz i tak kruchy rozejm pójdzie w zapomnienie. Tak jakbyśmy zbudowali wyjątkowo nietrwałe mosty nad rozdzielającymi nas przepaściami, tyko po to, żeby zabić wspólnego wroga.
    Krew broczy mi całe ubranie. Kątem oka widzę miecz pędzący wprost na mnie. Uśmiecham się paskudnie. Nie pozbędą się mnie tak łatwo.
    Zabity.
    Jesteśmy gotowi spalić mosty, kiedy tylko uniesiemy bronie w geście zwycięstwa. Potem rozpoczniemy następną walkę. I następną. I następną. I następną…
    Tak egoistyczni. Tak głupi. Tak silni, a jednocześnie tak słabi.
    Zabity.

  90. Od razy zaznaczę, że jestem kompletnie początkująca, więc niczego nadzwyczajnego spodziewać się nie należy 😉

    Mężczyzna rozejrzał się. Kilku napakowanych, obtatuowanych wielkich pakerów i on sam, czterdziestolatek po kursie samoobrony. Pakując się w mafię narkotykową trzeba było bardziej się wysilić… Niespokojnie chrząknął i wyciągnął gnata z kieszeni marynarki. Wycelował w jednego z wielkoludów i strzelił. Facet padł martwy na ziemię. Sprawca odskoczył i z niedowierzaniem obrócił się ku następnemu napastnikowi. W lekkim szoku wycelował po raz drugi. Ten spojrzał na niego przerażony i zastygł w miejscu. Reszta ekipy wycofała się, a jeden przyniósł wór kokainy o którą toczył się bój. Biznesman spojrzał krytycznie na towar, sięgnął po niego – nadal nie spuszczając kolesia z celownika – i otworzył wór. Dokładnie przeliczył woreczki i odetchnął z ulgą. Nerwowo machnął bronią w kierunku swojego samochodu i zaczął się wycofywać. Musiał być przy tym bardzo ostrożny, w końcu ze wszystkich stron leciały pociski i odłamki wysadzanych co chwilę samochodów. Gdy znalazł się bezpiecznie w środku, szybko przekręcił kluczyk w stacyjce i odjechał z piskiem opon. Otarł pot z czoła i wybrał numer do szefa.

    – Towar przejęty. – Oznajmił pykając nerwowo papierosem. – Jeden nie żyje.

    – No, chociaż do czegoś się nadajesz. Powiedz jeszcze, jaki gnój tam zrobiłeś.

    – Drugi przez chwilę nie odpowiadał, po czym wziął głęboki wdech i wysapał:

    – Dosłownie wojnę. Prędko się nie zorientują, że towar im podpierdzieliliśmy. – odetchnął.

    – Dobrze, teraz jedź jeszcze kilka kilometrów na północ, tam będziesz miał do odebrania jeszcze kilkanaście porycjek. – Zaśmiał się zachrypniętym, niskim głosem. – Tym razem jednak zrób to…, subtelniej. – Rozłączył się.

    „Szef czasem powinien przyhamować z tymi zleceniami”, pomyślał mężczyzna. Cały czas jeździł i kradł towar innym, którzy zazwyczaj byli więksi i silniejsi od niego. Ryzykował życiem, a dostawał tylko marne dwadzieścia procent od sprzedaży. Przygnębiony i zły jechał przez kilka minut pogrążony w myślach. Nagle poczuł mocne szarpnięcie i stracił przytomność.

    Obudził się leżąc pod jakimś drzewem przy drodze. Jego samochodu nigdzie nie było widać. W kieszeni miał tylko telefon i broń. Sprawdził godzinę. Wkroczyli do akcji pięć godzin temu, a odjechał z miejsca po jakichś dwudziestu minutach. Leżał tu ponad trzy godziny. Powoli wstał z ziemi i zszokowany popatrzył na kilka stron. Nikogo nie było. Jego telefon nadał sygnał nowej wiadomości. „Już nie żyjesz. Sprawdź kieszenie, frajerze.” Zdziwiony wygrzebał z tylnej kieszeni spodni mały pakuneczek. Rozerwał go i zobaczył ekranik. Zostało dwadzieścia sekund timera. Kompletnie zdezorientowany wpatrywał się w migające cyfry. Dziesięć, dziewięć, osiem, siedem, sześć, pięć, cztery, trzy, dwa, jeden…, wybuch.

    Porozrzucane na wszystkie strony szczątki znaleziono po kilku godzinach.

  91. Mój pierwszy tekst:

    Powrót.
    Dawid leży w błocie ciężko dysząc. Resztki brudnego śniegu w kolorze szkarłatu, mienia się w promieniach zachodzącego słońca. Myślami wraca do minionego tygodnia, do niedzielnego obiadu z rodzina, do Karoliny i jej zalotnego spojrzenia. Jej różowe jak lile usta, delikatnie muskały jego policzek przy pożegnaniu. Zmysłowy, przytłumiony głos przechodzący w szept dźwięczał w głowie: „Wróć do mnie”. Czyżby historie o tym, jakoby przed śmiercią całe życie przesunęło się przed oczami są prawdziwe? W takim razie dlaczego pamięta, tylko ją?
    W oddali słychać przybliżający się tętent kopyt końskich. Głosy ludzkie mieszają się ze świstem kul. Umęczone ciało, ostatkiem sił mobilizuje się do wykonania choćby najmniejszego ruchu. Grymas bólu na twarzy Dawida świadczy o niewyobrażalnym wręcz wysiłku by się podnieść. Bardzo powoli podnosi prawą rękę i opiera zgiętą na ziemi, ciężarem ciała delikatnie balansuje by przejść do pozycji siedzącej. Niestety bezwładne ciało upada z pluskiem w błoto. Nie poddaje się, w końcu jest żołnierzem, chociaż to nie jego wojna i jedyne co w życiu kocha, to ONA, i jej usta różowe jak lilie. Będzie próbował jeszcze raz i jeszcze raz… aż wróci.
    W końcu nadludzkim wysiłkiem udaje mu się wstać. Pomimo chłodu pot skapuje mu po twarzy, a zamglone spojrzenie ledwo dostrzega otaczający świat. Grupa żołnierzy patrolujących pobojowisko w poszukiwaniu rannych kompanów, dostrzegając go, rusza mu na ratunek. Omdlałego chwytają w ramiona…
    – Mamy to!!!! Dobra robota chłopaki. Na dzisiaj koniec – podekscytowany reżyser zrywa się z krzesła, nie kryjąc radości z tego, że jedna z najtrudniejszych scen obywa się bez dubla.
    „Wracam”- pomyślał, zmęczony całym dniem zdjęciowym Dawid.

  92. Może i ja się podzielę 🙂

    Strzał. Huk, który zwala mnie z nóg. Obracam się i zamieram. Mężczyzna w czerwonej kurtce pada na ziemię z krwawiącą dziurą w czole. Jak zza mgły docierają do mnie krzyki dzieci, kobiet, żołnierzy. Nie mogę uwierzyć w to, co się stało. Pulsujący ból w nodze jakby zanika. A ja po prostu patrzę. Ludzie padają jak muchy, urwane krzyki drażnią moje uszy. Słyszę dźwięk przeładowywania pistoletu. Nie reaguję, wbiło mnie w ziemię. Zamykam oczy i pozwalam, by wypłynęła pojedyncza łza. Nagle czuję szarpnięcie i ląduję na chodniku. Widok przesłaniają mi wirujące czarne włosy.
    – Shira, musimy uciekać! No już! – Brooke krzyczy z przerażeniem w oczach.
    – Idź. Ja zostaję – mówię cicho, powstrzymując płacz. Czterdziestoletnia kobieta patrzy na mnie z niedowierzaniem.
    – Nie mamy szans, są uzbrojeni. Dziecko, obiecałam twojej matce, że nie zginiesz. – Nie ma to dla mnie większego znaczenia. Podnoszę się z kolan, a moją uwagę przykuwa broń przy pasie jednego z zamordowanych żołnierzy. Walcząc z nudnościami, ostrożnie sięgam po broń i zdecydowanie ją szarpię. Nic specjalnego, standardowy pistolet strażnika miasta. Niedostępny dla nas, zwykłych mieszkańców, mimo że wielu z nas by się przydał. Przypominam sobie ojca. Mówiącego do mnie z chorą fascynacją, strzelającego do zwierzyny. I mnie, zapłakaną i oporną, dostającą raz za razem. Ale dopiął swego. Potrafię strzelać.
    – Ratuj siebie Brooke. Masz dzieci – szepczę, odwracając się do niej. Moja zastępcza matka. Chcę jej tyle powiedzieć. Jak bardzo ją kocham, ile dla mnie znaczy i przytulić. Decyduję się jednak tylko na całkowitą podstawę. – Kocham cię.
    Ma zamiar odpowiedzieć, otwiera usta, gdy nagle zamieram. Głos zamiera we mnie, patrzę bezradnie jak Brook pada na twarz. Żołnierz przeładowuje pistolet. Nie widzę jego twarzy, ale oczy wystarczają. Ciepłe, czekoladowe oczy, które tak często wpatrywały się we mnie z uwielbieniem.
    – Max – szepczę prawie bezgłośnie. Dostrzegam błysk lęku i drgnięcie ręki.
    – Shira, nie… – Przestaję go słuchać. Wiem co musi zrobić. Mam opaskę powstańczą na ramieniu. To dla niego rozkaz, żeby zabić. Im wyżej unoszę ciężką broń, tym więcej wspomnień przelatuje mi przez głowę. Wspólne polowania, pierwsza kradzież, jego ręka powstrzymująca cios mego ojca. W końcu pierwszy pocałunek. Serce wali mi tak samo mocno jak wtedy. Widzę, jak rozszerza oczy, jak cofa się i potyka o kamienie. A prosiłam go, by naprawił wystający fragment.
    – Zabijam dla lepszego dobra. – Maksyma strażników. Układam palec na spuście. Nie czuję bólu, lęku i rozpaczy. Nawet bicia własnego serca, które przed chwilą waliło jak oszalałe. Nie sięga po broń. Patrzy mi prosto w oczy, już pogodził się ze swym losem. Ja też. – Kocham cię. – Pociągam za spust. Nie odwracam głowy. Po raz pierwszy, patrzę jak umiera moja ofiara. Odwracam się na pięcie i odchodzę.
    Pozostało jeszcze mnóstwo osób do pomszczenia. A na samym końcu, jestem ja.

  93. Krzyki. Krew. Wybuch. Pisk w uszach. Krzyki. Odgłos karabinów. Wybuch. Znów krew. Tak właśnie wygląda karuzela śmierci. Ten scenariusz towarzyszył mu całe życie, jednak w tamtym momencie przestał mieć jakiekolwiek znaczenie. Szedł przed siebie, między stosami trupów i rozlanych wnętrzności. Jak zahipnotyzowany wpatrywał się tylko w swój cel. Nie mógł odpuścić. Nie teraz.
    – Bingo uważaj! – Ochrypły głos zdawał się być tuż za nim.
    Padł strzał.
    Hipnoza nie przestawała działać, jednak mężczyzna stanął i czekał, nadal patrząc przed siebie, w swoją nagrodę. Ciało, które do niego celowało spadło wprost pod jego stopy. Przez moment oderwał wzrok od swojego przeznaczenia. Chciał wiedzieć przed kim ostrzegł go towarzysz. Chciał wiedzieć kogo tak beznamiętnie zamordował.
    Pęknięta czaszka i rozlany mózg sugerowały, że musiał stać na balkonie na czwarty piętrze. To był młody chłopak, który wcale nie musiał zginąć. Teraz jego patrzące w nicość oczy, tonęły w kałuży krwi. Już nic nie czuł, tak samo, jak mężczyzna, który go zabił.
    – Kurwa Bingo spieprzamy stąd! To koniec rozumiesz?! – Mężczyzna o chrypkim głosem złapał go za ramię i obrócił w swoją stronę.
    – W takim razie spieprzaj, a mnie zostaw w spokoju!
    – Co?! Wszystko trafił szlag, a ty będziesz się teraz bawił w bohatera?!
    – To nie twoja sprawa… Powiedziałem już. Chcesz, to uciekaj. – Wysyczał przez zęby, po czym znów skierował wzrok na swój upragniony obiekt. Zostawił towarzysza i poszedł w kierunku swojego celu. Przyciągało go niczym magnes. Był już tak blisko.
    – To o to chodziło przez ten cały czas… Tylko dlatego wróciłeś?! Nigdy nie odpuszczasz co?! Miałeś okazję 20 lat temu, teraz to głupie samobójstwo słyszysz?! To niczego nie zmieni! Oni i tak nie wrócą! – Mężczyzna starał się krzyczeć jak najgłośniej. Był siny ze złości, chociaż chrypa w jego głosie odzwierciedlała jedynie czystą desperację. Wiedział, że go nie powstrzyma. Bingo nie odwrócił się w jego stronę. Jego towarzysz stał pośród stosów ciał. Brudny od zaschniętej krwi. Ranny. Sam. Resztkami sił pobiegł w przeciwną stronę.
    Znów padł strzał.
    Momentalnie obaj odwrócili się do siebie. Bingo zauważył, że z lewej piersi towarzysza zaczyna spływać gęsta struga krwi. Kula przeszła na wylot. Mężczyzna o chrypkim głosie złapał się za serce, po czym osunął się na ziemię. Bingo podbiegł do niego, lecz nic już nie mógl zrobić. Tak jednostka specjalna zakończyła swój żywot. Został tylko on i autor strzału.
    – Tym razem to myszka złapała kotka… – Ten melodyjny głos… Nie tutaj go spodziewał. – Myślałeś, że będę na ciebie grzecznie czekać? Zanudziłabym się na śmierć! A tak? Spójrz, jeszcze zdążyłam się trochę zabawić. Od dawna o tym marzyłam…- Mówiąc to, blada kobieta o bordowych włosach spojrzała na stygnące zwłoki swojej ofiary. Bingo mocno zacisnął dłonie na swoim karabinie. Kobieta zauważyła to, nie odwracając wzroku od zamordowanego. – Po co się tak spieszyć? Zostaliśmy sami… Zróbmy to jak za dawnych lat.
    W mężczyźnie kipiało ze złości. Wiedział, że go prowokuje, jednak nie mógł odmówić sobie tej przyjemności, by móc zabić ją gołymi rękami. Odrzucił karabin i czekał na ruch kobiety. Ona uśmiechnęła się zmysłowo i również upuściła swój pistolet.
    Prawdziwa walka dopiero się zaczęła.
    Blok. Prawy sierpowy. Blok. Obrót i kopniak w żebra. Lewy sierpowy. Blok. Oboje byli dobrze wyszkoleni i nie wypadali z rytmu, nawet po tylu latach. Szala zwycięstwa przechylała się na stronę Binga, dzięki krwiście śliskiemu podłożu. Kobieta straciła równowagę. Mężczyzna miał idealną okazję, by przywalić jej prosto w twarz. Nie zmarnował jej. Szybko chwycił za broń i ukląkł przy niej, mierząc jej prosto między oczy. Ciepła krew spływała z jego skroni. Nie czuł jej. Nic nie czuł prócz obojętności. Teraz był panem śmierci.
    – Nie ruszaj się suko.
    – Czyli to koniec zabawy?- Uśmiechnęła się, przecierając kapiącą krew z nosa. Ich oczy znów się spotkały. Nie były w tak bliskiej odległości od bardzo dawna.
    – Bingo Mariett. – Pociągnął za spust, jednak nic się nie wydarzyło. Ostatni nabój przeznaczył na chłopaka z balkonu. Kobieta szybko to wykorzystała. Z kamizelki wyciągnęła nóż i z całą mocą wbiła w brzuch mężczyzny.
    Bingo osunął się w bok. Kobieta powoli wstała, podniosła swoj pistolet i wymierzyła w mężczyznę.
    – Niestety nie doczekasz się happy end’u Rambo. No, spójrz na mnie. Chcę być ostatnim obrazem, który będą widziały twoje martwe oczka.
    Mężczyzna przez dłuższą chwilę nie podnosił wzroku i uciskał ranę. W końcu spełnił rozkaz kobiety. W tym samym momencie Mariett otrzymała prezent w postaci sztyletu wbitego między oczy. Osunęła się na ziemię. Obok niej położył się Bingo. Leżeli razem w morzu krwi, pośród trupów, patrząc w niebo. Ona z dziurą w głowie, on z dziurą w brzuchu.

  94. Zdyszany osunął się na kolana. Mieszanina potu i krwi ciekła mu z czoła i dostawała sie do oczu. Starł ją wieszchem dłoni.

    Z ukosa zetknął na faceta stojacego w rozkroku i z szyderczy grymasem szczającego na m kumpla. „Co jest kurwa?!”. Złapał za leżące ostrze i cisnął.

    Krew i wrzask zmieszaly sie z szaleńczym chichotem. „A masz skurwysynu!”- „O jednego mniej. Czas na resztę”- pomyślał i pędem puścił się w bitewny gąszcz zostawiając krwawiacego przeciwnika z kikutem penisa w ręku.

  95. Huk. Padam na ziemię i osłaniam głowę. Obok mnie ląduje kolejne ciało. Mężczyzna ze strużką krwi spływającą po czole patrzy na mnie niewidzącymi oczyma. Nie rusza mnie ten widok, tym bardziej że dzisiaj to nie pierwsza Jego ofiara. Unoszę się na parę centymetrów i próbuję zobaczyć coś wśród otaczającego nas dymu. Ogarnia mnie mylne wrażenie, że zostałem tu sam. Ja i trupy. Wiem jednak, że to nie może być prawda i jak na zawołanie pojawiają się dwie sylwetki zbliżające się w moją stronę.
    Chwytam za pistolet, czuję przyjemny chłód metalu. Dochodzi do mnie, że została mi ostatnia kula a więc zarazem ostatnia szansa. Patrzę na mojego martwego towarzysza. Przykro mi- mówię do niego w myślach- ale dzisiaj posłużysz mi za tarczę. Ostatnimi siłami przetaczam na siebie ciało mężczyzny, z moich ust wydobywa się bolesny jęk. Zbyt wiele razy oberwałem bym mógł mieć szanse wyjść cało z tej sytuacji. Teraz liczy się tylko On i czekający na niego pocisk w mojej dłoni.
    Postacie są już na tyle blisko, że powinienem być w stanie ich rozróżnić. Mam jednak wrażenie, że z każdą sekundą coraz bardziej znikają w ciemności. Dociera do mnie, że to nie jest wina zachodzącego słońca czy dymu. To moje oczy odmawiają mi posłuszeństwa. Powinienem wręcz krzyczeć z bezsilności lecz ogarnia mnie nagły spokój. Wtedy słyszę Jego głos. Nie potrafię rozróżnić słów, wiem tylko, że zadecydował o swoim końcu. Zamykam oczy, unoszę broń i strzelam. Ostatnie co pamiętam to głuchy odgłos padającego na ziemię ciała.

  96. Ok dzisiaj znalazłam tego bloga- dodaję do ulubionych i zaczynam ćwiczyć pisanie od nowa po latach. Wiem że już ćwiczenia tu zakończono, ze 2 lata się spóźniłam , trudno zamieszczam swojego pierwszego”drewniaka” . Od razu napisany, w jakieś 30 minut, bez poprawek, bo to ma być ćwiczenie tylko na rozpisanie się, right?:

    Obudził się , czuje wszechogarniające zimno. Co to za miejsce? gdzie jest? Zimne białe światło lampy świeci mu prosto w oczy. Z ciemności wynurza się jakiś kształt, w świetle widzi, że pochyla się nad nim jakaś twarz w zielonej masce „ już po wszystkim- mówi, chyba do niego, nie jest pewien ,bo szybko się oddala w ciemność. Nie zdążył powiedzieć, że jest mu cholernie zimno, w odpowiedzi szczęka tylko zębami. Powoli docierają do niego głosy : straszny harmider jęki bólu, płacz, prośby. Co to za miejsce próbuje ruszyć głową ale nie może, zdaje sobie sprawę że jest sparaliżowany nie może się ruszyć. Jedyne nad czym panuje to powieki, przymyka oczy lampa zbyt ostro mu świeci. Niepokoją go te głosy i to że nie może sprawdzić gdzie jest. Raptem włącza się do tego tępy odgłos jakby ktoś piłował drewno. Powoli zaczyna sobie przypominać ,klub nocny, kolega z pracy, alkohol. Byli w „Adrii”, pili podrywali dziewczyny jak co tydzień w weekend po ciężkiej pracy w korporacji. Jest 40 letnim singlem, doskwiera mu więc w weekendy samotność ….Blondynka, śliczna nie spotkał jej wcześniej w tym lokalu: filigranowa, ale zaokrąglona tam gdzie trzeba w sexy ciemnozielonej sukience, z przodu bez dekoltu za to z tyłu całe plecy nagie podziałały mu na zamroczoną już od alkoholu wyobraźnię. Od pierwszego spojrzenia zaiskrzyło, zrozumiał że jej też wpadł w oko. Była z koleżanką, która zajęła się jego kolegą. Dużo śmiechu, drinki, jakieś tańce ciało coraz bliżej ciała, pocałunek. Wyszli z klubu, jego kolega chyba wyszedł nieco wcześniej, nie pamięta ten pocałunek na parkiecie całkiem go powalił z nóg miał tylko ochotę jak najszybciej zabrać blondynkę do swojego mieszkania, żeby mógł zdjąć z niej tą sukienkę i całować całą. Na zewnątrz dziewczyna przywołała jakiś samochód, nie była to chyba taksówka: zaśmiał się co robi, ona na to że jej znajomi mogą ich podrzucić. Nie protestował było mu wszystko jedno, byleby mieć ją całą tylko dla siebie, jak najszybciej w swojej sypialni. Drzwi czarnej audi otworzyły się, wsiedli do tyłu i już nic nie pamięta.
    Kurewsko mu zimno, czuje że leży na metalu, może ruszyć palcem, próbuje podnieść rękę, jest przypięty czymś do podłoża to samo nogi, pas i szyja. Czuje ogarniającą go panikę , czy jeszcze się nie obudził? Powoli obraca głowę na prawo , lampa przestała go oślepiać widzi że nie jest sam. Obok jest kilka łóżek, metalowych jak w prosektorium leżą na nich inni nadzy ludzie przypięci pasami, niektórzy jęczą z bólu. Obraca głowę w drugą stronę, na łóżku obok niego śpi jakaś dziewczyna a człowiek w masce grzebie jej w oku…obok niego trwa operacja, ale to nie szpital! Nagle słyszy krzyk, czuje jak zimny pot oblewa mu całe ciało, to jego krzyk, zamiera mu w gardle- człowiek w masce przerywa grzebanie przy oku młodej dziewczyny, spogląda w jego stronę po czym z powrotem wraca do swojej pracy.
    Słyszał o tym , że gdzieś w świecie ludzie są porywani i pobierane są od nich nielegalnie narządy ale nie sądził, że to dzieje się w tym kraju! Jemu! Co mu wycięli?!

  97. Nie pisałam, dłuższych tekstów od lat, Chcę pisać ale blokuje mnie zażenowanie własnymi tekstami, postanowiłam chociaż spróbować.

    Kornel przedzierał sie przez pole bitwy ze zwierzęcym instyktem, Ramię w ramię z kompanami. Czuli, że wróg jest bez szans. Ze wszystkich stron parli na zbrojownię.
    Kule sie ich nie imały. W pełnym ostrzale szli naprzód. Dumni z podniesionymi głowami.
    Huk wystrzeliwanych naboi, świst przelatujących kul, krzyki z każdej strony, skowyty bólu i rozpaczy zdawały się tworzyć niezwykle spójną symfonie. Wprawiony słuchacz był w stanie wyłapac najsubtelniejsze ledwo słyszalne szepty- modlitwy, błaganie .Kornel czuł, że to on trzyma batute.
    Przed nim szedł niezwykle zuchwałym krokiem Bruno.
    Odwracał się co rusz do Kornela, a to puścić oczko, a to rzucić żartem.Obaj wyrózniali sie nadzwyczajną odwagą i zapałem. Wielu wierzyło i była to prawda, że swą siłę w głównej mierze brali z łączącej ich przyjaźni. Pierwszego dnia misji, kiedy przeszłość została stracona, droga wydawała się być niemożliwa do przejścia, a cel nieznany rozsądnym było znalezienie kompana. Kornel z natury stał z boku. Bruno od razu skupił grupę wokół siebie. Spojrzał na Kajetana i wiedział,że nie w owcach szukających pasterza znajdzie wsparcie, a w tym jednym wilku.
    Trasa oddziału ustalona przez Generała, była dla chłopców tak samo nie znana jak sam dowódca. Mniej lub bardziej umyślna zmiana kierunku oddalała ich od zbrojowni-miejsca ostatecznej bitwy. Błądząc po dzikich terenach czuli się mniej zagubieni niż kiedy przybliżali się do przeznaczenia.
    Kilometry dzielące od celu były te same, a jednak droga która przeszli była znacznie dłuższa. Nowe przeszkody łudząco przypominały stare, nie przerażając jak za pierwszym razem.
    Przestali zbaczać z trasy bo droga która prowadziła do obozu wroga była coraz prostszsa.
    Rzekę którą wcześniej próbowali obejść znali już na tyle, że spłyneli nurtem.
    Byli ostatnią jednostką, pozstali czekal. Plan był inny.

    W Zbrojowni trzy oddziały stacjonowały od miesięcy. Powodem była wiadomość zaslyszana na obcych falach radiowych o planowanym ataku. Początek był wyjątkowo emocjonujący. Obfitował w wyobrażenia o wojnie, deklaracje okrucieństwa wobec nieznanego wroga. ćwiczenia z czyszczenia broni zawieranie nowych przyjaźni.
    Z czasem wrogość do nieproszonego, ale jakże oczekiwanego gościa wzrastała wprost proporcjonalnie do spóźnienia.Pojawiały się pogłoski, że widziano , że słyszano. Znajomości zacieśniały się czas upływał na rozmowach głównie o przyszłości, również kobiet, ulubionych potraw. Domowych pupilach i dalekich krajach. Kiedy przedyskutowano już kwestie sensu istnienia, zaczęto nieśmiało poruszać kwestie sensu czuwania.
    W kompleksie budynków mieszczących liczną lecz średnio wykwalifikowaną armię, głównie mlodych chłopców, opadł entuzjazm rozmowy ucichły ćwiczenia były wyćwiczone i tylko biały szum radia wrzechobecny jak powietrze, coraz żałośniej krzyczał o braku jakichkolwiek informacji.
    Sytuacja w której znależli się żołnierze każdego kolejnego dnia była obdzierana z sensu.
    Za absurdem szedł dowcip wędrujący z ust do ust. kiedy ucichły chichoty, i armia pogrązyła się w ciszy, zaczęła narastać myśl która pchała sie na usta wszystkich a powiedział jeden:
    „jak brzmiała treść wiadomości?” ludzie starali sobie przypomnieć, naprawdę próbowali, nie mogli, „kto słyszał tę wiadomość w tym przeklętym radio ?” nikt, jeden człowiek którego nie było tu dnia ani przed wiadomością ani po wiadomości.
    „Jak przyjdą to powiedzcie, żeby poczekali bo jestem w domu” Powiedział chłopiec, wstał z podłogi i poszedł do wyjścia. reszta wpierw niedowierzając po chwili zaczęła żywo dyskutując o możliwych konsekwencjach,czasie który tu spędzili i niczym klocki domina jeden po drugim zaczęli wstawać i kierować się do wyjścia. Tłum zaczął się wylewać. nabierać na sile jak fala. Niestety napotkała opór, tył nie wiedział co się dzieje, przód ten opór stawiał wracając do środka
    „Oni tu są!” „Do broni!”
    Byli bezbronni. Przeznaczenie na które czekali, zaskoczyło ich.
    Przeciwko wielomiesięcznym ćwiczeniom, obietnicą męstwa , zbiorowości wiary w jedność ze wszystkich stron wyszli dumni, skoncentrowani doświadczeni drogą dojrzali mężczyźni.
    Kul wystrzelonych w gości była ilość planowana, żadna nie przymierzona.

    Bruno i Kajetan szli niezmordowani, będąc u celu którego znaczenia nie rozumieli, tak ich poprowadziła trasa. bitwa była krótka.

    -nam kazali iść im kazali czekać.
    -czasami dobrze zabłądzić a jeszcze lepiej się spóźnić.

  98. A to moja skromna interpretacja. 😉

    Wokół słychać trzaski wybuchających w oddali pocisków. Walki przeniosły się na inny front. Tutaj powietrze jest gęste od dymu, gałęzie drzew połamane, zniszczone w trakcie tej bitwy. Ludzi nie ma. Gdzieniegdzie leżą jeszcze zwłoki zabitych, których bliscy nie zabrali z pola walki. Z pobrudzonymi twarzami, otwartymi oczyma. Ten wzrok…cierpiący, szukający oazy, jakby ofiara pragnęła obudzić się z nocnego koszmaru.

    Ale przecież ON widzi. Widzi, że ofiara się nie obudzi. Nie oddycha, poległa. Nie żyje. I nie jest jedyną. Taka już jest wojna, jedni zabijają, drudzy giną.

    Silnie zbudowany mężczyzna stoi pośrodku rumowiska. Jego mocne nogi pewnie trzymają się podłoża. Barki ani przez chwilę nie straciły swej hardej postury, stabilne niczym mur.

    -Tylko, po co? – zadaje sobie pytanie oprawca- Kim jestem…Morduję, wykonuję rozkazy, i co? I nadal pozostaję nikim. Ciągle jestem zbyt słaby, zbyt nieskuteczny, nie słyszę od nich nic prócz krytyki. A dziś? Po raz kolejny pozwoliłem się zmanipulować. Znowu nabrałem się na ich rzekomo wspaniałe idee. Idee ludzi trzymających władzę w rękach. Oni potrafią kierować słabymi. Z nimi każdy może stać się monstrum. Ale prawdy, które głoszą to bzdury! Bezwartościowe, bezsensownie złożone zdania nie posiadające potwierdzenia w prawdziwym życiu. W życiu ludzkim, bo przecież wszyscy JESTEŚMY LUDŹMI. Nie istnieją podziały na gorszych i lepszych. Dlaczego dałem się uwikłać w tę absurdalną sieć schematów? To wszystko fałsz. Teraz ponownie stoję samotnie pośród trupów, nie czując krzty spełnienia. Dlaczego się na to godzę? Kiedy straciłem rachubę czasu? Jak długo to już trwa? Nie istnieje nawet marny skrawek zadowolenia z okrucieństw, jakich dokonałem.

    -Koniec- stanowczo, a zarazem boleśnie- mówi do ciszy zagubiony.

    Ma on oczy przepełnione łzami, jak chłopiec widzący matkę mijające próg drzwi przedszkola. Pełne tęsknoty, żalu, niepewności, co wydarzy się dalej.

    – Przepraszam- ostatnie tchnienie oddają drgające wargi byłego mordercy i wiecznego już samobójcy.

  99. Trwa bitwa, ludzie umierają, krwawią, cierpią. Każdej sekundy ktoś zwycięża, a ktoś inny traci życie. Joachim jest w samym środki krwawej bitwy nie znalazł się tam przypadkowo chciał uratować swoją żonę i syna przed swoim naj większym wrogiem który od zawsze kochał się w jego Izabeli . Otaczają go setki ludzi jego ludzi i jego wrogów . Jego największy wróg chce odebrać mu wszystko co ma jego żonę jego syna i jego koronę . Joachim jest dzielny walczy do ostatniej kropli krwi a przynajmniej tak by się wydawało . Nasz bohater patrzy na pole bitwy jego ludzie padają jak muchy wioska zaczyna się palić giną nie winni ludzie wróg dochodzi do jego bram zamku Joachimowi wpada pewien pomysł do głowy wsiada na jakiegoś białego rumaka i pędzi w stronę kaplicy wchodzi na jedną z wierz i dzwoni wielkimi dzwonami co oznacza odwrót armii i ucieczka mieszkańców do kaplicy kościoła po ewakuacji połowy ludności i zamknięciu ich kościół został podpalony przez desperacki czyn Joachima można by było pomyśleć że mógł by być bohaterem i poprowadzić ludzi do walki ale on wolał być potworem, tchórzem który boi się swojego wroga i woli zabić wszystkich swoich poddanych .Joachim myślał długo nad swoim 7 miesięcznym synem Franciszkiem i nad swoją żoną Izabelą ale postanowił wywieść ich w bezpieczne miejsce wziął swoją rodzinę i kazał wsiąść do karocy powiedziawszy im że wywozi ich do małej wioski w której będą bezpieczni on nie może z nimi jechać ponieważ to zbyt ryzykowne wysłał ich a sam pobiegł na wierze zamkową i włożył sobie swój stalowy miecz w brzuch jego odwieczny wróg Stanisław widząc samobójczy czyn Joachima zaczął się śmiać ale po chwili jego uśmiech zgasł widząc pędzącą karoce w stronę lasu wiedzia1ł że tam znajduję się jego ukochana i jego przybrany syn kazał swoim sługą zatrzymać karocę i przyprowadzić go do niego . Ujrzawszy w środku kobietę z roztrzaskaną głową i płaczące dziecko wpadł w furię bo jego ukochana nie żyje wywoławszy tą wojnę z powodu odzyskania Izabel i tronu stracił wszystkich i ukochaną i lud ale zrozumiał że została mu jeszcze jedna rzecz jej syn Franciszek którego postanowił wychować na swojego syna postanowił podbić inne królestwa żeby zyskać lud postanowił że zrobi wszystko co w jego mocy żeby władać państwem a później przekazać do swojemu synowie . Nie wszystko co wygląda na złe jest złe ale nie wszystko co złe jest dobre

  100. Głęboki wdech i roztaczający się zapach fekaliów, wypełnił wszystko co drżało. Ten zapach towarzyszy mi odkąd się urodziłem tak naprawdę. Pochodzę z wielodzietnej rodziny I chociaż byłem cały czas otoczony rodzeństwem, twarzami, które przypominały mi, że jestem taki sam jak wielu innych, wewnątrz mnie płonęła to znajome pragnienie być kimś niezwykłym. Udowodnienia wszystkim innym, a może tylko mojemu ojcu, do którego zawsze byłem taki podobny, że jestem tylko sobą, a nie jego kopią. Chyba właśnie dlatego ciągnęło mnie do tego okropnego smrodu przetrawionych resztek. Choć dla wielu tak obrzydliwy, we mnie ten intensywny odór budził coś pierwotnego. Podążając za tym zapachem dotarłem do samego środka piekła, na pierwszy front razem z innymi, którzy tak jak ja chcieli być tacy odmienni. Znowu otoczony przez lustrzane odbicia, jednak moja duszą zapłonęła bardziej. Nie pamiętam już jak długo walczymy z “nimi”. Tymi po drugiej stronie pola, które kiedyś błyszczało porcelaną, a teraz ich i nasze ciała zlewają się w jednolitą masę tworzące naziemny fresk obrazujący historię bitwy – chwałę wygranych I cenę porażki. Przedzieram się przez zwały ciał moich braci i wrogów. Uspokajam się głębokimi oddechami i zapachem. Tylko on jest moją jedyną ostoją, kieruję mnie jak latarnia, czarną nocą budząc pierwotny żar mojego ducha. Nie interesują mnie “oni”, nie obchodzi mnie, że są tacy jak ja. Nie walczę z nimi – ja ich pożeram. To polowanie, a nie bitwa wygrają tylko ci, którzy zostali pobłogosławieni genami silnych. Nie tylko to przetrwam, ale będę tym, który zacznię nową erę. Tak przecież miało być…

    – Wierzysz w Błękitnych?
    – Młody, a Ty znowu z tą zasraną bajką. Nie domyśliłeś się jeszcze, że to tylko legenda wymyśloną przez podstarzałych weteranów?
    – Ale ja widziałem oparzenia! Nie mają przecież żadnego powodu żeby kłamać!
    – Młody to dobry żołnierz, ale naiwność jest leczona przez doświadczenie, niezachwiany autorytet w stosunku do weteranów też.
    – Spędziłem na tym polu więcej czasu niż Ty żyjesz. Widziałem tylko takich co wyglądają jak my. Chcą tego co my i przede wszystkim giną tak jak my. Młody, kurwa! Błękitni, Niebiescy, Syntetyczni – to wszystko bajki wymyślone przez niedołężnych starców by zdobyć Twój respekt. To tylko tchórze – dezerterzy, którzy wymyślili bajeczkę o idealnych wojownikach żeby ukryć to, że uciekli z pola bitwy bo bali się śmierci. Nie masz ich podziwiać tylko gardzić nimi.
    – Ja… przepraszam. To chyba ten strach. i jeszcze ten zapach – mąci mi osąd co prawdziwe. Widziałem tyle strasznych rzeczy, że już nie jestem pewien czy to my jesteśmy słuszną stroną. Czasami czuję jakbyśmy zarówno my jak i oni byli zarazą na powierzchni tego świata I chyba chcę wierzyć, że czeka nas jakaś kara od siły większej niż my wszyscy. Czy Ty… też się boisz czasami?
    – Strach jest bardzo słaby w porównaniu do głodu którego czuję.
    Moja duma i pogarda zaprowadziła mnie i Młodego przed oblicze siły która była prawdziwsza i starsza niż całe istnienie mojego ludu. Dopiero przed to obecnością uświadomiłem sobie jak nie ważne i nic nie znaczące było moje jestestwo, a mój płonący indywidualizm był tylko iluzją stworzoną przez pierwotne instynkty.

    Zaczęło się tak jak w legendach. Zobaczyłem jak Młody ucieka z frontu.
    – Pojebało Cię już do reszty!? Wrzasnąłem z całych siły przepełniony wściekłością – Wracaj do walki pierdolony dezerterze albo…
    – Okłamałeś mnie! Ty skurwysynie, wierzyłem Ci!
    Nigdy w życiu nie słyszałem takiej goryczy w niczyim głosie, stałem tam osłupiały patrząc na oddalającego się Młodzieńca gdy moją uwagę przykuła… niebieska poświata. To nie byli “oni”. To coś nie było jak my. W ich ruchach nie było życia, był tylko cel. Całkowita eksterminacja. Byli błękitni i nienaturalni dokładnie jak w legendach. To nie były spłodzone tak samo jak ja. Jedyne co widziałem to przesuwająca się błękitna fala zabijającą moich braci z taką precyzją I bezwzględnością jakby została do tego specjalnie stworzona, wymazując z tej ziemi każdy ślad naszej egzystencji. I towarzyszył jej ten silny sztuczny zapach jakiego nigdy nie czułem. Był tak silny że zapomniałem o znajomym odorze, który towarzyszył mi od urodzenia. Zapomniałem o głodzie i płomieniu mojej duszy. Przestałem czuć cokolwiek i nie bałem się bólu śmierci. W ostatniej chwili mojego życia gdy stanąłem twarzą w twarz z tym doskonałym tworem, w jego błękitnym odbiciu zobaczyłem jak niedoskonały i nie ważny byłem. Co za ironia.

    – Jaceeek! – Wrzasnęła Ilona – Idź kup Domestos bo się skończył, tylko ten niebieski bo ładnie pachnie a od tego zielnego to mi się rzygać chcę.
    – Oj, Ilonka, Ilonka – westchnął wąsaty mężczyzna, gramoląc się z fotela – ile ty jeszcze będziesz myć tą muszlę? Siedzisz nad nią już dwadzieścia minut I szorujesz z uporem maniaka.
    – Tak długo, aż nie pozostanie ślad po ostatniej obrzydliwej bakterii i zejdzie ten obrzydliwy smród! Odpowiedziała naciągając gumowe rękawiczki.

    ——

    Mój pierwszy tekst od czasu licealnych wypracowań, także jestem świadom tego jak słabo jest wyedytowany ale miałem pomysł i chciałem od razu skoczyć na głęboką wodę. Z góry dziękuje za krytykę

  101. Biegliśmy i darliśmy się w niebogłosy. Poczułem pod stopami, jak teren zaczyna lekko opadać, wszyscy – prawie dwustu ludzi – zaczęliśmy biec szybciej i szybciej. Krzyczeliśmy coraz głośniej, budując tym swoją pewność zwycięstwa i niszcząc morale przeciwników. Tak właśnie oddział piechurów Skirmunda włączał się do bitwy – biegnąc i krzycząc. Byłem prawie na samym początku, przed sobą widziałem plecy kilku obcych mi wojowników. Nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby choć odrobinę zwolnić, chciałem wbić się w formacje Cesarskich z jak największym impetem, jako jeden z pierwszych. Kiedy chcesz zwolnić i być na końcu, nie masz czego szukać na placu boju. Jeśli chcesz przeżyć, musisz rzucić się do walki, jakby od tego zależało wszystko, bo od twojej postawy zależy wszystko – to, czy spotkasz się z przodkami i bogami przy jednym stole. Zauważyli nas. Część zdążyła odwrócić się do nas przodem, tworząc rzadki szereg wojowników, chroniących się za tarczami. Wpadliśmy w nich dziko. Szybko minąłem kogoś odbijając się od ziemi i uderzając na oślep toporem. Nie widziałem trafienia, ale poczułem je. Gdy miałem za sobą pierwszy szereg, znalazłem się wśród tych, którzy byli zwróceni do nas bokiem, nawet nie zauważyli naszego ataku. Ścisnąłem oba topory mocniej i powaliłem od razu trzech. Nie wiem, czy zdążyli zauważyć, co się dzieje. Najłatwiejsze było za mną.

  102. Pod nogami błoto rozmokłe od krwi, nad głową rytmiczny szum olbrzymich skrzydeł. Spomiędzy chmur spadło na pole bitwy kolejne małe słońce.
    Nie pamiętał o co ale się potknął, dłonią wylądował w lepiącej się brei która kiedyś była żołnierzem. Takim jak on. Fragment białej kości wystający spomiędzy…
    Zwymiotował.
    I wszędzie dookoła to samo. Posłali ich na śmierć, na pierwszy ogień. Dookoła widział pooraną przez eksplozje ziemię upstrzoną fragmentami jego oddziału. Tyle żyć zakończonych w imię…tutaj, w obliczu tej świątyni śmierci to i tak nie miało znaczenia. Nie zdążył poznać ich wszystkich, teraz żałował. Za młodzi byli żeby opowiadać swoje historie, ale wiele z nich mogli napisać. Powietrze dookoła zrobiło się ciężkie, zupełnie jakby śmierć zaczęła przybierać materialną formę…
    Kiedy pocisk przebił jego czaszkę na wylot, nie miał czasu przypomnieć sobie sierżanta który ostrzegał że pole bitwy to nie miejsce dla myślicieli

  103. Dziewczyna przemyka zniszczonymi uliczkami w towarzystwie koszmarnych jęków i błagań. Nie zważa czy nastąpiła na martwe zwłoki czy na nadal oddychającego z trudem człowieka. Nie widzi w tym sensu.
    Większą część ulic zajmują Rosjanie – pieprzone komunistyczne chuje, którzy sami wywołali wilka z lasu. Drażnienie Jankesów nigdy nigdy nie było dobrym pomysłem, nie z ich arsenałem, stacjonującymi wojskami i niebywałem budżetem, zdolnym zroić ich przez wiele lat, ale to było tylko jej zdanie, znikające w tłumie okrzyków wzywających do ponownej walki. Dziewczyna rozpoznaje ich po śmiesznym kroju mundurów, a raczej jej resztce, która jakimś cudem zakrywa ich ciała. W tej części, ich dumnie noszone medale, emblanty czy inne naszywki są niezwykle cenne. Jedno świecidełko potrafi zapewnić bilet powrotny, na który większość osób poluje bez wytchnienia od zesłania pierwszej bomby na granicę niemiecko-polską.
    Prócz rosyjskich trupów, kręcą się tutaj Polacy, gotowi za najpotrzebniejsze rzeczy wbić nóż w brzuch. Dzięki nim i ich wiecznym przekleństwom na wszystko i wszystkich czuje się bezpiecznie. Gdzieniegdzie widać niemieckojęzyczne dziwki, które po zbombardowaniu kraju nie mają się gdzie podziać. Rzadkiej spotyka się Amerykanów czy Brytyjczyków na wrocławskich dzielnicach, którzy nie byliby oznakowani wielkim P oznaczającym patrol, ale jeżeli już to są oni w bardzo złym stanie.
    Sińce i krwiaki oraz zaropiałe rany są jasnym sygnałem ostrzegawczym dla tej ciekawskiej anglojęzycznej society, która po wielkim zwycięstwie zaległa się na pozostawionym z litości terenie. Bardzo trudno jest przekonać do siebie stacjonujące patrole, kiedy brakuje dokumentów i dosłownie brakuje języka w gębie.
    Podobny dokument miała sama dziewczyna – bezpiecznie schowany w dodatkowej kieszonce buta, przykryty innym dokumentem dla zmylenia potencjalnych złodziei. Była rodową polką z babki i dziada, a przynajmniej tak utrzymywała w podziemiu za każdym zarzutem przynależenia do nielubianych żydowskich “espanioli”. Znała każdą ulicę, uliczkę, zaułek, kosz i drabinę jak własną kieszeń. Nic co udało się jeszcze zachować nie było dla niej nowością. Od zakończenia wojny minęło już całe pięć lat, a ona sama była bardzo dobrą uczennicą.
    Choć nie na tyle by wiedzieć kiedy trzeba uciekać przed jawnym niebezpieczeństwem, zaraz po zapoznaniu się z godzinami i miejscami patroli.
    Przed nią, niedaleko przecznicy za którą miała skręcić w prawo, rozciągał się widok postawnych mężczyzn umundurowanych w czarno-niebieskie mundury z emblantem Amerykańskich Sił Patrolowych. Już miała uciekać, ale postanowiła zmienić plan. Skoro od dawna chodzi tą właśnie drogą, to nawet Patrol nie powstrzyma jej przed szybszym dotarciem do Wrót Hadesa. A przynajmniej ma taką nadzieję.
    Ściąga kaptur z głowy i postępuje krok na przód wprost w rozłożone ramiona śmierci.

    ———————-
    Wiem, że mój styl sporo się zmienił od pierwszego mojego wpisu, ale mam nadzieję, iż te ćwiczenia jakoś mi pomogą

  104. Dreptała między ciałami, martwymi lub z których duch powoli wyciekał. Nie przejmowała się smrodem ani widokiem brutalnie zamordowanych ludzi; czy robactwa, które wgryzało się w soczyste trupy.

    Jakiś mężczyzna machał, piszczał i krztusił się własną krwią, zanurzony w tłumie odpoczywających zwłok. Starał się zwrócić uwagę kogokolwiek, kto by ostatnim strzałem pozwolił mu dołączyć do jego przyjaciół. Dziewczynka zignorowała go. Nie jest tym kogo szuka, po co ma się więc zatrzymywać?

    Potarła drobnymi dłońmi o siebie i dmuchnęła w nie ciepłym powietrzem. Słońce i bezchmurne niebo kpiło z niej, było lodowato. Chłód wkradał się pod sukienkę i przesiąkał skórzane buciki, by kłóć palce i pięty.

    Chciała pomóc wymierzyć sprawiedliwość buntownikom. Było jednak już za późno, teraz musiała szukać.

    Poprawiła maskę filtracyjną, pod nią zawsze było gorąco. Wciąż słyszała gdzieś w oddali ludzkie wrzaski, czasem podobne do kwilenia zarzynanej świni; i hukanie pomarańczowych granatów, a tłumy pyłu wznosiły się za wzgórzami. Niektóre niebezpiecznie blisko.

    Dziewczynka jednak rozglądała się tylko. Ostrożnie wymijała ludzkie truchła. Starała się nie nadepnąć na żadną oblepioną we krwi rękę, czy rozerwaną nogę. Nie z powodu powinności jaka mogła ją dręczyć, by oddać choć trochę szacunku nieboszczykom. Teraz chciała tylko wyglądać jak najładniej na spotkanie z tatą.

    W końcu rozpoznała znajomy Kołnierz Kasty na szyi. Podbiegła do taty. Nie był zadowolony z jej obecności. Makabryczne dawne pole bitwy to najgorsze miejsce dla dzieci, szczególnie małych dziewczynek.

    Dwie duże krwiste plamy na jego kamizelce już zakrzepły. Dziwnie wykręcona lewa stopa była całkiem naga. Oczy szeroko otwarte patrzyły wprost na nią. Nie poczuła smutku. Zerknęła tylko na niego małymi oczami schowanymi pod maską i usiadła obok martwego taty.

    Złapała się rączkami za kolana i czekała. Co miała robić? Znalazła to czego szukała, ale teraz jest nieprzydatne. Nie ma dokąd wracać, musi więc czekać.

    ——————————————

    Krótki tekst post-apokaliptyczny. Nie podoba mi się, może w 20%. To świeży twór. Zazwyczaj poprawiam teksty po dobrych parę razy. Moim zdaniem z pisaniem jest jak z rysunkiem. Najpierw szkic, czyli ogólny zarys i kształt, a dopiero potem tekst dopieszczamy, poprawiamy i wtedy nabiera pełnego blasku. Jednak nie piszę dużo. Niedawno postanowiłam tą moją „bierną pasję” przekształcić w coś bardziej „czynnego”. Byłabym szczęśliwa za jakiekolwiek uwagi. Ponieważ chcę pisać lepiej!

    1. Zakochałam się w zwrocie 'soczyste trupy’, uwielbiam go. Twoje opisy tworzą świat lekko abstrakcyjny i szalony, np mężczyzna, który krztusi się i piszczy i macha albo te pomarańczowe granaty. Jeśli celem był obraz trochę nierzeczywisty, to super wyszło.
      Podoba mi się też postać lekko psychotycznej dziewczynki, która nie chce się ubrudzić.

      Mam dwa problemy
      1. motywacja krztuszącego się faceta – skoro ma tyle energii do machania i piszczenia, to dlaczego sam nie skończy ze sobą? I to chyba dość niecodzienne, że nie walczy o życie, nie prosi o pomoc, tylko o śmierć.
      2. Nie rozumiem jak tata mógł być niezadowolony z jej obecności, skoro chwilę później dowiadujemy się, że jest martwy. To się w dzieje w głowie dziewczynki?

      Może się czepiam, ale na tych momentach zatrzymałam się myśląc, że coś jest nie tak. Może wystarczy to trochę bardziej dopracować, a może ja się nie znam.
      Ogólnie – podoba mi się.
      Powodzenia!

  105. Ćwiczenie bardzo mi się podoba, podobnie jak blog. Super, że ktoś chce się podzielić własnym doświadczeniem i wiedzą. I to jeszcze w życzliwy sposób. Będę śledzić.
    A poniżej moje zadanie domowe 😉 Dziękuję za zmobilizowanie mnie!

    No to mam przesrane. Moja mądra głowa zawsze sprowadzi mnie do takiej sytuacji jedynie ze scyzorykiem w ręce. No dobrze, był to całkiem dobry nóż do rzucania, nie scyzoryk, ale jednak jeden. Malutki.
    Ciepła, mokra maź ochlapała moją twarz, spływając do oczu. Wyciągnęłam nóż z tętnicy czarnookiego mężczyzny przede mną i odepchnęłam go drugą, trzęsącą się ręką, by puścił moje gardło. Wreszcie mogłam odetchnąć, łapałam więc łapczywie każdy haust. Kto by pomyślał, że powietrze w płucach może sprawić tyle radości. I że nóż do rzucania tak opornie wchodzi i wychodzi z ciała, kiedy się nim nie rzuca. No kto by pomyślał?
    Dwoje mężczyzn i jedna kobieta otoczyło mnie, zbliżając się coraz bliżej. Ich twarze w półmroku poranka miały zwierzęcy wyraz, a w oczach jednego z nich widziałam satysfakcję. Nie tak szybko kolego. Jeszcze mnie nie złapałeś. Uśmiechnęłam się do niego pokazując zęby. Wrażenie psuł trochę mój oddech, który nadal sprawiał wrażenie panicznie szybkiego.
    Wrzawa wokół nas stawała się coraz cichsza, oddalając się, choć krzyki ranionych i atakujących nadal były słyszalne, mieszały się ze sobą tworząc cichą symfonię raniącą uszy. A na obrzeżach tego wszystkiego nasza czwórka, która stanęła prawie nieruchomo. Moja brew powędrowała do góry. Chyba nie boją się mnie i mojego dziesięciocentymetrowego ostrza?
    Kobieta nieznacznie zmieniła pozycję, starając się przejść za moje plecy. Wycofałam się starając się mieć ją cały czas na widoku i dzięki temu zobaczyłam czarny, merdający psi ogon, który radośnie zniknął z mojego pola widzenia. Przebrzydły, przebrzydły kundel!
    Pan od satysfakcji odezwał się.
    – Cukiereczku, nie chcemy zrobić ci krzywdy. Chcemy tylko porozmawiać. – Miał śliczne, śnieżnobiałe zęby. Czy jako czarny charakter nie powinien mieć ich żółtych i popsutych?
    Podrzuciłam sprawnie nóż w dłoni. Był cały mokry od juchy. Całe szczęście że rękojeść miał oplecioną materiałem, co pomagało mu nie ślizgać się tak bardzo. Inaczej mój wizerunek twardzielki całkowicie ległby w gruzach, gdybym poharatała sobie dłoń. Wyobrażacie to sobie?
    – Rozmawiajmy więc.
    Szukanie psa, który boi się burzy o 4 nad ranem nie jest dobrym pomysłem. A szukanie psa w czasie nawałnicy, w środku nawalających się dwóch grup było nie tylko złym pomysłem, ale i bardzo głupim. Jak dorwę tego psa, to nie dostanie deseru… przez tydzień!
    – Masz coś, czego potrzebujemy. – odezwała się kobieta za mną. – I chcielibyśmy negocjować.
    Odchyliłam lekko głowę, by móc lepiej ją słyszeć i kątem oka dostrzegłam jak facet numer dwa rusza w moją stronę z prędkością światła. W jego dłoni błysnął sztylet. Rzuciłam odruchowo nożem celując w jego serce. Sapnął, zatrzymując się. Nóż wszedł głęboko.
    – Kurwa! – usłyszałam od Pana satysfakcji i poczułam ból w tyle głowy. Zdążyłam jedynie pomyśleć o tym, w jak wielką kupę wdepnęłam, a potem otoczyła mnie gęsta, metaliczna ciemność.

  106. Stałem i patrzyłem z góry jak moi podwładni tracą życie. Szarpały mną emocje; powinienem zejść i im pomóc, czy też dalej stać nieruchomo, niemal idealnie ukrywając wszystkie moje odczucia, wstręt oraz obrzydzenie na widok krwi. Nie chciałem żeby to się tak skończyło. Wszystko poszło nie tak. Jednak poproszono mnie, żebym się nie wtrącał. Jestem dowódcą, a tak mnie uniżono; nie miałem zamiaru się sprzeciwiać nikomu, więc tylko stałem. Nie chciałem się nikomu narzucać. Aczkolwiek doskonale wiedziałem, że mogłem uczynić poprowadzić to powstanie lepiej niż jakikolwiek inny z moich przyjaciół. Odrzucili mnie w takiej chwili, gdzie tylko ja mogłem sprawić, aby nasza sytuacja się poprawiła. Mogłem wszystko poprowadzić lepiej, ale zabroniono mi. Nie mnie oceniać zdanie innych ludzi; milczałem, cóż innego miałem zrobić?
    Wtedy usłyszałem za plecami jak w moją stronę biegnie niski, tęgi Mężczyzna, głośno jęcząc przy każdym kroku jaki uczynił. Musiał być ranny. Popatrzyłem na jego mundur. Był naszym wrogiem. Powinienem zabić go od razu, ale coś mnie powstrzymało. Zmarszczyłem brwi. Żal mi było tego biedaka.
    – Nie strzelaj! – krzyknął tchórzliwie, zasłaniając rękoma swą twarz. Dopiero teraz zauważyłem, że ma całe zakrwawione dłonie. Wykorzystując moje dowódcze doświadczenie, to albo kogoś zabił, w co szczerze wątpiłem – mężczyzna nie przypominał osoby zdolnej do takich czynów – albo ktoś umarł na jego oczach, ktoś mu bliski, ktoś kogo chciał pożegnać z godnością, ktoś kto stanowił dla niego osobę godną pobrudzenia sobie rąk krwią.
    – Nie miałem takiego zamiaru. – odpowiedziałem z udawanym spokojem. Słysząc tyle huków od wystrzałów nikt nie mógłby zachować spokoju, nikt.
    Mężczyzna podejrzliwie spojrzał na moją broń – karabin oraz nóż schowany w pochwie. Ja jednak nie miałem zamiaru jej chować, żeby udowodnić mu o prawdziwości mego słowa. Nawet nie wiedziałem, czy ono jest prawdziwe, czy tylko wypowiedziane, po to żeby zbyć Mężczyznę. On w efekcie tylko westchnął i popatrzył na mnie. W jego oczach malowało się przerażenie. Nie potrafił ukrywać emocji, tak dobrze jak ja – w tej dziedzinie trzeba się szkolić całe lata. To nie jest łatwe.
    – Potrzebujemy cię. – powiedział, jęknąwszy przy tym z bólu. Chciał podejść parę kroków w moją stronę, ale widocznie zapiekła go rana na nodze.
    – Jesteś moim wrogiem – odpowiedziałem. – Masz na sobie mundur mojego przeciwnika, twojego cara, nie będę odpowiadał na twoje wezwanie.
    – To nie tak. – powiedział Mężczyzna, ale nie dokończył. Zobaczyłem za jego plecami wojownika, w mundurze takiego samego jak Mężczyzna, który strzelił do niego. Nim Mężczyzna się wywrócił, żołnierz wycelował lufę we mnie, ale byłem szybszy.
    Obaj upadli niemal jednocześnie na kolana, wykrwawiając się oraz plując krwią. Zmarszczyłem brwi obrzydzony i przebiegłem obok nich, nim którykolwiek zdołał podnieś broń.
    Wybiegłem wprost na pole bitwy. Odór krwi zaczął intensywnej drażnić moje nozdrza niż wcześniej. Dookoła mnie znajdowało się wiele trupów, a w moich oczach przez chwilę zaszkliły się łzy. Było więcej rannych niż miało być. W dodatku przegrywaliśmy. Wszystko poszło nie tak. Powstanie legło w gruzach.
    Rozejrzałem się uważnie. W tym momencie nie było dla mnie ucieczki. Stanowiłem łatwy cel. Jak na zawołanie ktoś za mną przyłożył mi zimny czubek lufy do skroni. Starałem się przypomnieć o tym jak się oddycha, ale mi to nie wychodziło. Tętno mi przyspieszyło, a wargi delikatnie zadrżały. Wtedy zrozumiałem, że już dzisiejszego wieczoru przyjdzie mi umrzeć. Zrozumiałem, że już nic nie mogą zrobić. Jeżeli go zaatakuję – strzeli, jeżeli tego nie zrobię – też strzeli. Zapadłem w rozpacz. Nie wiedziałem co zrobić, mimo, że byłem doświadczonym wojownikiem i uczyłem się jak zachowywać się w takich momentach. Jednak podczas szkoleń wyglądało to zupełnie inaczej niż teraz.
    Wtem usłyszałem drwiący głos człowieka, który miał mnie stracić:
    – Generale, pozwolisz mi się zabić? To ty miałeś objąć to stanowisko podczas powstania, ale stchórzyłeś? Smutne.
    Nie mówiłem nic, niech sobie myśli jak chce. Zdążyłem jeszcze go przekląć w myśli, nim stało się coś czego chyba żaden z nas się nie spodziewał – zaśmiałem się. Nigdy nie wyrażałem swoich emocji, a teraz zacząłem się cały trząść ze śmiechu. Dlaczego? Nie mam pojęcia, może chciałem zrobić na złość mężczyźnie? Jeżeli tak, to udało mi się go zdenerwować. Strzelił, a ja umierałem z satysfakcją.

    ____________

    Wiem, że dodaję to bardzo późno 🙂
    Proszę nie oceniać tego surowo, mam jedynie 12 lat i jeszcze nigdy nie pisałam czegoś takiego 🙂 To moje pierwsze podejście do czegoś takiego i odniosłam się w tym do tematu, który przerabiałam ostatnio na lekcji historii. Mam nadzieję, że to będzie przynajmniej znośne. Proszę o uwagi i porady, co robię źle i co powinnam poprawić. 😉

  107. Eksplozja rozerwała stalowe drzwi warsztatu samochodowego na końcu wąskiej, 21 alei. Szyby w witrynach pobliskich burdeli pękły, a prostytutki i przechodnie rzucili się do ucieczki lub przypadli do ziemi. Derec oparł się o ceglaną kolumnę i włożył rękę do kieszeni, gdzie spoczywało aluminiowe zawiniątko. Niewielkie rzucona przez kogoś czarna tuba wleciała w otwór bramy. Zanim detektyw doliczył do trzech, świetlówki w witrynach i lampach ulicznych pękły z trzaskiem a światła mieszkań nad aleją zgasły.

    Detektyw rozpakowywał folię by wyjąć z niej noktowizor i broń gdy drzwi stojącego nieopodal vana otworzyły się i wybiegło z niego ośmiu ubranych w czarne, pokryte płytami balistycznymi antyterrorystów. Pojazd był klatką Faradaya, więc pracujące w podczerwieni lasery i stroboskopy były zabezpieczone przed impulsem. Dwa czteroosobowe zespoły ruszyły w kierunku drzwi warsztatu. Derec dołączył do nich i wpiął swój stroboskop w kurtkę.

    Krzyki na ulicy przewała seria z wnętrza budynku. Strzały padły na ślepo. Jakaś kobieta za detektywem wydała z siebie okrzyk bólu.

    Dotarcie do hali zajęło cztery sekundy, wejście do środka dwie. Sprawne, pełne profesjonalizmu działanie antyterrorystów imponowało Derecowi, podobnie jak ich skuteczność w operowaniu bronią. Jeśli cel był blisko – strzał z zamocowanego pod karabinem tasera i człowiek padał nieprzytomny – jeśli daleko i miał broń – następowały trzy strzały: dwa rozrywające klatkę piersiową i trzeci głowę. Po kilku sekundach huku zapanowała względna cisza zakłócana jedynie harmidrem ulicy. Wewnątrz hali warsztatu podejrzani jęczeli porażeni prądem. Dwóch policjantów zapinało im na rękach plastikowe, wzmocnione tytanową linką kajdanki. Trrrt – jeden podejrzany nie może się ruszyć, trrrt – kolejny zabezpieczony, trrrt, trrrt, trrrt… Kable wzdłuż ściany paliły się bezgłośnie. Dwa zespoły stąpając cicho zbliżały się do metalowej ściany oddzielającej halę od zaplecza. Derek postawił stopę na czymś śliskim i na chwilę stracił równowagę… smar, może krew… upadł wprost na rozbite szkło. Metalową ścianę podziurawiła seria, tym razem nie wystrzelona przez policjantów. Jeden z antyterrorystów krzyknął, pozostali odpowiedzieli ogniem, jednak umknęło im to, co zobaczył detektyw. Szczupłą postać wypełzającą spod karoserii w pobliżu stalowych drzwi z boku sali. Nie było tego wyjścia na planie. Nawet mimo niedoskonałości obrazu noktowizora Derec rozpoznał tą pociągłą, twarz. Tom Martinez, zasadniczy cel operacji właśnie znikł w przejściu, którego nie miało być…

    Derec nieporadnie, ślizgając się na szkle zerwał się do biegu nie zwracając uwagi na strzelaninę. Wbiegł w przejście, zderzył się z ceglaną ścianą i skręcił w lewo. Jakiś korytarz budynku z którym graniczył warsztat. Może tylne wyjście z burdelu… Po chwili znalazł się między ceglanymi budynkami. Droga przeciwpożarowa. Dziesiątki stalowych balkoników z drabinami. Na jednym końcu mur. Odwrócił się. Na drugim wyjście na szeroką 9 aleję rozświetloną lampami do których nie dotarł impuls. W tej przecince, ponad dachami domów rozciągało się boleśnie jaskrawe Miasto. Teraz, w obiektywie noktowizora biało zielone wieżowce pośród których przesuwały się świecące punkciki śmigłowców i dronów wydawały się upiorne.

    Detektyw otrząsnął się. Martinez uciekał wzdłuż ciemnej drogi. Czarna na tle zielonego blasku sylwetka oddalała się. Derec ruszył za nim.
    – Stój, bo strzelam!
    Mężczyzna przyspieszył i potknął się. Upadł jak długi i zdążył jedynie podnieść się na czworaka nim prześladowca z całej siły kopnął go w krocze. Martinez zwinął się i zawył z bólu.
    – Skurwysynu! – wymamrotał przewracając się na bok i patrząc z nienawiścią na zdejmującego noktowizor detektywa.
    – Jesteś aresztowany, masz prawo zachować milcze…
    Martinez wytrzeszczył oczy
    – Derec Smith?! – wymamrotał z niedowierzaniem
    Detektyw zamilkł. Ten facet nie miał prawa go znać.
    – Przecież szef Cię op…
    Huk strzału odbił się echem od ceglanych murów.

    Derec rozejrzał się. Antyterroryści jeszcze nie przybiegli. Kamera na broni… Szlag… pistolet był w folii aluminiowej, kamera działała. Rozejrzał się. Miał mało czasu. Wyjął z kieszeni drugie zawiniątko: taser. Odpakował go nachylił się nad zabitym i włożył mu urządzenie w rękę. Wycelował pistolet tak, by kamera zamocowana pod lufą została trafiona jedną z elektrod. Druga trafi jego. Westchnął i nacisnął urządzenie.

    Detektyw poczuł przeszywający ból w całym ciele. Wszystko stało się nierzeczywiste. Każdy nerw był rozrywany przez ból. Po chwili wszystko się uspokoiło, a mężczyzna leżał sztywno obok zwłok o twarzy w której ziała czarna dziura zamiast lewego oka. Kałuża krwi powoli powiększała się i zaczłęa sięgać już włosów gdy silne ręce podniosły go.

    – Tu jest. Dostał taserem. – ubrany na czarno policjant z hełmem zasłaniającym twarz posadził go pod kontenerem na śmieci – Wszystko w porządku? Zdjął rękawiczki i zbadał mu puls.
    – Taaaak… – przeciągle zamamrotał detektyw – czyyyy… ooooon…
    Policjant skinął głową
    – Zastrzelił go pan.

    Po chwili dwóch innych policjantów pojawiło się przy ciele. Nie byli opancerzeni, nie mieli karabinów ani hełmów. Flesze aparatów zaczęły rozświetlać ulicę. Derec wstał wspierając się na ramieniu antyterrorysty. Wiedział, że ma niewiele czasu, by zniknąć…

  108. Chyba tak się nie powinno, ale dodaję drugi post. Pierwszy był… no cóż: pisany sztywno pod zadanie, a chyba w ten sposób nie umiałem zbudować tego, co miałem w głowie. Tak więc: wersja inna, nie rozpoczynająca się w trakcie, a nieco przed walką.

    Nocą 14 maja detektyw Derek Smith szedł powoli przez wąską zatłoczoną 21 aleję. Wzdłuż tego spękanego i pokrytego brudem pasma betonu wciągnęły się wysokie ceglane ściany budynków dla lokalnej biedoty. Parter zdobiły jaskrawe neonowe napisy nad witrynami z prężącymi się w zmysłowych pozach prostytutkami. Smith odpalił papierosa. Jedna trzecia tych dziewczyn nie była prawdziwa. Animowane zabawki z syntetyczną skórą, akumulatorami litowo-polimerowymi, kamerami o niskiej rozdzielnością i namiastką sztucznej inteligencji. Zatrzymał się pod szklanym pasażem łączącym naprzeciwległe budynki i przyjrzał jeden z witryn. „No tak… są też takie dla zboczków”. Przed nim prężyła się półnaga przypominająca nieletnią dziewczynkę lalka. Detektyw pokręcił głową, zaciągnął się i popatrzył na zamykający aleję mur z szeroką stalową bramą. Ściana miała sześć metrów wysokości. Nad bramą biegła poziomo linia brudnych okien a ponad nimi widniał łuszczący się biały napis „Naprawa pojazdów”. Oczywiście to nie jedyne czym warsztat się zajmował. Główne zyski właściciel – niejaki Tom Martinez – czerpał z przemytu narkotyków. Derek nie miał wątpliwości, że Martinez został wystawiony. W Mieście były dużo grubsze ryby i dużo większe składy prochów. To była płotka i została wystawiona przez graczy, którym zalazła za skórę.
    Detektyw popatrzył w dół na rudego, obserwującego go z zaciekawieniem kota. Ukucnął i pogłaskał zwierzę. Za kilka minut kot będzie przerażony… teraz ma prawo na odrobinę radości.

    Na zatłoczoną i głośną ulicę powoli wjechał ozdobiony grafitti van. Wysoki, wyglądający na nie więcej niż dwadzieścia lat pedał w długim fioletowym płaszczu stał na środku ulicy i przyglądał się Smithowi.

    Detektyw wstał i włożył ręce do kieszeni rozpiętej kurtki. Poczuł dwa owinięte grubą folią aluminiową kształty. „No dobra… czas zaczynać”. Ponad ulicą ze świstem przeleciał wystrzelony z okna pocisk i eksplozja wstrząsnęła starymi murami. Szyby witryn i mieszkań w pobliżu warsztatu pękły z trzaskiem, a na ludzi posypał się grad szkła. Prostytutki i przechodnie padli na ziemię albo zerwali się do ucieczki. Kot znikł w harmidrze. Pedał wyjął spod płaszcza tubę granatnika, wycelował w dymiący otwór bramy warsztatu. Huk. Czarny cylindryczny kształt wleciał w dziurę.
    „Raz, Dwa…”
    Świetlówki witryn i lamp ulicznych eksplodowały, a światła mieszkań natychmiast zgasły. Derek wyciągnął aluminiowe zawiniątka po czym zaczął je rozpakowywać.

    Drzwi vana otworzyły się i wyskoczyło z niego ośmiu ubranych w czarne kombinezony i pancerze balistyczne antyterrorystów. Panikujący, uciekający tłum nie mógł widzieć ich hełmów z noktowizorami ani karabinów pod którymi znajdowały się bębenki sześciostrzałowych paralizatorów o mocy tak silnej, że powodowały utratę przytomności. Żadne oko nieuzbrojone w noktowizję nie mogło też zobaczyć świecących w podczerwieni napisów „WYDZIAŁ NARKOTYKOWY” ani smug laserów, które skupiły się teraz na dziurze ziejącej z powykręcanej stalowej bramy.

    Detektyw założył na głowę gogle, wcisnął słuchawkę w ucho. Z drugiego pakunku wyjął pistolet policyjny z podczepionym pod nim jednostrzałowym paralizatorem i kamerą.

    – Operacja rozpoczęta – powiedział spokojnie kobiecy głos – drony obserwacyjne w drodze, mamy informacje, że impuls wyłączył zasilanie w najbliższej okolicy.

    Dwa czteroosobowe zespoły antyterrorystów ruszyły wzdłuż budynków po przeciwnej strojnie ulicy. Derek zaczekał aż dotrą do niego i dołączył jako ostatni w szyku. Nad ulicą zabrzęczały wirniki niewielkiego drona obsługiwanego przez siedzącego gdzieś w wygodnym fotelu policjanta, który będzie mógł tej nocy opowiadać dziewczynie, że był w centrum ważnej operacji.

    Zespoły podeszły do wyrwy od obu stron. Z wnętrza hali bił lekki blask i dało się słyszeć poruszenie. Ulica była cicha. Ludzie uciekli, a mechaniczne lalki zastygły w pozach przybranych w chwili uruchomienia impulsu.
    – Wejście do środka za trzy – powiedział kobiecy głos w słuchawce – dwa, jeden…
    Anteterroryści ruszyli wchodząc przez pogiętą blachę i kierując wzdłuż ścian. Dawali w ten sposób miejsce podążającym za nimi kolegom. Ciszę przerwały krzyki i strzały. Derek uwielbiał brać udział w takich akcjach. Policjanci działali odruchowo – jeśli ktoś był wystarczająco blisko: paralizator wystrzeliwał dwie elektrody, a cel padał na podłogę zwijając się z bólu w kałuży uryny. Jeśli ktoś był daleko i miał w ręku broń – padały trzy strzały: pierwsze dwa rozrywające klatkę piersiową, trzeci głowę. Większość podejrzanych w hali nie zdążyła nawet zorientować się co się dzieje. Nikt nie odpowiedział ogniem.

    Zespół za którym podążał detektyw szedł powoli, miedzy trzema, w różnym stopniu rozmontowanymi wozami. Smith podążał za nimi, środkiem hali. Pozostali zajmowali się podejrzanymi – dwóch zakuwało w kajdanki tych porażonych prądem, dwóch opatrywało krzyczącego z bólu rannego.

    Pomieszczenie było duże, z podnośnikami do samochodów po środku, antresolą wokół hali i skleconym z blachy falistej biurem po przeciwnej stronie wejścia. Kable leżące na podłodze paliły się bezgłośnie.

    Połowa zespołu wciąż przeczesywała halę, dwóch pozostałych wraz z Derekiem weszło do biura. Detektyw natychmiast wskazał schody prowadzące do piwnicy. Antyterroryści skinęli głowami i znikli w dole. Kiedy tylko ich kroki ucichły spod jednego z blatów stołów jakim zastawione było biuro wyskoczył mężczyzna. Detektyw wycelował i strzelił taserem, jednak elektrody chybiły celu. Mężczyzna dopadł drzwi po drugiej stronie pokoju i wybiegł. Smith zaklął i ruszył za nim.

    „To wyjście prowadzio na drogę przeciwpożarową… ona na dziewiątą aleję…”. Derek biegł wąskim ceglanym korytarzem, lewo, prawo, sylwetka mężczyzny mignęła mu na zakręci. „Na dziewiątej alei są snajperzy, zdejmą faceta…”

    Wybiegł na ulicę między blokami. Z jednej strony zamknięta była murem. Obrócił głowę.

    W przecince między budynkami, w oddali widać było oświetloną, szeroką ulicę. Ponad dachami stojącymi przy niej domów, w oddali, wzmocnione przez noktowizor jarzyły się wieżowce Centrum. Iskierki śmigłowców i dronów krążyły między tymi upiornymi bladozielonymi słupami światła. Poniżej jednak, pomiędzy ścianami ozdobionymi stalowymi drabinami i balkonami oddalał się czarny kształt. Derek ruszył za nim.
    – Stój bo strzelam!
    Mężczyzna przyspieszył kroku, ale potknął się i upadł jak długi na betonową powierzchnię. Zdążył podnieść się na czworaka kiedy dopadł go pościg. Smith z rozpędu kopnął podejrzanego w krocze. Ten zawył z bólu, skulił się z przewrócił na bok. Oczom detektywa ukazała się chuda, orla twarz Toma Martineza.
    – Ty skurwysynu… – wyjęczał.
    – Jesteś aresztowany, masz prawo zachować milczenie – dysząc powiedział Derek, po czym dodał – Tutaj Smith, mam Martineza, wyjście tyłem na dziewiątą aleję.
    – Przyjęłam detektywie Smith, już wysyłam ludzi. Dron fotografuje teraz halę, ale zaraz do was przyleci.
    Martinez popatrzył na detektywa.
    – Smith? – wyszeptał z rozbawieniem – Przecież szef Cię…
    Derek odsunął się o krok.
    – Zostaw to Martinez!
    Skulony, trzymający się za krocze mężczyzna naprzeciwko niego otworzył oczy w niemym przerażeniu.
    – Ma broń! – Krzyknął detektyw i strzelił prosto w środek chudej, orlej twarzy.

  109. Wszędzie dym. Wszędzie unoszące się szare płachty zasłaniające niebo. Whalamith otoczony łunami płonących wież strzelniczych wyglądał jak makabryczny tort. Łucznicy zbici w grupy na murach wypuszczali roje strzał na włóczników osłoniętych tarczami. Potężne Zamczysk kłuło, szarpało i cięło broniąc się przed falami wrogich wojsk. Nagle pod osłoną kuszników wytoczono potężny taran. Posypały się płonące strzały. Jak stada świetlików przeleciały zgrabnym łukiem i uderzyły w osłonę. Płonąca postać wykonując dziwny taniec pobiegła przed siebie, po chwili upadła i znieruchomiała. Z machikułu posypały się kamienie.
    Nie dobrze, to za długo trwa. Rodney poklepał karego wierzchowca po szyi. Dał sygnał. Zagrzmiał róg. Szukając luk w fortyfikacji zarzucono haki z linami. Piechota uzbrojona w kopie, miecze i rapier wspinała się po murach. Kilku łuczników zaczepionych kopią runęło w dół.
    Konie ukryte za wzgórzem niespokojnie rżały. Rozległ się tętent kopyt. Spojrzał za siebie, dziwne przecież nie dał sygnału do ataku. Obce wojska wdarły się między szyk konnicy. Pułapka! W zamieszaniu mignęła srebrna tarcza z czarnym gryfem. Hansel! Rycerz na białym rumaku z potężnym mieczem stanął naprzeciwko. Uniósł broń .
    – Wyzywam cię Rodney! – koń staną dęba i zarżał. Miecze zderzyły się. Konie tańczyły naokoło siebie, to rżąc to parskając.
    -Myślałeś że się nie domyślę? – zaśmiał się – Kamień Akhra, kryształowy Thraw ? Myślałeś że mnie przechytrzysz?
    -Dobrze wiesz że jeśli Thraw wpadnie w ręce Pomony Świątynia straci swą moc.
    Jeździec przy Rodney’u złapał się za brzuch i z jękiem zsuną się z wierzchowca. Bink, szkoda był świetnym wojownikiem. Nagle nad brzękiem mieczy, jękiem rannych i rżeniem koni rozległ się potężny grzmot. Brama runęła. Nareszcie. Obrócił konia i zmusił do galopu.
    – Miło było, ale ważne sprawy wzywają – rozpoczął się wyścig. Czarny rumak tocząc pianę wpadł na plac zamkowy. Rodney rozglądał się uważnie. Gdzie jest Wieża Shiwry? Na północ? W zawirowaniu płomieni i czarnego dymu dojrzał złotą iglicę. Jest. Ruszył galopem. Hansen wyrósł przed nim jak zjawa. Koń Rodney’a staną dęba wymachując w powietrzu kopytami. Jeździec przez chwile próbował uchwycić równowagę. Z hukiem padł na kamienną posadzkę.
    – To nie Twoja sprawa. Odejdź. – biały wierzchowiec krążył wokoło. Hansel celował głownię miecza w stronę rycerza w czarnej zbroi. – Albo zginiesz.
    – Nie mogę, obiecałem. – trzymał miecz wysoko gotowy do obrony. Czerwona tarcza ze złotym smokiem wisiała mu na przedramieniu. – a dżentelmeni dotrzymują słowa.
    – Nie wiem co ci obiecała Evia – jeździec zaśmiał się pogardliwie – ale to już nic nie znaczy.
    Pamona jest zbyt potężna. Potężniejsza od jakiejś niedoświadczonej wróżki.
    Była szansa. Gdyby udało się Akhra i Thraw połączyć z magią Ezdhoru… Evia nie była zwykłą wróżką. Jako córka Tavro Króla Świtu i Emeny Bogi Płomieni dysponowała potężną magią.
    Ale o tym Hansel nie musi wiedzieć.
    Ostrza mieczy wzniosły się. Miecz Rodney’a uderzył w tarczę z gryfem wzniecając snop iskier. Nie zauważył ciosu przeciwnika. Miecz uderzył w odsłonięte ramię przebijając osłonę z metalowej siatki. Hansel znowu zaatakował. Blokując tarczą ciosy pchną miecz od dołu. Tym razem Rodney zdążył odskoczyć. Odparł atak uderzając od góry. Był szybszy. Miecz ze świstem przeciął powietrze zatrzymując się na twarzy Hansela. Wojownik z wściekłością dotkną rany na policzku. Ciął ostrzem miecza na około Rodney’a. Tarcze przeciwników zderzyły się z hukiem. Nagle Hansel pochylił się podcinając mieczem nogi Rodney’a. Wojownik wylądował na plecach. Miecz zawisł na jego piersi. To koniec. Ciężko dysząc patrzył w oczy swego pogromcy. Uśmiech triumfu rozkwitł na twarzy Wojownika z gryfem. Nagle szok i zdziwienie ustąpiło miejsca radości. Spojrzał na ostrze miecza wystające z piersi i upadł. Przednim stał Fuego wyciągając miecz z ciała denata.

  110. Budząc się dziś rano, nigdy nie pomyślałbym, że to stanie się właśnie dziś. Starsi zapowiadali ten dzień od długiego czasu, lecz z ich prognoz wynikało, iż brakuję jeszcze kilka księżyców, do ich dotarcia. Po wyjściu z chaty znalazłem się w samym epicentrum całego zdarzenia, wszyscy wokół krzyczeli, wojownicy biegli gdzieś w grupie, w dłoniach trzymając włócznie i mając na głowach wojenne maski, kobiety próbowały zebrać dzieci i zabrać je w bezpieczne miejsce, kiedy zrozumiałem, co się dzieje, nasze mury zostały już sforsowane przez wrogie plemię. Bezzwłocznie chwyciłem za włócznie, wbitą w ziemię koło jednej z chat, po czym zacząłem szukać tarczy i maski z barwami naszego plemienia, na moich oczach jedno z dzieci, którego kobiety nie zdążyły zabrać ze sobą, zostało przebite na wylot przez dzidę przeciwnika, krew zaczęła wychodzić mu strużkiem z małych ustek, które ledwo nauczyły się mówić. Krzyknąłem, wypełniony furią i żalem. Pobiegłem czym prędzej do bram wioski, żeby zabić tak dużo nieprzyjaciół, ile zdołam. Przebiegając obok chat moich sąsiadów, widziałem jak większość z nich płonie, a w niektórych kobiety, kurczowo przytrzymujące swoje martwe dzieci do piersi, płonęły razem z nimi. Nie miałem czasu nad tym rozmyślać, nie mogłem pozwolić, żeby żal i smutek oślepiły mnie w takim momencie. Po drodze do bram wioski spotkałem Tut-Tuta oraz paru innych wojowników, objaśnili mi pośpiesznie, jak wygląda sytuacja. Wróg naciera głównymi siłami z południa, a dwiema małymi grupkami flankuję z zachodu i wschodu, jedyna nadzieja, to uciekać na północ. Nie jesteśmy przygotowani, żeby walczyć, Tut-tut i dwóch innych pomoże kobietom i dzieciom uciec, podczas gdy ja poprowadzę resztę w paszczę lwa.
    Każdy podniósł z ziemi jedną dodatkową włócznię i ruszyliśmy naprzód, do bram wioski. W chwili kiedy dotarliśmy na miejsce, gdzie cała akcja miała miejsce, zrozumiałem, że nie mamy żadnych szans, dopiero teraz zobaczyłem jakimi siłami dysponuję przeciwnik. Kiedy dotarło do mnie, że tego dnia wioska przemieni się w popiół, moje zadanie stało się jasne, dać czas Tut-tutowi i jego podopiecznym na ucieczkę.
    Krzyknąłem raz jeszcze, tym razem nie pozwoliłem, by w mym okrzyku było miejsce na żal czy smutek, musiałem zagrzać moich pobratymców do walki. Wziąłem dodatkową włócznię, podniesioną uprzednio z ziemi, i cisnąłem na chybił trafił w siły wroga, po czym zauważyłem, że zrobiła to cała reszta. Chwyciłem za dzidę, postawiłem przed siebie tarcze i rzuciłem się w wir walki. Walczyłem dzielnie, podobnie jak wszyscy moi bracia, poległem bohaterską śmiercią na polu bitwy, jak na wojownika przystało.

  111. Huk granatu. Strzały z pistoletów. Kolejne krzyki.
    Przegrywamy jak to możliwe?!
    Jakimś cudem udało nam się dostać do okopu.
    Ja, Jackson i ranny Lens jesteśmy chwilowo bezpieczni, chociaż bezpieczni to zbyt wielkie słowo.
    Nasi wrogowie już dawno odcięli nam drogę odwrotu. Nie jesteśmy bezpieczni. Jesteśmy tylko poza linią ostrzału wroga.
    Wokół pełno kurzu i krwi. Bicie mojego serca jest równie głośne jak strzały z karabinów.
    Jestem dowódcą nie mogę poddać się póki mam jeszcze kilku ludzi. Żołnierzy, którzy są gotowi zginąć w imię ojczyzny.Przyjaciół, którzy uwierzyli w moją misje.
    -„Jak stoicie z amunicją- zapytałem i przyklękłem żeby założyć opatrunek Lensowi. Rana w Jego nodze była paskudna, ale nie na tyle żeby spisywać go na straty.
    -„Mniej niż pół magazynka, sir!” – zraportował Jackson nerwowo badając sytuację, trzymając się za ramię.
    -„Możesz wziąć mój Jacky. Mi się już nie przyda” – wychrypiał Lens
    -„Co ty bredzisz to ledwie draśnięcie. Jest jeszcze Billy z Greenem i Ethanem. Załatwimy tych sukinsynów!” – mówiąc to sam uwierzyłem, że jeszcze mamy szanse, lecz Lens podniósł dłoń ukazując ranę w boku. Śmiertelną ranę. W oczach stanęły mi łzy, chcociaż Lens miał w oczach tylko zmęczenie i akceptację.
    -„Nie…” – wyszeptałem
    Powinienem być bardziej odporny psychicznie jako dowódca. Tyle, że do niedawna nie byłem ich dowódcą. Byłem jednym z nich. Nasza jednostka była tak mała, że zdążyłem się zżyć z każdym z osobna.Byliśmy rodziną. Było nas trzydziestu plus mój poprzednik – kapitan Gregory Collins. Nasz poprzedni dowódca pewnego dnia strzelił sobie w głowę zostawiając list, w którym stwierdził, że
    nie może już dłużej dźwigać brzemienia wojny i nie chce żyć w świecie pokrytym krwią jego braci. To był szok. Owszem słyszeliśmy o tym, że dwa lata temu Collins stracił praktycznie wszystkich swoich kompanów, ale wydawał się być taki twardy.
    Chwile po śmierci Collinsa otrzymaliśmy raport z linii frontu. Dwa punkty strategiczne wroga – leśna forteca na wschodzie i góra św. Heleny na zachodzie były osłabione.Wg raportu w obu punktach mieli nie więcej niż po 40 żołnierzy. To była nasza szansa na jaką czekaliśmy. Niektórzy stanowczo twierdzili, że powinniśmy czekać aż przyślą nam nowego dowódcę lub że powinniśmy zawrócić. Jednak stanowcza większość poparła mnie. Czekanie na dowódcę równało się z pokornym czekaniem aż nasz wróg wróci z posiłkami, co oznaczało przepuszczeniem szansy na zdobycie czegokolwiek.
    Znałem górę św. Heleny i wiedziałem, że dużo łatwiej będzie nam ją okrążyć przez dolinę na wschodzie i szturmować od północy. Poparli mnie… Uwierzyli w mój pomysł tak, że wybrali mnie
    na dowódcę. Mieliśmy zająć górę bez większych strat i tam w chwale czekać aż zwierzchnictwo przyśle nowego kapitana z posiłkami. Doskonały plan… Skoro plan był tak doskonały to dlaczego tak wielu ludzi, którzy we mnie uwierzyli nie żyją.
    Z całej jednostki została nasza trójka i…
    Kolejna eksplozja! Kolejne serie z automatu. Krzyk głośniejszy od wybuchu.
    -„Kurwa!”- zaklnąłem na głos
    To Billy. Jego charakterystyczny głos móżna było poznać nawet w tym okrzyku agonii.
    Została tylko nasza trójka, a patrząc na rany Lensa wkrótce z całej jednostki zostanę tylko ja i Jackson.
    -„Przepraszam. To wszystko moja wina.” – powiedziałem do Lensa z rozpaczą i wściekłością w głosie. – „Zwiodłem was”
    Nie wiem czy mnie słyszał jego oczy były zamknięte. Przestał się ruszać.
    _”To wszystko nie ma sensu!”- krzyknąłem -„Powinniśmy natrafic na góra pięcioosobowy patrol, a jest ich około sześćdziesięciu. W dodatku czekali na nas. Czy raporty nie były aż tak pewne jak przypuszczaliśmy?” -spytałem bardziej siebie niż Jacksona
    Jackson nie odpowiedział. stał i trząsł się patrząc patrząc na Lensa. Z nim najbardziej się zaprzyjaźnił.
    -„Dlaczego w ogóle jeszcze żyjemy? Już dawno powinni tu przyjść i z nami skończyć” -w moim głosie była rezygnacja i wściekłość.
    Nie byłem wściekły na armię wroga tylko na siebie.
    -„Ja do tego doprowadziłem…” – i wtedy to zauważyłem. Jackson opuścił trochę dłoń, którą cały czas zasłaniał swoje ramię.
    Nie był ranny miał na nim żółto granatową opaskę widoczną z daleka. Wszystko się nagle poukładało.To dlaczego nie byliśmy tak ostrzeliwani jak inni. To dlaczego jeszcze żyjemy.
    Nie mieli więcej ludzi niż mówiły raporty. Otaczali nas Ci ludzie którzy obsadzali wcześniej leśną fortecę i górę św Heleny. Wszyscy opuścili posterunki żeby przygotować na nas zasadzkę, bo ktoś ich ostrzegł o naszym planie. Nie ktoś. Jackson.
    Już w niego celowałem, ale był szybszy. Lufa jego pistoletu była skierowana w moją stronę.
    _”Ty… Dlaczego?”- wycedziłem przez zęby
    -„Ja? To ty do tego doprowadziłeś!”- jego głos był pełen gniewu i wyrzutu -„Twój doskonały plan wszystkich zabił”
    -„Plan był dobry. Wiesz o tym Jackson” – mimo to nie czułem się mniej winny
    -„Nie jestem żadnym Jacksonem! Peter Jackson miał wypadek w drodzę na służbę i ktoś musiał zajać jego miejsce. Nigdy go nie poznaliście”
    -„Byliśmy dla Ciebie braćmi, a ty wszystkich zabiłeś…”- zacząłem
    -„Nie!”- przerwał mi z wściekłością w oczach – „Próbowałem uratować wszystkich” – ręce zatrzęsły mu się i łzy stanęły w oczach gdy zerknął na leżącego we krwi Lensa
    -„Collins…” – olśniło mnie
    -„Tak. Pomogłem mu w jego samobójstwie. Powinniście się wycofać po śmierci kapitana. Próbowałem was do tego przekonać, ale Ty się uparłeś…”
    -„Obaj ponosimy odpowiedzialność za śmierć tych ludzi!”-chciałem żeby był tego świadomy -„Mam nadzieję, że sumienie nigdy nie pozwoli Ci zasnąć sukinsynu!”
    -„Mój kraj wygra wojnę dzięki mnie. To ważniejsze niż moje sumienie i mój sen”- z jego głosu znikła rozpacz ręce przestały się trząść. Lufa jego pistoletu teraz zamiast w klatkę piersiową skierowana była w moją skroń. -„Dowódca miał zostać jeńcem, ale z Ciebie to raczej nie będzie pożytku”
    -„Do zobaczenia w piekle”- powiedziałem na pożegnanie
    -„Z pewnoś..” STRZAŁ!
    Serce wali mi jak oszalałe ale wciaż żyję. Ciało Jacksona opada twarzą na ziemię. Z dziury w jego czaszce wypływa ciemna krew.
    -„Lens!” – Lens wciąż żył. Najwidoczniej stracił tylko przytomność. Jednak jego życie dobiegało końca.
    -„Zabij ich Anthony” -wyszeptął dławiąc się krwią- „W imię poległej jednostki. Zabij ich wszystkich.”
    -„Obiecuję przyjacielu” – zdążyłem powiedzieć zanim Lens wyzionął ducha. Uratował mnie. Nie mogę się teraz poddać obiecałem.
    Ale co zrobić nie mam tyle amunicji żeby wszystkich zabić. Ani też pozycji żeby się bronić. Mam! Wpadłem na szalony pomysł, ale nic innego nie zdążę wymyślić nie mam czasu. Ryzykowny ? przecież i tak nie mam już nic do stracenia.
    Zabrałem Jacksonowi plecak i ściągłem mu opaskę z ramienia. Miał przy sobie granat o małej mocy rażenia. Wyciągnałem zawleczkę, podłożyłem pod martwe ciało schowałem się w kąt i…WYBUCH. Jego nie rozpoznają go. Teraz moja kolej.
    Wyciągam nóż i tnę sobie skóre twarzy w różnych miejscach. Cała twarz ocieka mi krwią.
    „Zostałem poraniony odłamkami granatu. Dowódca akcji odkrył moją tożsamość nawet nie zauważyłem jak wyciąga zawleczkę.”
    Mam nadzieję, że to kupią, a wtedy to ja będę ich Jacksonem. Zniszcze ich od środka.
    Wychodzę z okopu wymachując wysoko żołto-granatową opaską.
    Oby mi uwierzyli…

  112. Trwała walka między dobrem i złem, na granicy gdzie przeszłość zetknęła się z teraźniejszością, w której szczególną rolę odgrywał zapał Elizabeth oraz Thomasa, by dociec prawdy.
    Po wielkiej, niekończącej się ucieczce, stanęli w ogromnym pomieszczeniu otoczeni zimnymi murami, które gdzieniegdzie porastał mech. Wszędzie unosił się zapach stęchlizny. Trudno było zidentyfikować jego ówczesne źródło. Panował półmrok, gdyż światło padało jedynie zza krat małego otworu w kształcie kwadratu, o rozmiarach “dwa na dwa”, będącego kiedyś oknem.
    W pośpiechu zatrzasnęły się za nimi mosiężne drzwi, wykonane z dębowego materiału, okalane metalem przy zawiasach, a także ozdobnie wykonanych wstawek u góry i dołu drzwi. Biegnących za nimi demonów, z każdym metrem powstawało więcej, jakby było produkowanych na zamówienie z piekielnych odmętów fabryki.
    Jedyną rzeczą, która przyszła do głowy dziewczyny, było mentalnie połączenie się z Andrew, który ostatkiem sił, mógłby pomóc pokonać istoty. Jednak, nie one były największym problemem w tym momencie.
    Latarka telefonu oświetliła mniejszą część pomieszczenia, na widok czego, Thomasem kierował odruch wymiotny. W centrum oświetlonym nie sztucznym światłem, stał stół operacyjny, po jego prawej stronie mniejszy stolik z rozmaitą zawartością narzędzi chirurgicznych, stolarskich i tym podobnych, a przy jego jednej z nóg oparta niedbale była skrzynka, prawdopodobnie z pozostałą zawartością narzędzi. Po lewej zaś, fotel podobny do dentystycznego, z rozsuwanymi podkładkami pod stopy, z przymocowanymi linami, które krępowały ruchy siedzącej na nim osobie. Podobna była sytuacja z oparciem pod ramiona. Oba meble poplamione były szkarłatnymi plamami, wymieszanymi z różnymi innymi wydzielinami z ciała. Uwagę obu przybyszów zwróciło pojękiwanie i jakby litościwi płacz, dochodzący z kąta kamiennej komnaty. Thomas rozświetlił ten fragment, z którego usłyszał odgłosy. Stała tam klatka, w której trzyma się zwierzęta w hodowli, lecz w jej środku siedziała na kolanach, trzymając pręty krat, bardzo młodziutka istota – dziecko, a dokładnie dziewczynka, której wcześniej brutalnie pozbawiono wszystkich zębów, odarto z ubrania i założono jakieś pożółkłe, za duże, nie pasujące rozmiarem szmaty, które miały dawać jej poczucie ciepła. Dziewczynka była skrajnie wychudzona, jak na swój wiek. Dało się zauważyć, że kości łokciowe przebijały jej cienką, młodą skórę. Nie wiadomo czy z tych nerwów, nie miała już czym płakać, czy straciła głos, czy potrafiła złożyć jakieś zdania, bo wpatrywała się w Elizabeth i Thomasa swoimi wielkimi, brązowymi oczkami, z których wylewało się cierpienie. Nie wiadomo było, ile spędziła czasu w tym miejscu i w jakim celu. Jej dziecięcą naiwność i beztroskę zastępowało powoli uczucie pustki, gniewu i żalu.
    Gdy chociaż Ellie udało się otrząsnąć z letargu, w pośpiechu zaczęła poszukiwania jakiegokolwiek klucza lub narzędzia, które otworzyłoby klatkę bezbronnej istocie.
    Nie minęła dłuższa chwila, a do pomieszczenia, które okazało się być laboratorium z zakonserwowanymi częściami ciała, organami wewnętrzymi, mnóstwem książek z wielkiego księgozbioru jego posiadacza, zaczął powoli przenikać dym wzniecony ogniem. Dawało im to poczucie, że mają coraz mniej czasu, aby zdobyć jakiekolwiek dowody niewinności Elizabeth, za którą wciąż trwał policyjny pościg.
    Nagłe rozświetlenie pomieszczenia – jakby z nikąd lub na zawołanie, bez ingerencji osób znajdujących się w pokoju, ujawniła jeszcze jeden skrywany sekret. Skóry z ludzkich ciał, tworzyły mozaikę, a zarazem okrywały sufit budynku. Osobno kilka zbitych ciał tworzyło jeden obraz, a każdy z nich konkretną historię, bólu, rozpaczy i cierpienia.
    Okazało się, że do komnaty prowadziły również kręte betonowe schody, zza których dało się słyszeć triumfalne: “Wygrałem!” oraz towarzyszące temu oklaski, jakby kierowane do samego siebie.
    Znowu się spotykamy, Thomas. – Zaczął szyderczo starzec powoli wyłaniający się zza owalnej, kamiennej ściany.
    Na brak odpowiedzi z drugiej strony, dodał:
    Już dawno temu powinienem w tym miejscu zakończyć twój żywot… Detektywie! Dlatego tym razem, już nikt, ani żadne siły niebios nie będą w stanie pomóc, tobie jak i twojej towarzyszce, ponieważ budynek zajmuje się ogniem i to tylko kwestia czasu zanim tu dotrze. Tak, więc ŻEGNAM!! Rzucił się do ucieczki w stronę drzwi, którymi przybyli Thomas wraz z Ellie.
    Nie tak prędko! – Wykrzyczała nastolatka, uderzając starca metalową rurą w tył głowy. To tylko rozwścieczyło mężczyznę i prócz stróżki krwi ociekającej przez zadany cios, nie odniósł większych obrażeń. Gwałtownie przybrał na sile i chwycił dziewczynę za ubranie, z zamachem rzucając nią niczym szmacianą lalką. Straciła przytomność. Thomas został zdany na siebie. Miał jednak na tyle jasny umysł, aby utorować drogę ucieczki jego przeciwnikowi. Wiedział, że to musi się zakończyć tu i teraz. Nieważne ile istnień zginie, czy może jakimś cudem ktokolwiek z tu obecnych przeżyje. Postawił wszystko na jedną kartę. Wezwał wszelkie siły nieczyste – choć dawno temu obiecał sobie, że nigdy więcej nie pozwoli im sobą zawładnąć. Nie po wydarzeniu w dalekiej przeszłości kiedy to życiem przypłacili jego rodzice.
    W jednej chwili poczuł napływającą moc, wstępującą w niego. Zamienił się w bestię pozbawioną włosów, nabierającą muskulatury, oraz szponami, które zastąpiły jego palce u rąki i stóp. Wyrosły mu czarne, pierzaste skrzydła. Jego twarz straciła człowiecze rysy, za to oczy przybrały demoniczny kolor, z rządzą mordu emanującą z nich. Usta mógł otworzyć w niemożliwie szerokim uśmiechu, co uwydatniło szeregi zębów ostrych niczym szpilki, oraz wężowy język. W prawej dłoni dzierżył klingę, którą uformował z metalowego pręta, użytego wcześniej przez nastolatkę. W tej chwili żadne ludzkie myśli nie krążyły po jego głowie, zaś w oczach i umyśle przeciwnika wyczuł strach i przerażenie, że to koniec jego oraz wojny.

  113. Gdzie jest ten zasrany pistolet? Słyszę kroki. Cisza. Znowu kroki. Idą po mnie.
    Worek na głowie przeszkadza mi cokolwiek zobaczyć, mogę tylko polegać na słuchu. Ręce które związali mi niezgrabnie z tyłu zdążyłem już prawie uwolnić. Co za pojeb zrobił mi tak nieumiejętny węzeł, widać że nie mają doświadczenia. Chociaż co ja mogę wiedzieć skoro dałem się pojmać zgrai psychopatycznych ludzi, zamiast ich zabić.
    Kroki ucichły. Nie mam pojęcia czy stoją gdzieś przede mną i mnie obserwują czy stąd poszli. Wracam do splątanych rąk. Jeszcze trochę i będę o krok bliżej żeby stąd uciec lub ich zabić. Szybciej. Nie mam pojęcia gdzie jestem .
    Luzuję pętlę i powoli wyciągam z niej ręce. Jestem wolny. Poszło zbyt łatwo. Zdejmuję szary płócienny wór z mojej głowy. Moją twarz muska zimno, cholera w tym przeklętym worku było mi cieplej.
    Obserwuje teren, żadnych ruchów, dźwięków nic. W oddali pali się chyba lampa naftowa miga i daje lekki posmak żółtego światła. Czyli jestem w magazynie, co wnioskuje po pudłach ułożonych aż po wysoki sufit – chyba. Powoli wstaje. Zero ruchu , nawet powietrze stoi. Edmurre najemnik. Ty głupcze dlaczego dałeś się złapać w jakąś najprostszą pułapkę. Czemu posłuchałeś tego durnego kapitana który obiecał zapłatę za znalezienie i zamordowanie tej psychopatycznej kompani. Walonych ludożerców.
    Szukam broni. Dolna kieszeń moich bojówek okazuje się strzałem w dziesiątkę. Wyciągam broń i latarkę. Magazynek? Dwie kule, starczy. Świecę. Celuję. Idę. Gdzie oni do cholery są. Słyszę bieg w moją stronę. Moja latarka ich tu ściągnęła czy ja jestem taki głośny? Odwracam się w każdą możliwą stronę ale i tak ich nie widzę. Światło. Tam biegnę, odwracam się i ruszam sprintem do małej cholernej lampki. Nogi po kilku sekundach dają o sobie znać. To już nie te lata. Mimo to biegnę dalej. Kątem oka widzę jedynie cień. Odwracam głowę i dostaję czymś w łeb, ale nie na tyle żeby stracić przytomność. Rurka PCV? Naprawdę? Łapie faceta za fraki. Jest młody, bardzo młody ale umorusany krwią. Rzucam go na ziemię i wymierzam solidnego kopniaka w brzuch. Mdleje. No cóż szybko poszło.
    Teren chyba czysty. Tym razem bez zaskoczenia, wyskakuje na mnie człowiek postury…. Wielkiej, umięśnionej niczym kulturysta w potarganej koszuli i spodniach. Głową mnie taranuje. Uderzamy w stertę pudeł. Siada na mnie okrakiem i raz za razem uderza w twarz swoimi wielkimi łapskami. Próbuję resztkami sił wyjąć pistolet. Zauważa to. Korzystając z chwili nieuwagi wydostaję nogę i składam kopniaka w jaja. Tylko czy on coś w ogóle poczuł? Kieszeń ,paralizator. Sprawdzam, brak. Gaz pieprzowy. Stan, jest resztka na dnie. Słyszę dwa strzały. Kurwa moje jedyne dwie kule. Mam wrażenie jakbym oberwał. Zrobiło mi się cholernie ciężko. Spod olbrzyma wyciągam zakrwawioną dłoń. Matko miej mnie w opiece. Mam mroczki przed oczami.
    Podchodzi do mnie młody chłopak któremu dałem wcześniej kopniaka, szarpie mnie za rękę. Nawet umierającemu nie dadzą spokoju. Czego chcesz? Próbuję krzyknąć ale nie mam sil. Chłopak przesuwa kulturystę jednak nie o wiele, on po prostu nie ma siły. Łapie mnie za rękę i ciągnie. Uparty bachor, jak stąd wyjdę skopie ci ten młody tyłeczek. Podpieram się i z trudem zrzucam ciężar z siebie. Oglądam swoje ciało ale nie ma nic prócz siniaków, ran i kilku połamanych żeber przez tego wielkiego chuja. W jego głowie była duża dziura po strzale z bardzo bliska. Fatalny widok ale czemu chłopak to zrobił? Patrzę na niego pytająco. Wiem że jest ich więcej i wolę siedzieć cicho. Czemu to zrobiłeś chłopcze? Teraz mnie zabijesz i zjesz na kolacje czy pokażesz mi wyjście? Starałem pytać się go wzrokiem najlepiej jak mogłem.
    Chłopak jednak w odpowiedzi wyciągnął dłoń w prawą stronę. Jego cienkie rączki wydają się jedynie kośćmi. Blady, chudy. Żałuje że tutaj jesteś i spotkał cię taki los. Odwracam głowę w prawo za jego ręką. Jedyne co widzę to ciemność. Świecę latarką. I po chwili żałuję. Wszyscy przed którymi chciałem uciec, wszyscy którzy chcą mnie zabić i pożreć bo wkroczyłem w ich świat mają mnie jak na tacy. Psychopaci. Kanibale. Mordercy. Choroba naszego świata. Patrzę na nich. Są głodni, ich twarze są wychudzone, prawie wszyscy w pozycji na czworaka, czekają jak psy gotowe zabić na rozkaz pana. Nadzy, brudni, z resztkami ubrań.
    Czuje odór krwi, strachu. Odór śmierci. Ktoś z chordy jako jedyny zbliża się do mnie. To kobieta. Wiem że przegram tą walkę. Nie wiedziałem jednak że będzie to tak głupia śmierć. Kobieta staje wyprostowana. Jest naga jak ją bóg stworzył. Wychudłe nogi, doskonale widoczne żebra, i co dziwnego , pełne piersi. Zapadnięte blade policzki, oczy jakby za zasłoną ale żywe i niebieskie. Garstka brązowych włosów. Ale oczy, oczy które znam. Oczy które kochałem nim zginęła a teraz jest jedną z nich. Chce uciec, chce stracić świadomość, zginąć. Nie mogę znieść tego widoku. Moja Alayne. 2 lata temu odbył się jej pogrzeb jednak bez ciała którego nie znaleźli. I o to jest. Dla mnie prawie piękna jak zawsze. Podchodzi bliżej. Czuję zapach jej gnijącego ciała. Chce mi się rzygać, łzy napływają mi do oczu. Zabij mnie. Alayne podchodzi i obejmuje mnie ramionami. Obejmuję ją wiedząc że to co robię będzie ostatnim razem w moim życiu. Czuję ścisk tak potworny że zaczynam drzeć się z bólu. Łapie mnie za szyję i już wiem że to koniec.

  114. Wokół leżą trupy. Trawa, niegdyś zielona, teraz wręcz tonie w czerwonej posoce, sączącej się z martwych, rozczłonkowanych ciał. Pokrywają one niemal całą przestrzeń wokół mnie, więc stąpam po nich jak po dywanie, czując jakbym kroczył ścieżką śmierci. Kilka twarzy rozpoznaje, przez co aż zbiera mi się na wymioty. Ich puste oczodoły wpatrują się we mnie jakby w przestrodze, przed tym co nieuniknione. Ale wojna wciąż trwa. Nie ma czasu na rozmyślanie, czy opłakiwanie martwych przyjaciół, bo chwila nieuwagi może sprawić, że do nich dołączę.
    Dźgam, siekam i tnę. W ustach czuję metaliczny posmak krwi, gdy posyłam na ziemię ostatniego wroga. Powietrze wokół przesycone jest przerażeniem poległych, wciąż jeszcze oddychających, a oczekujących swojego nieuchronnego końca. Wszędzie słyszę krzyki rozpaczy i bólu. Mijam na wpół martwych ludzi, bez nóg albo bez ręki, mijam mężczyznę z którego wnętrzności wylewają się jak woda z rzeki, a także tych potraktowanych granatem, z których pozostały jedynie rozszarpane szczątki. Nie odwracam wzroku. Już nie.
    Wrogów wciąż przybywa. Przeklęci Darkowie są jak karaluchy, wyłażą ze swoich nor, najeżdżając nasze ziemie od dobrych pięciu lat. Ale nie oddamy im naszego miasta. Prędzej zginiemy aniżeli pozwolimy tym robakom odebrać nam nasze domy, w których spędziliśmy całe życie.
    Już dawno przekroczyłem granice zmęczenia. Czuję, że gdybym teraz padł na ziemię, nie wstałbym przez co najmniej kilka następnych dni. Podłoże jednak nie zachęca do odpoczynku. Nie zachęca do czegokolwiek, poza ucieczką, ale uciec nie mogę. Nie jestem tchórzem.
    Ledwo zdążyliśmy pokonać jeden oddział wrogów, a już zbliża się kolejny uzbrojony w miecze, topory i włócznie. Nie mają tarcz, w przeciwieństwie do nas. Oznaka głupoty, czy może wręcz przeciwnie? Z jednej strony czyni ich to szybszymi, bo tarcza im nie ciąży, ale z drugiej strony są łatwiejszymi celami. Zaciskam mocniej dłoń na rękojeści miecza, całej mokrej od potu i krwi, którą jestem splamiony. Spoglądam w bok, na przyjaciela z którym od początku walczę ramię w ramię. Zauważam, że on już odrzucił tarczę i dzierży jedynie miecz. Po chwili wahania biorę z niego przykład. I tak nie dam rady dłużej znosić jej ciężaru
    – Damy popalić tym sukinsynom – mówi Leeny, a w jego głosie wyczuwam pewność i determinację, co dodaje mi otuchy. Gdyby nie on, pewnie już dawno bym się poddał.
    – Ich jest więcej – mówię, z trudem powstrzymując się przed dodaniem „nie mamy szans”. Nie chce odbierać mu nadziei, mimo iż straciłem swoją już dawno temu. Czy to tak już będzie wyglądać? Czy do końca swoich dni będziemy wciąż walczyć i walczyć, dopóki nie podzielimy losu swoich nieżywych kompanów? Jestem już taki zmęczony. Mimo iż wsparcie miało przybyć kilka dni temu, nikt nie przybył. Prawdopodobnie spisano nas na straty.
    Stoimy na czele naszego oddziału, z którego i tak już niewiele zostało. Wielu nie żyje, w tym dowódca, a znaczna część jest niezdolna do walki w wyniku obrażeń jakich doznała.
    – Trochę więcej wiary, bracie.
    Gdy odwraca głowę w moją stronę widzę błysk w jego oczach i uśmiech na twarzy. Czy wie coś o czym ja nie wiem, czy może po prostu jest bardziej szalony niż dotąd sądziłem? No bo, jak można uśmiechać się wokół całego tego horroru rozgrywającego się wokół nas?
    Nie mam czasu by go o to zapytać, bo Darkowie rzucają się na nas jak wygłodniałe wilki, co właśnie zwęszyły świeże mięso. Wydają z siebie bojowe okrzyki i obnażają zęby, jakby licząc na to że nas przestraszą i że uciekniemy z podkulonymi ogonami. Wiedzą jednak, że tak się nie stanie, inaczej już dawno opanowaliby nasze miasto.
    Więc walczymy. Długo i nieprzerwanie. Wycieńczeni, ale zdeterminowani. Nie wiem jak długo to trwa. Kilka minut? Godzinę? Czas nie ma znaczenia na polu bitwy.
    W pewnym momencie czuję drżenie pod stopami, jakby coś się zbliżało. Do moich uszu dobiega tętent kopyt, co najmniej setki konnych. Nasi wrogowie wydają się lekko zdezorientowani, kilku z nich zerka z lękiem ponad naszymi ramionami. Rozprawiam się z dwoma przeciwnikami na raz, po czym oglądam za siebie. Tam, w oddali, na rozległych równinach zbliża się armia jeźdźców. Jeden z nich trzyma flagę z czarnym krukiem. Nie dowierzam własnym oczom.
    – Wygląda na to że przybyło nasze wsparcie – mówi Lenny, ocierając brudne ostrze miecza o rąbek koszuli. Wciąż się uśmiecha.
    – Wiedziałeś?
    – Miałem przeczucie. Czułem to w kościach.
    Przewracam oczami. Lenny i te jego przeczucia. Ciężko było stwierdzić czy mówił o nich poważnie, czy po prostu był dobrze poinformowany.
    Oddział naszych nowych sprzymierzeńców jest większy, niż się wydawało. Teraz liczebnością wręcz miażdżymy wroga. Czuję przypływ nowej siły.
    – Teraz ich rozgromimy – rzuca Lenny.
    – Czujesz to w kościach?
    – A jakże.
    Uśmiechamy się, i ruszamy do ataku.

  115. W chwili, gdy stawką jest los milionów brak działania jest obrzydliwością porównywalną do działania na rzecz tej krzywdy. W chwili wyboru wyłącznie między złem dokonywanym w imię wspólnego dobra oraz biernością w obliczu zła dokonanego przez potwory, wszelkie okropności dokonane przeciw nim tracą swą okropność – stają się czynem bohaterskim i pięknym. Nie chcieliśmy tej wojny. To oni – poprzez swą degenerację moralną – nas do niej zmusili. Musimy wyzbyć się wszelkich słabości, litości i współczucia, gdyż w przeciwnym razie wykorzystane zostaną przeciw nam. Musimy zgnieść ich, nie dopuścić aby się odrodzili. A każdy aspekt wroga musimy uznać bezsprzecznie za zło.
    Kapitan Eryk Kalibari wypowiedział te słowa w piwnicy pewnej podupadłej restauracji kilka lat wcześniej. Te same słowa – choć w nieco uproszczonej formie – powtórzył dziś swoim podwładnym.
    – Kapitanie, nasi ranni leżą przed nami! Nie mogę jechać!
    – Jedź! Oni byli słabi. Jeśli zaraz nie przejedziemy przez ten most to zginiemy.
    Brzęk odbitych pocisków przeszywał wnętrze pojazdu. Wybuch zasłonił widok, wyrwany asfalt spadł jak deszcz na górny pancerz. Parli naprzód przez czarny dym pod którym czołgali się ranni, próbując uciec na boki. Nawet nie poczuli wyboju.
    Pojazdem zarzuciło na bok, a uszy wypełnił przeraźliwy pisk.
    – Opuścić pojazd! – wrzasnął Eryk.
    Rozkaz wykonało tylko trzech z pięciu członków załogi.
    Swiat z zewnątrz stalowej puszki był zupełnie inny, bardziej osobisty. Z płonącego gmachu parlamentu lał się strumień pocisków. Parlamentu, którego prawa jeszcze kilka lat temu były dla obu stron wiążące.
    – Idziemy tam! – kapitan wskazał dwupiętrowy budynek ucięty wpół.
    Podwładni biegli za nim. Skuleni i z rękami na krwawiących uszach. Teraz był dla nich jedyną wartością.
    Eryk biegł jak w transie przeskakując nad lejami bombowymi alei Jedności, potykając się o zwęglone zwłoki załogi pierwszego w kolumnie czołgu.
    Skoczył, przelatując dobre trzy metry. Wylądował w nasypie z desek i betonu. Był bezpieczny. Odwrócił się i zobaczył dwóch swoich podwładnych, kaprala i szeregowego. Nie pamiętał ich imion.
    Przeklął i złapał się za udo. Czuł ciepło na dłoni. Krew.
    Szkielet budynku tymczasowo chronił ich przed ostrzałem. Przez wybite szyby dostrzec można było sylwetki obsługi działa przeciwpancernego.
    – Widzicie ich? – mówił, ignorując ból. – Jeśli uda się ich zaskoczyć otworzymy drogę dla reszty armii. Idziemy!
    Przeczołgał się do przodu razem z kapralem. Szeregowy został, w drgawkach i z wielkimi, załzawionymi oczami. Eryk znał ten widok. Wiedział, że szeregowy już się nie ruszy. Akceptowalne straty w imię większego celu. Wyjął pistolet i strzelił. Kapral drgnął.
    W tym samym momencie uwaga działa przeciwpancernego skupiła się na nich. Na ich szczęście działo nadal było skierowane na most. Na ich nieszczęście lufy pięciu pistoletów maszynowych skierowne były ku nim.
    Obaj schowali głowy w dłoniach i przylgnęli do gruzu. Chwilę osłabionego ostrzału Kapitan wykorzystał na zerknięcie w kierunku mostu. Widział opuszczone, kopcące się pojazdy i pojedynczych żołnierzy uciekających w przeciwny do frontu kierunek. Te czołgi, które były wciąż sprawne panicznie cofały, obijając się nawzajem.
    – Daj mi krótkofalówkę! – krzyknął i wyrwał ją kapralowi.
    – Dlaczego się cofacie! – opluł słuchawkę. – Front się zaraz załamie, musimy przeć!
    – Nie damy rady – odezwał się niewyraźny głos. – Przegrupowanie, atak wznowimy później.
    – Jesteśmy odcięci!
    – Wyrzymajcie godzinę. Nie możemy ryzykować całej operacji.
    – Nie wytrzymamy tu minuty!
    – Wszystko w imię większego celu. Niech żyje rewolucja!
    – Niech żyje rewolucja! – tym razem Eryk jęknął.
    Wybuch. Zgrzyt metalu, coś jakby opadający gruz. Krzyki, ledwo słyszalne w kakofonii bitwy. Kapitan Eryk Kalibari odwrócił się gwałtownie. Mostu już nie było.

  116. Demak został otoczony przez czterech orków z wrogiej armii. Każdy z nich ogromny na dwa i pół metra, uzbrojony w bojowy topór, odziany w skórzane pasy tworzące uprząż, do której są przyczepione różnego rodzaju petardy, eliksiry, noże, strzałki i amulety. Orkowie nie noszą zbroi, uważają to za tchórzostwo. Demak pożałował, że zaciągnął się do wojska. Był wyśmienitym szermierzem jednak ogromna bitwa to zupełnie co innego. Tutaj nie obowiązują żądne kodeksy czy regulaminy. Żaden wróg nie będzie stosować się do zasad pojedynków sportowych. Żaden wróg nie będzie zastanawiał się czy to jest nie fair iść we czterech na jednego. W tej bitwie nie ma żadnych wzniosłych idei, o których mówił herold na rynku w mieście. Tutaj są tylko krew, łzy i śmierć. Nie ma zwycięzców. Wszyscy są przegranymi. On zaś za chwilę będzie pokonany bardziej niż inni. Zostanie pokonany tym ogromnym toporem raz na zawsze. Teraz tuż przed śmiercią zdał sobie sprawę, że każda decyzja musi być przemyślana, im ważniejsza tym bardziej przemyślana. Czemu on pod wpływem emocji poszedł zaciągnąć się do wojska. Nawet się nie zastanawiając. Ten herold w końcu tak pięknie mówił. O sławie i pieśniach opowiadających o bohaterach wojennych. On jest przecież szermierzem sportowym, nie wojownikiem lub żołnierzem! Umie walczyć jeden na jednego, umie wygrywać. Nie potrafi jednak walczyć w bitwie, nie potrafi też zabijać. Wtem go olśniło. Przecież on za chwilę umrze, więc nic nie ma teraz znaczenia, absolutnie nic. Jego plany na przyszłość, jego zdrowie, jego narzeczona, jego ideały, jego strach. To wszystko jest zupełnie bez znaczenia. Podniósł miecz. Z pełnym spokojem poszedł w kierunku najbliższego orka. On wykrzykiwał obelgi, śmiał się, że taki chłystek z niższego gatunku chce walczyć przeciwko czterem orczym wojownikom. Jednak gdy kończył swoją wypowiedź Demak był już od niego na odległość miecza. Machnął nim przejeżdżając czubkiem po gardle orka. Krew chlusnęła we wszystkie strony. Oblała Demaka w całości. Zanim koledzy z oddziału martwego kolegi zorientowali się co się właśnie wysdarzyło nasz bohater machnął mieczem po raz drugi przecinając tętnicę udową u kolejnego orka. Zostało ich tuż obok tylko dwóch. Jeden zamachnął się toporem celując w tors. Demak jednak szybko skoczył do przodu skracając dystans do olbrzyma i przebił mieczem brzuch potwora. Nad jego głową rozległ się przeszywający okrzyk bólu. Zaczął kręcić ostrzem starając się je uwolnić i powiększyć ranę. Jednak jego ofiara szybko się otrząsnęła i lewą ręką złapała naszego bohatera za głowę podnosząc go do góry. Demak wierzgał nogami starał się kopnąć swojego oprawcę. Już po sekundzie udało mu się trafić w petardę zawieszoną na pasie okalającym orka na odcinku piersi. Petarda wybuchła tworząc w piersi olbrzyma wielki krater, z którego wylewały się ogromne ilości krwi oraz kawałki zniszczonych płuc i serca. Ten wybuch urwał również nogę naszego bohatera, upadł na ziemię i zemdlał z bólu i wycieńczenia. Nie czuł już nic gdy czwarty ork stanął na jego głowie całym swoim ciężarem, miażdżac jego czaszkę i rozsmarowując jego mózg po błotnistym polu bitwy. Tak zakończył swoje życie sportowy szermierz Demak. W wielkiej bitwie o niewielkie miasto. Ludzie wygrali, zdobyli miasto, wypędzili z niego wszystkich orków. Teraz podatki pobierane w tym mieście wędrowały do skarbca króla ludzi, nie do sakw wodza orków. Demak nie odegrał znaczącej roli w tej bitwie ale umarł po to żeby król ludzi był jeszcze bogatszy.

  117. Trwa bitwa. Wszyscy naokoło umierają.
    Smoki latają nad miastem.
    Dziki lud który przedostał się przez mur i morduje tubylców.
    Wymachują włóczniami i z krwawą żądzą wpychają się do domów, a krew spływa po kafelkach pod drzwiami.
    Stado mechanicznych żyraf ucieka przez główną ulicę w popłochu.
    Złote miasto ogarniają krzyki.
    Różowe chmury palców niespełnionych obietnic – spadają pojedynczymi palcami, zrywając nitki niczym te robaki na nitkach spadające z drzew.
    -Hmmm… Gdzie się podział karzeł?
    Na tronie, na wysokiej górze nad tym wszystkim Olbrzym spogląda na miasto jednym okiem spod ciężkiej powieki.

  118. Bardzo przepraszam, poprawka…

    Trwa bitwa, wszyscy naokoło umierają.
    Smoki latają nad miastem, dziki lud przedostał się przez mur i morduje tubylców.
    Wymachują włóczniami z krwawą żądzą, wpychają się do domów, a krew spływa po kafelkach pod drzwiami.
    Stado mechanicznych żyraf ucieka przez główną ulicę w popłochu, Złote Miasto ogarniają krzyki.
    Różowe chmury palców niespełnionych obietnic – spadają pojedynczymi palcami, zrywając nitki niczym robaki na spadające z drzewa.
    -Hmmm… Gdzie się podział karzeł?
    Na tronie, na wysokiej górze nad tym wszystkim Olbrzym spogląda na miasto jednym okiem spod ciężkiej powieki.

  119. Stałem pośrodku nicości. Wiatr hulał dokoła, podrywając do góry moją wdzięczną pelerynę. Słońce znalazło się za chmurami jakby same oczekiwało jedynie końca.
    Z każdej strony nadciągały setki, tysiące żołnierzy na koniach lub nie, w pełnej zbroi czy jedynie w lichej narzucie, każdy jednak uzbrojony mieczem, kolczugą, łukiem, oszczepem. Każdy gotowy by mnie zniszczyć, wykończyć, zabić. Gotowy oddać własne życie za moje. Dlaczego tak mocno mnie pragnęli, dlaczego tak zależało im na zdobyciu mnie, zgnieceniu jak szkodnika butem, wykończeniu do granic możliwości i wreszcie mojej śmierci?
    Nie zastanawiałem się nad tym, nie miałem czasu. Stanąłem natomiast w postawie, której zdążył nauczyć mnie ojciec- kolana lekko ugięte, nogi rozszerzone, głowa skierowana ku niebu, ręce rozłożone niczym skrzydła, ciało rozluźnione, gotowe na przyjęcie mocy.
    Czułem wiatr, który targał mymi włosami, czułem chłód wnikający w każdą cząsteczkę mego ciała, ale czułem również spokój. Opanowanie przejęło nade mną kontrolę. Nie martwiłem się, że za chwilę mogłem zginąć, nie przejmowałem się dalszym losem, rodziną. Byłem jedynie ja przeciwko całemu światu.
    Obce dusze przejmowały moje ciało, demony walki wkradały się do każdej możliwej komórki, odbierając mi kontrolę. Tylko one bowiem mogły przezwyciężyć zło, które się wokół mnie zebrało, tylko ona potrafiły je pokonać.
    Nie myślałem wcale, kiedy otworzyłem z powrotem oczy, wiedząc, iż były koloru czerwonego. Nic nadzwyczajnego- działo się tak zawsze podczas uwolnienia demonów. Znałem to, widziałem wiele razy na własne oczy, ale teraz mogłem to poczuć całym sobą. Nie miałem kontroli.
    Wojska zbliżały się nieubłaganie szybko. Tętent kopyt rozchodził się głuchym echem po polu. Okrzyki wojenne „Do boju!”, „Do walki!”, „W imię pokoju!” słyszałem zewsząd, nie mogąc przez nie nawet zebrać myśli. Nie byłem w stanie poruszyć się ani choćby wypowiedzieć słowa. Stałem tam niczym głaz, skała jednak nie taka do rozbicia, a ta niezniszczalna, niczym kamień, w który wbito kiedyś miecz króla Artura.
    Wrzasnąłem w głowie, ale nic nie wyszło poza mury mego ciała, które samo w sobie było polem bitwy. Demony walczyły z moją świadomością, ostatkami zdrowego rozsądku. Oczerniały mój mózg, zalewały go falą ciemności. Uczucie to niezmiernie uzależniało jak alkoholika od alkoholu. Spróbowałem tego zaledwie raz, a już niemal potrzebowałem więcej.
    Zacząłem wyłapywać coraz więcej- żywe kolory stroi nie widziane dotąd w mroku, zacięte twarze odważnych żołnierzy, a nawet flagi zwycięstwa powiewające na wietrze. Mylili się to jeszcze nie była wygrana, a dopiero początek.

  120. Hałas zdołał przekroczyć granice dźwięku. Choć to niemożliwe, inaczej nie zdołałbym opisać tego co działo się w mojej głowie gdy słuch rozszarpywały postępujące po sobie wybuchy, serie z karabinów i niosące się w powietrzu krzyki bólu, a wzrok nie był w stanie uchwycić czegokolwiek poza przytłaczającą wizualną kakofonią rozbłysków i rozmytych konturów jedynie przypominających to czym były w rzeczywistości. Moje zlodowaciałe ze strachu palce trzęsły się próbując utrzymać surową bryłę pistoletu, ostatniej rzeczy która miała utrzymać mnie jeszcze chwilę przy marnym życiu, które jak wszyscy zostawiłem za sobą w dniu poboru. Wtem, wyszedł on, z kłębów popiołu i w matowym blasku trwającej w tle zawieruchy, broń trzymał tak pewnie że miało się wrażenie jakby czuł ją nie mniej niż rękę czy nogę.
    Wpierw zmiażdżył moją dłoń by rozkruszyć mechanizm zapalny, potem przyłożył do skroni zimne żelazo. Nie był tchórzem, w ojczyźnie nazwano by go człowiekiem honoru – spojrzał mi prosto w oczy. Jego twarzy unosiła się znad kilku odznak, które tutaj nie miały prawa błyszczeć, skoro nasze wyczyny przyćmiewały nawet blask słońca.. a oczy. Były smutne, opustoszałe z resztek ducha czy świadomości. Żaden z nas nie miał powodu ani chęci by tu być. Zabił mnie by zapomnieć o poprzednich, by zlepić nas w jedną paskudną masę, jak krew mieszała się z ziemią i brudem na skórze.
    Odszedłem i nie jestem szczęśliwy.

  121. Witam, właśnie znalazłam tą stronę i postanowiłam spróbować swoich sił. Tekst wyszedł mi dość długi, bo aż 5 stron a4, ale niestety, kiedy próbuję kliknąć odnośnik do forum, to pokazuje mi błąd, więc wrzucam tekst tutaj. Życzę miłego czytania i niecierpliwie czekam na komentarz.

    „Do zobaczenia”
    Szczęk żelaza o żelazo wybudził go z omdlenia. Z każdą chwilą coraz wyraźniej słyszał ogłuszający łoskot bitwy, która rozgrywała się dookoła. Przeraźliwe kwiki rannych koni przyprawiały młodzieńca, o ciarki na plecach, nawet bardziej niż krzyki walczących i konających aniołów. Starał przypomnieć sobie czemu znalazł się nieprzytomny na wilgotnej od posoki ziemi, kiedy z tyłu usłyszał rytmiczne dudnienie. Odwrócił głowę i w ostatniej sekundzie zdołał się przeturlać w bok umykając przed końskimi kopytami. Jeździec z brudnymi od krwi włosami i szaleństwem w oczach, wywrzaskiwał rozkazy, które ginęły we wszechobecnym huku.

    Santiel uniósł się z trudem na czworaka, potrząsnął głową niczym pies by przywrócić ostrość widzenia i powoli stanął wyprostowany. Lekko zamglonym wzrokiem rozglądał się dookoła w poszukiwaniu swojej jednostki, z którą najwyraźniej został rozdzielony. Jego oczom ukazało się istne pandemonium. Aniołowie stawali przeciwko aniołom, bracia przeciw braciom i ojcowie przeciw synom. Potężni i zarazem groteskowi ze swymi pięknymi twarzami, połamanymi skrzydłami, oblepieni krwią i wszechobecnym pyłem. Wiedział, że wojna jest straszna, ale nigdy nie spodziewał się, że aż tak. Przez kilka sekund, z których każda zdawała się kolejnym milenium, wpatrywał się w walczących przed sobą. Wiedział, że te wykrzywione w strachu lub wściekłości twarze, będą nawiedzać go w koszmarach do końca życia.
    W końcu udało mu się wypatrzeć swojego dowódcę, który mieczem wskazywał pędzącym tronom, w którą stronę mają skierować swój atak. Santiel rozejrzał się wokół w poszukiwaniu swojego miecza. Znalazł go wbitego do połowy w ciało nieznanego mu anioła, stróża sądząc po kiepskiej jakości zbroi, którą miał na sobie. Chłopak z niejakim wysiłkiem wyciągnął broń, podrzucił kilka razy w dłoni i ruszył truchtem w kierunku dowódcy.
    Z początku nikt nie zwrócił na niego uwagi, jednak już po kilkunastu krokach ugrzązł w tłumie walczących niebieskich. Starał się przepchnąć do przodu, kiedy kątem oka zauważył jakiś ruch z prawej strony. Instynktownie, szybciej niż jego mózg zarejestrował zagrożenie, zablokował cios wymierzony w jego głowę. Po czym szybkim ruchem wyciągnął z pochwy na udzie puginał i zaatakował przeciwnika wbijając mu go między żebra. Kiedy usłyszał ciche westchnienie konającego anioła, które w jego uszach zabrzmiało jak wystrzał z armaty, złapał misternie zdobioną rękojeść i wyciągnął sztylet z ciała. Dopiero wtedy odważył się spojrzeć w twarz przeciwnika.
    Przez chwilę miał wrażenie jakby świat się zatrzymał, jakby wszystko dookoła niego przestało istnieć. Przecież Pan stworzył niezmierzone zastępy anielskie, dlaczego on musiał akurat trafić na jedną z najważniejszych w jego życiu osób?! Santiel spojrzał na coraz bledszą twarz swojego kuzyna i zarazem najlepszego przyjaciela. Początkowo goszczące w zielonych oczach Amaniela zaskoczenie, zamieniło się miejscami z bezbrzeżną miłością i ulgą.
    – Żyjesz – wyszeptał chłopak zachłystując się własną krwią. – Tak bardzo się cieszę.
    – Amanielu….- jęknął Santiel ze łzami w oczach łapiąc przyjaciela w ramiona – Amanielu…
    – Nie płacz, to nie czas na łzy. – Amaniel starał się uśmiechnąć. – Walcz i przetrwaj to piekło. Żyj za nas obu i czekaj na mnie. Pan kiedyś wybaczy mi moją głupotę i pozwoli nam się znów spotkać. A więc żyj. – Amaniel ponownie zakrztusił się własną krwią, która spłynęła mu stróżką po brodzie. Z wysiłkiem podniósł głowę i spojrzał w stalowe oczy Santiela. – Dziękuję…
    – Co? Za co? – odparł Santiel nie rozumiejąc.
    – Za to, że Pan mimo mojego grzechu, mimo iż się zbuntowałem, pozwolił mi zobaczyć cię po raz ostatni. Pozwolił mi zginąć w ramionach najlepszego przyjaciela i brata.
    Kiedy umilkł po jego policzku potoczyła się jedna, ostatnia łza. Kiedy Amaniel umarł, Santiel poczuł się jakby jego ciało i duszę rozrywano na strzępy, na miliony kawałeczków, których nikt już nigdy nie poskłada. Z jego gardła wyrwał się wrzask pełen bólu i złości, a zarazem bezbrzeżnej rozpaczy. Jego jaźń jakby się rozpłynęła, a poczucie żalu i straty wypełniło całe jego jestestwo. Mechanicznie wstał zabierając miecz i puginał i rzucił się przed siebie, na wrogów, na wszystkich, którzy byli winni śmierci Amaniela.
    Santiel poruszał się szybko i sprawnie. Parował, kontrował i atakował. Odbijał sztychy srebrnych mieczy i zatapiał swoje dwa ostrza w miękkich i drgających w przedśmiertnych konwulsjach ciałach. Całkowicie zatracił się w bólu, a jego ciało instynktownie walczyło, nie tylko z ogromną siłą, ale i skutecznością. Był silny, zwinny, młody i doskonale wyszkolony. Mimo iż dopiero co wszedł w wiek dorosłości i skończył – a raczej miał skończyć za miesiąc – pięćdziesięcioletnią obowiązkową dla wszystkich aniołów służbę wojskową, to mimo wszystko wciąż był jeszcze dzieckiem. Dzieckiem, któremu wręczono miecz i zbroję. Dzieckiem, któremu kazano stanąć w szeregach i walczyć. Walczyć w wojnie, której nie rozumiał, w wojnie która nie mieściła mu się w głowie i początkowo zdawała mu się jednym chorym żartem, ale z każdym kolejnym zabitym wrogiem stawała się coraz bardziej realna.
    Wciąż zapamiętały w walce, ociekający krwią i potem parł wciąż do przodu. I choć ręce stawały się coraz bardziej ciężkie, a ruchy już nie tak szybkie, dalej niosły śmierć każdemu kto ośmielił się go zaatakować. Santiel wiedział, że nawet teraz, nieludzko zmęczony, jest silniejszy od innych. W końcu nie był byle stróżem, tylko synem jednego z archaniołów i miał najlepszych nauczycieli w całym niebie. Choć nie poznał nigdy imienia swojego ojca, a jedyne co wiedział to to, że nie żyje, nie czuł się samotny. Miał wspaniałych opiekunów, którzy uczyli go, wychowywali i rozpieszczali. Michał, Lucyfer, Gabriel, Razjel, Uriel i Asmodeusz – jego jedyna rodzina, która była dla niego wszystkim, a która teraz walczyła przeciwko sobie.
    Jego ponure rozmyślania przerwał jakiś szmer, powoli przeradzający się w krzyki niedowierzania, ekscytacji, a może czegoś jeszcze. Na niebie w jaskrawych promieniach słońca zawisły dwa archanioły, leniwie poruszając skrzydłami. Obaj byli przystojni i nieludzko zmęczeni. Michał i Lucyfer, dwaj bracia zmuszeni walczyć przeciwko sobie. Zlani potem i krwią, z mieczami w dłoniach, o czymś przez chwilę rozmawiali, a w następnej sekundzie natarli na siebie niczym dwa żywioły. Poruszali się tak szybko, że nawet Santiel nie był w stanie zobaczyć wszystkich ich ruchów. Stał jak skamieniały przypatrując się ich zaciekłej walce, w której z każdą chwilą widać było coraz więcej brutalnej siły niż finezji. Chłopak doskonale wiedział jak potężni są ci aniołowie, w końcu sami uczyli go walczyć, ale dopiero teraz widząc ich walczących ze sobą, zdał sobie sprawę jak bardzo są groźni i jak musieli się ograniczać szkoląc go. Dookoła niego powoli znów zaczęły rozbrzmiewać odgłosy walki, ale Santiel jakby tego nie zauważał, wciąż wpatrując się w walczących wysoko na niebie wujków. Kiedy nagle w jednej chwili zdarzyło się kilka rzeczy na raz. Santiel ze zdziwieniem zauważył, że odwrócony akurat w jego stronę Lucyfer spojrzał na jeden ułamek sekundy na niego i zbladł śmiertelnie przebity w tym samym momencie mieczem Michała.
    – SANTIEL!!! – rozległ się przeraźliwy i wibrujący w uszach krzyk Lucyfera. – Nie….! – zacharczał starając się wyciągnąć przebijające go ostrze.
    Michał gwałtownie odwrócił się od przeciwnika, a jego wzrok skierował się w stronę, gdzie wskazywała wyciągnięta dłoń Lucyfera. Na jego przystojnej twarzy pojawiła się maska grozy i z całą prędkością rzucił się w dół ku swojemu wychowankowi, szaleńczo machając wszystkimi skrzydłami. Jednak był za daleko.
    Santiel ocknął się ze stuporu dopiero kiedy usłyszał ryk wściekłości i poczuł upadające na niego ciało. Gwałtownie odskoczył w tył, spojrzał na czarnowłosego anioła, który brał właśnie kolejny zamach i sprawnie blokując jego atak lewą ręką, prawą wbił ostrze w jego gardło, po czym szarpnął mieczem praktycznie odcinając mu głowę. Spojrzał w dół i jego serce po raz kolejny tego dnia rozpadło się na milion krwawych kawałeczków. Upadł na kolana odrzucając miecz i ze ściśniętym gardłem wziął w ramiona srebrnowłosego anioła z wielką ziejącą dziurą w brzuchu. Santiel patrzył na bladą twarz najbardziej zaufanego sługi Lucyfera – Mikeniasza – anioła, który był jego strażnikiem, opiekunem, przyjacielem i nauczycielem. To on się nim zajmował, kiedy archaniołowie wypełniali swoje obowiązki, to on trenował z nim szermierkę, kiedy Michał nie mógł sobie na to pozwolić, to on uczył go wiedzy zarówno podstawowej jak i tajemnej, kiedy Razjela, czy Uriela nie było w pobliżu. Patrzył na umierającego opiekuna, a z jego oczu płynęły palące niczym lawa łzy, a z każdą nową kroplą przypominał sobie chwile spędzoną z Mikeniaszem. Kiedy ganiał jego i Amaniela, gdy wykradali gruszki z ogrodu i kiedy krył ich przed archaniołami, gdy coś przeskrobali. Przypomniał sobie każdą kołysankę i historię, którą od niego usłyszał i każdą sprośną piosenkę, którą wraz z archaniołami śpiewał, gdy siedzieli przy winie i myśleli, że śpi.
    – Santielu – wyszeptał umierający anioł, przerywając bezgłośny szloch wychowanka. – Spójrz na mnie i posłuchaj. To bardzo ważne – Mikeniasz na chwilę przerwał starając się nabrać powietrza. – Lucyfera zdradzono i wrobiono w ten cały bunt. Nie wiem jak i komu się to udało, ale Luc nigdy by sam z siebie nie stanął przeciw braciom i Bogu. Pamiętaj, że co by się nie działo oni są twoją rodziną i nigdy cię nie opuszczą. Nie wiem co będzie dalej, ale oni zawsze będą z tobą, bo kochają cię najbardziej na świecie. Tak jak ja.
    Santiel nie znalazł żadnych słów, choć tak wiele chciał powiedzieć, przekazać swojemu opiekunowi. Zamiast tego przytulił do siebie jego martwe ciało, kołysząc go jak małe dziecko. Nie zwracał uwagi co się dzieje dookoła niego, nie obchodziło go to. Nie liczyły się żadne krzyki, ani coraz rzadsze wybuchy. Dopiero kiedy poczuł ciepłą dłoń na swoim ramieniu podniósł głowę i rozejrzał się dookoła. Wokół niego, choć jeszcze przed chwilą ze sobą walczyli, stali ramię w ramię, Michał z Gabrielem, Lucyfer z Asmodeuszem i Uriel z Razjelem. W ich oczach było widać cierpienie, wyczerpanie i smutek, ale zarazem jakąś niewypowiedzianą ulgę.
    – Wojna się skończyła Santielu – powiedział Michał wciąż trzymając rękę na jego ramieniu. – Wracajmy do domu.
    – Do domu? – powiedział chłopak nie bardzo rozumiejąc co się wokół niego dzieje. – Jakiego domu?
    – Jedynego jaki nam pozostał – odparł Gabriel ze słyszalnym zmęczeniem w głosie.
    – Żegnajcie – powiedział Asmodeusz przerywając przedłużającą się ciszę i starł z czoła spływającą stróżkę krwi.
    – Do zobaczenia – wyszeptał Santiel.
    Na te słowa przez twarz Lucyfera przebiegł skurcz bólu, ale szybko się opanował i ciepło uśmiechnął, jednak nic nie powiedział.
    – Tak.. do zobaczenia – powiedział Razlej, Pan Tajemnic. – Do zobaczenia.

  122. Witam, zrobiłem zadanie i publikuję, przy okazji chciałem podziękować za rady na blogu. Świetna sprawa 🙂

    Krzyki rannych i dogorywających słychać było wokoło. Walka trwała w najlepsze, a bogowie śmierci zacierali ręce zbierając dorodne żniwo.
    Stał na środku polany, zmęczony i czując bezsens wszechogarniającej go pożogi.
    „Czy do morderstw można się przyzwyczaić?” – myśl pojawiła się i zniknęła w mgnieniu oka. Wojna czy pokój, zabrać komuś to co ma najcenniejszego – straszna myśl. Zważywszy jednak na to ile istnień ludzkich mógł przypisać sobie przez ten krótki okres konfliktu obu narodów.
    Zastanawiał się czy zabija bo musi czy może dlatego, że stało się to jego idealnym sposobem na życie. Czy posiada coś co można chociaż w przybliżeniu nazwać wyrzutami sumienia? Nie chciał zabijać, ale to była jedna z niewielu rzeczy, które naprawdę mu wychodziły. Nie rodzina, co prawda miał kochanki, ale brakowało w tym uczuć, nawet w początkowej fazie związków. Nie nudna i monotonna praca w fabryce sprzed wojny, miał gdzieś awanse i pieniądze. To nie było jego szczęśliwe życie.
    Zabijanie, puszka z konserwą i żarty o pierdzeniu w okopie, czy naprawdę pełnia życia to czyjaś śmierć? Uniósł wzrok, szaleństwo odbijało się w jego obliczu. Kilka minut wcześniej widział śmierć swojego dobrego kolegi. W ręku trzymał jego pistolet berettę M9, brakowało bodaj kilku kul. Jego drużyna została rozbita, kompani w większości już byli w miejscu bardziej szczęśliwszym, bądź też, co bardziej prawdopodobne, w miejscu bardziej mrocznym, nawet od tej scenerii, którą widział.
    Jeden z wrogów wycelował w niego broń, pomimo ogólnego harmideru, wydawało mu się, że odgłos tego wystrzału słyszy wyjątkowo dobrze. Pomimo innych ogłuszających dźwięków, broni palnej zarówno krótkiej, jak i maszynowej, wybuchów granatów, czy rozdzierających krzyków rannych, którzy mieli nieszczęście przeżyć trafienie. Kula rozdarła jego lewe ramię. Poczuł jakby szerszeń wgryzł mu się w kończynę. Trysnęła krew, jednak on nawet nie zwrócił na to uwagi. Uniósł prawą rękę, tak jak uczył się na szkoleniu, tak jak robił to już kilkadziesiąt, może nawet kilkaset razy. Wzrok uzyskał dogłębną percepcję, przed sobą zobaczył młodego chłopaka.
    „Niedoświadczony chujek z ciebie co?” – wiedział, że tylko dlatego jeszcze stoi i oddycha. Delikatnie nacisnął spust swojej broni. Beretta wypaliła, trafiając przeciwnika prosto w podbródek. Jak w zwolnionym tempie zobaczył rozpryskujące się kawałki zębów i krew, która dosłownie wylała się z ust chłopaka. Ciało zwiotczało i upadło. Podbiegł do niego, szorując kolanami po ziemi. Miał wrażenie, że inna kula minęła go dosłownie o centymetry. Nie widział skąd padł strzał. Ktoś do niego celował, czy może to bezpański pocisk, możliwe, że wystrzelony nawet przez jednego z jego towarzyszy. Może to snajper strzelił z dalszej odległości. Najwyraźniej osoba, która oddała strzał uznała, że kula trafiła celu.
    Wiedział, że walkę przegrali, lecz o wojnę mógł się jeszcze odrobinę zatroszczyć. Odczekał chwilę, w bliskiej odległości nic się nie działo. Przeszukał ciało zabitego przed chwilą żołnierza. Oprócz pistoletu Glock, znalazł jeszcze przytwierdzone do paska dwa granaty. Obronne RGZ-89, nadzieja na dokonanie dużych zniszczeń. Potrzebował małego dystansu i dorodnego celu. Obrócił się na brzuch, czekał. Minuty wlokły się w nieskończoność. Hałas wokół cichł, obecnie słychać było tylko odgłos strzału, padającego od czasu do czasu, w znacznej odległości. Zwycięzcy dobijali rannych. Spadek adrenaliny spowodował, że w tej chwili lewe ramię strasznie mu doskwierało. Wiedział, że i tak powinien już nie żyć, w zasadzie był trupem, z opóźnionym zapłonem. Dostał za to czas, żeby pożegnać się z tym przeklętym światem. Nie odejdzie jednak sam, kilkoro skurwieli zabierze ze sobą.
    Po jakimś czasie usłyszał jak niedaleko zatrzymały się dwa pojazdy, po chwili zbliżyła się do niego grupa ludzi. Pierdolili coś w tym swoim zawszonym języku. „No to was mam kochaniutcy”. Słyszał jak odciągają od niego ciało młodego mężczyzny, którego wcześniej zabił, a następnie straszliwy wrzask rozpaczy, przez który o mało się nie zdradził. Wściekłość i bezsilność biły z tego krzyku.
    Poczuł, że kilka par rąk odwraca go na plecy. Lewa ręka szarpała jak jasna cholera. Wiedział, że zawleczki granatu musi wyciągnąć wcześniej. Bo im dłużej to trwało, tym gorzej było z całą lewą stroną jego ciała. Postrzał na wojnie to nie są przelewki, niewybredny żart, który sam wymyślił jakąś chwilę temu. Żołnierze pękali by ze śmiechu.
    Otworzył oczy żeby zobaczyć ilu z nich uda mu się zabrać ze sobą. To co zobaczył przerosło jego najśmielsze oczekiwania, dwa metry od niego nad ciałem chłopaka, który był jedną z jego ostatnich ofiar klęczał najprawdziwszy generał. Cholerne trzy gwiazdki na pagonie. Oczywiście był w obstawie kilkorga innych, łącznie 7 osób. Na jego twarzy wykwitł olbrzymi uśmiech, dłonie rozwarły się wypuszczając na trawę dwa śmiercionośne narzędzia. Dźwignie odpadły z metalicznym szczękiem.
    -Pięć sekund palanty – wychrypiał, niepewny czy ktoś go w ogóle rozumie. Miał to gdzieś. Pierwsza kula trafiła go w pierś, druga w brzuch. Mgła zasnuła mu oczy, widział jednak w ostatnim tchnieniu, jakie wzbudził zamieszanie. Dwóch żołnierzy ruszyło pędem w stronę dowódcy. Rekcję mieli szybką, wyćwiczoną. Nic to jednak nie dało. W oddali usłyszał początek donośnej eksplozji, później przyszedł już tylko spokój.

  123. Sam kiedyś przeżyłem taką bitwę. Co prawda z samym sobą, ale pośród wojsk. Otoczenie i sam ja o zgrozo wojskiem było. Bo tak się dzieje kiedy człowiek prawdę ignoruje. A powiem wam że jest to łatwe. Nadzwyczaj prosto być kimś innym. Żyć i jednocześnie dogorywać pośród hord ryczących. Jakiekolwiek akty wolnościowe krwawo masakrowane. Wszystko w imię większości. Bo masa i jej sposób bycia jest wzorem. Każde odstępstwo jest wyrazem nienormalności. No i płynąłem z tym nurtem. W przekonaniu o słuszności, poszukując siebie. Krwawiłem strasznie ale ból był jak narkotyk. Zamroczony sięgnąłem dna oddając ostatnią krople. Stając się jałowy i pusty, bladością pokryty. Ale wygrana jest blisko. Bo czy jest coś większego jak być sobą. Czy to nie o to walczą jednostki. O ten skrawek ziemi dla wolności potrzebny. Kto stan akceptuje i w bierność popada. Zamiera i życie zza szkła obserwuje.

  124. Zima roku 1426 w Królestwie Północy była jedną z najgorszych, w spichlerzach brakował zapasów gdyż tegoroczne zbiory zostały zdziesiątkowane przez szarańcze obficie wylęgnioną, powodzie i pożary. Kataklizmy przetoczyły się ogarniając cały kraj na południu pszczoły masowo wymarły, nie wytworzywszy jeszcze miodu z którego kraina ta od niepamiętnych czasów się utrzymywała. Na północy sieci świeciły pustkami, więc rybacy z tamtejszych niegdyś obfitych tarlisk zmuszeni byli uprawiać rolę na ziemi jałowością ustępującej chyba tylko kamieniom. Po lodowatym okresie przyszła jeszcze jedna pożoga, pożoga wojny, zaczęto więc zbierać ochotników:
    Niegdyś byłem rybakiem, zarabiałem dobrze, bo i ryb ci u nas było pod dostatkiem, a i mieszkańcom dobrze się wiodło więc mieli czym płacić. Ach, tak strasznego roku nikt kto żyw nie pamięta, starzy mędrcy mówią że to przez bluźnierstwo i powszechne pogaństwo, za grzechy nasze i pychę, tak widocznie być musi. Żona moja opłakuję jeszcze syna który zmarł z wyziębienia zimą, dwóch nam jeszcze zostało, ale do pracy za młodzi a rodzinę wyżywić trzeba, więc decyzja o przystąpieniu do Wielkiej Armii byłą tylko kwestią czasu. I tak znalazłem się pod wioską Krzywogłowy, stojąc naprzeciw Czarnej Armii zaledwie o staje czy dwie.
    Na polu pomiędzy nami hula wiat, to porywając to rzucając grudy piachu, wpadające pod pancerz i nieprzyjemnie gryzące skórę. Cisza przed bitwą jest pełna napięcia oraz nieprzyjemnej ciszy przerywanej czasem rżeniem koni. Nagle pada rozkaz i nasza ciężka jazda wyrywa się z szeregu pędząc wprost na nieprzyjaciela, który posyła swoich ciężkozbrojnych. Dwie szarże konne uderzają o siebie i mieszają się, powstaje kocioł. Teraz nasza kolej, idziemy spokojnie ku nieuchronnemu, coraz bliżej i bliżej, przyspieszamy i wpadamy na piechotę idącą ku nam. Koło mnie pada jeden z naszych, drugi, trzeci,… piętnasty, nie zostajemy dłużni, po drugiej stronie również dwudziesty, dwudziesty pierwszy,… trzydziesty szósty. Nagle przewracam się o trupa i padam prosto w jego martwe, puste oczy i napuchnięte policzki, o mało nie wymiotuję. Gdy wstaje widzę śmierć, wszędzie tylko śmierć, rżenie padających koni, lamenty konających, głuche prośby o darowanie życia dobijanych. Mój niegdyś śnieżno biały napierśnik jest lepki i cały czerwony, tak samo jak moja twarz, ręce i nogi. W tym szatańskim kotle nie ma ludzi są tylko pionki w grze wielkich, nic nie znaczące bezimienne pionki, nie ma tu dobra, nie ma miłości tylko śmierć, niczym przyjaciółka, dobra matka, tylu synów dzisiaj przytuliła i tylu jeszcze przytuli. Wpadam w panikę chce uciekać, jednak nie mam gdzie. Nagle czuje głuchy dźwięk w całej czyszczę, zostałem ogłuszony….
    Tu nie ma zwycięzców są sami przegrani…

    (Zawsze pisałem poezje, teraz chcę sprawdzić się w prozie)

  125. Miecz w brzuchu. Okorpne. I to tak ma skończyć najlepszy rycerz, wojownik i… ojciec?
    – To koniec Anal. – usłyszał Anioł.
    – Nie, nie zabierzesz mojej córki,… Bracie.
    Anioł spojrzał.
    Mnóstwo wnętrzności, krwi i mieczy walało się po scenie Śmierci.
    ,,Scena Śmierci.” pomyślał Anioł ,,Lepszym określeniem było by *pojedynek śmierci*. No w każdym razie.”
    – Za mną polegli!
    Walczyli. Owszem, walczyli dzielnie i długo, ale z Bratem nie mieli najmniejszych szans. Ciekawe swoją drogą jak on chciał ochronić Księżniczkę ze Stawu przed Bratem.
    Trzeba tu wiedzieć że Brat był to nie ktoś, lecz Ktoś Kto Był Najskuteczniejszym Wysłannikiem Śmierci.
    To właśnie Śmierć chciała Księżniczkę ze Stawu.
    Anioł zaciągnął dusze poległych do Piekła. Było ich wielu, bardzo wielu, Anioł śmiał był powiedzieć że niezwykle wielu…
    No ale cóż to nie jego praca liczyć Bilanse Dusz.

  126. Rozpruł kolejnego. Krew trysnęła na posadzkę i ściany a iskra życia w oczach ofiary zniknęła równie szybko co nóż, który został wbity w serce, zaraz po wykonaniu chirurgicznego cięcia sztyletem. Kiedy to co kiedyś było osobą padło na podłogę, oprawca w cylindrze czuł zupełnie nic.”-Czy jestem już potworem?” Pomyślał wyciągając ostrze ze zwłok.
    Nie miał jednak sposobności sobie odpowiedzieć, gdyż kolejny przyszły nieboszczyk biegł ku niemu z dziwnie wykrzywioną twarzą. “-No tak, to wyraz gniewu. Kiedyś chyba też taki robiłem, gdy byłem rozłoszczony.” Przypomniał sobie morderca uskakując bez problemu przed wymierzonym w niego sztychem, następnie cisnął w oponenta sztyletem, który został w ostatniej chwili zbity z trajektorii ostrzem miecza wkładanym przez przeciwnika, który ciężko dysząc i sapiąc z zmęczenia zasypał rzucającego lawiną ciosów.
    Nosiciel cylindra leniwie blokował je wszystkie, a jego oczy niczym dwie studnie bez dna, bez wyrazu wpatrywały się w ludzką istotę, która w złości i zemście rzuciła się do walki z NIM. Kiedy tylko oprawca był znudził się już walką z tą osobą, poczekał na dogodny moment gdy znów walczący odsłoni nie chronioną przez zbroję pachę. Kiedy tylko tak się stało wystrzelił z miejsca i w ułamku sekundy jedną dłonią przytrzymał wolną rękę człowieka, a drugą, dzierżącą sztylet, wbił po nadgarstek z całym ostrzem, jelcem i rękojeścią w ciało ofiary. Oprawca czuł każdą łamaną kość i rozrywaną tkankę i cały ból ofiary niczym własny, ale cierpienie te było mu obojętne. Liczyło się jedynie, żę zyskując je na nowo poczuł zapachy i dźwięki.
    Słyszał jęki cierpiących ludzi, chrzęst łamanych kości, pęknięcia płonącego drewna, mlask tłuczonego i ciętego mięsa, czyste brzdęki zderzającej się stali, świst strzał i huki armat…na chwilę usłyszał cały otaczający go świat.
    Czuł w nozdrzach intensywny zapach krwi, drażniącą woń czarnego prochu, mdlący odór fekaliów i wymiocin, duszący dym armat i płonących wokół budynków…. na krótki moment odzyskał węch.
    Kiedy te sensacje ustały zosrientował się, żę po jego policzkach spływają łzy eufori, a jego niedoszły oponent jest nabity aż po łokieć mordercy i martwy dynda na jego ręce.
    “-Znów przesadziłem z siłą.” Zbeształ siebie, wyszarpując skąpaną w krwi kończynę. Rozejrzał się, kiedy nie wypatrzył żadnego żywego ludzkiego zwierzęcia wśród płonących ruin domostw ruszył przed siebie przechodząc nad trupami wszystkich mieszkańców miasta. Z każdym krokiem dołączały do niego istoty mu podobne, aż do momentu gdy stali się na nowo wielkim pochodem potworności jakie wyrodził ten świat. Wszyscy członkowie orszaku wspólnie poszukiwali kolejnej wioski lub miasta, gdyż chcieli tego samego.
    Pragnęli zabić nudę.

  127. Ci, którzy opisują chwałę pola bitwy nigdy na żadnym nie byli.
    Buty ślizgają mi się na ziemi rozmiękłej od krwi. Zapach śmierci, świeżej śmierci wypełnia powietrze. Miażdżone pod kopytami trawa i błoto, proch strzelniczy, paląca się saletra. Pot koński i ludzki, posoka i wszelkie inne wydzieliny z rozdartych ciał. Kwaśny odór rzygowin rozprutego żołądka, szczyny młodzika zmiażdżonego końskim ścierwem.
    Zbrukane tabardy i pocięte tarcze ledwo pozwalają odróżnić sojuszników i wrogów. Szare sylwetki rozmywają mi się przed oczami, czas przestaje istnieć. Dłoń mdleje od rapiera, który zdawał się lekki niczym trzcinka na początku bitwy.
    Kiedy to było? Ile eonów temu?
    Gdy jeszcze tętno szumiało mi w uszach, zanim huk wystrzałów zamienił wszystko w nieznośne brzęczenie a potem w drapiący szum.
    Zgubiłem gdzieś lewak. I tak na nic by się nie zdał, bo rękę mam jak z owczego runa. Bardzo ciężkiego owczego runa. Blachy odkształciły się, gdy arkebuzer trafił mnie w ramię, paciorki gęstej krwi spływają po srebrze zbroi. Nie boli. Powinno. Zabawne.
    Wznoszę rapier po raz ostatni i wbijam go pod pachę postaci przede mną. Jest młody, a jego jedyną przewiną jest to, że nosi barwy inne niż moje. Pada z otwartymi szeroko oczami. Hełm toczy się do rowu ukazując szopę jasnych włosów.
    Tępe uderzenie w pierś posyła mnie ku ziemi i czerwień przesłania mi błękit nieba.

  128. Wtedy znów obudził się jego mózg, jego myśli. Stał w samym środku linii wroga. Nie wie… Nie pamięta, jak się tu znalazł, jak tu dotarł, ale wie o co walczy. Walczy o wolność, o lepsze i bezpieczniejsze jutro. Jego przyjaciele są w tyle, walczą dzielnie, lecz przeciwników nie ubywa. Wracają powoli jego zmysły, zaczyna rozumieć swoje położenie. Okropne i beznadziejne położenie.

    Stopy toną w mokrej od krwi ziemi, obok leżą ciała, brudne od ziemi, krwi i potu, mają otwarte oczy, przepełnione wola walki, nienawiścią i zapałem, ostatnimi iskrami jakie trzymały ich przy życiu. Słychać okrzyki, raz radości, raz walki, raz rozpaczy. Słychać trzask metalu i drewna, tętent kopyt, nawoływania, placz i błagania o litość, o życie…

    Odbił kolejny atak, jeszcze jedna obrona, oddał atak, powalił kolejnego przeciwnika na ziemię. Wciąż żył w transie, nie chciał go zabijać, to tylko kolejny człowiek pochłonięty wirem wojny. Nie miał czasu ani siły nad tym myśleć, wbił nóż głęboko w unoszącą się i drżącą klatkę piersiową mężczyzny i ruszył dalej przed siebie. Zna swój cel i zna jego cenę, wysoką cenę.

    W oddali słyszy głos. O dziwo znajomy, znajome słowa. Ale one do niego nie docierają, jakby był we śnie, w osobnym pokoju, jakby dobiegał do niego tylko cień wydarzeń..

    Ale to już koniec. Poczuł ostry ból w okolicy płuc, do ust napłynęła krew, nie mógł jej przełknąć, było jej za dużo, oczy zaszły mgłą, nie mógł się poruszyć ani ustać na nogach. Runął na ziemię patrząc tępo w niebo, słuchając cichnących głosów, czując jak ziemia robi się chłodniejsza, widząc jak chmury się oddalają i wirują. Wszystkie kłopoty, myśli i problemy go opuściły, a z jego oczu spłynęły ostatnie łzy. Nie czuł już nic, wydobył z siebie ostatni oddech i zamarzł tak na zawsze, zapamiętany jako jeden z wojowników, który oddał swoje życie w imię dobra.

    Pozdrawiam,
    Paddy

  129. Znalazłam tę stronę wczoraj i spodobały mi się ćwiczenia, więc wykonałam pierwsze:

    Niebo zasnute jest ciemnymi chmurami, z których siąpi deszcz, jakby niebo płakało nad losem tych wszystkich naiwnych ludzi, uważających się za Panów Śmierci. Szczęk stali o stal miesza się z odległymi odgłosami, milknącej już burzy. Bogowie są rozgniewani. Co chwilę do moich uszu dociera krzyk rannych i umierających, tych którym klingi mieczy oraz groty strzał rozdzierają skórę. Gdzieś tam, pośród tego wszystkiego, pośród echa walki, cienia śmierci niosącego się ponad równinami i górami, rozpraszającego się w ogromnym borze, słychać ciche rżenie spłoszonych wierzchowców oraz płacz kobiet oraz dzieci branych do niewoli. Powietrze jest gęste od zapachu krwi, którą spłynęły ulice stolicy. Płonące domy falują od ciemnego, smolistego dymu. Bijący od jaskrawego ognia żar sprawia, że oczy mi łzawią, a ciemne kosmyki włosów przywierają do lepkich od pożogi i potu policzków.
    Kątem oka widzę dwie kobiety, prowadzące wspierającego się na ich barkach mężczyznę ze strzałą wystającą mu z piersi. Jego krew znaczy długi ślad za nimi.
    Gdybym tylko zdołał przebić się otaczający mnie krąg żołnierzy z wrogiego oddziału, gdybym tylko zdołał przemknąć do niedużego drewnianego domku, stojącego w płomieniach, mógłbym jej pomóc. Przynajmniej raz uczynić, coś co pokazałoby jej, jak bardzo ją kocham, coś co mogłoby wynagrodzić jej to kim się stałem, jak zmieniła mnie wojna… Niestety chatka jest za daleko, a żołnierzy za dużo, ale mimo tej palącej świadomości, mimo ziejącej w mojej piersi ranie, walczę. Walczę, bo ufam, że gdy się tam znajdę, gdy do niej dotrę będę mógł powiedzieć, że zrobiłem wszystko, aby jej pomóc, aby ją ocalić. Nawet jeśli to nie będzie prawdą, nawet jeśli mogłem zrobić więcej.
    Zamachuję się mieczem, którego klinga już dawno przybrała barwę szkarłatu. Moje uderzenie jest silne, pełne precyzji dokładnie takie, jakie chcę. Ugodzony mężczyzna opada na kolana, z jego uchylonych warg wypływa strużka ciemnej krwi. Wolno sunie w dół brody i skapuje na ziemię, on osuwa się na bruk i wstrząsany drgawkami, wyziewa ducha.
    Nie czerpię radości z jego ofiary. Śmierć od zawsze mnie przerażała, a zwłaszcza ta, którą ja zadawałem, i mimo że z czasem do tego przywykłem pozwalając, aby pole bitwy stało się moim parkietem, a walka prawdziwym tańcem mięśni i stali, nie mogę znieść świadomości, że z każdym kolejnym powalonym przeze mnie przeciwnikiem, staję się potworem podobnych do nich. Do wszystkich tych ludzi uważających się za istoty nieśmiertelne, niezniszczalne, wspaniałe…
    Pozwalając się ponieść wirowi walki, przerażającej furii, którą budzi we mnie świadomość, że nie zdążę na czas, że jej nie pomogę, powalam następnego napastnika, ale na jego miejscu wyrósł następny. Potężny i barczysty o groźnie wyglądającej twarzy, oszpeconej bliznami. Ja też mam kilka, szczególnie widocznych na dłoniach pokrytych krwią, zadrapaniami i pęcherzami od trzymania rękojeści miecza.
    Wiem, że starcie z nim nie będzie proste, bowiem nie wygląda na gościa lubiącego przegrywać. Pewnie stoi na nogach, ściskając szeroki miecz w dłoni. Prawej, ja z kolei dzierżę swój w lewej. Bez chwili wahania wykonuje pierwsze parcie. Rzuca się na mnie, a ja mocno trzymając gardę, blokuję jego cios.
    Atakując pewnymi i szybkimi uderzeniami, wykorzystuję te kilka sekund, które mi dał i oglądam się przez ramię. W tłumie walczących widzę długi, rudy warkocz włosów Efraina. Jego przystojna twarz o ostro zakończonym podbródku, pokryta jest grubą warstwą krwi i błota. Zielona tunika czarna i podarta. Jednak inni, gdzieś przepadli.
    To rozkojarzenie nie ułatwiło mi niczego. Mój przeciwnik szybko mnie wybadał. Zaczyna atakować od dołu, gdy ja paruję z góry. Zamachuję się mieczem, ale on zgrabnie unika mojego cięcia, zadając swoje. Nagle pęd powietrza uderza w mój policzek, po którym spływa krew. Mam ochotę ją otrzeć, ale się powstrzymuję. Krew płynie dalej, a ja walczę. Jestem, jak tornado. Moje taki są pewne i solidne, jednak przeciwnik również ma się czym pochwalić.
    Gdy na mnie skacze, robię wykop i powalam go na ziemię. Upada rozchlapując błoto. Ciężko dysząc z wściekłości oraz zmęczenia unoszę miecz w górę, a następnie przebijam klingą pierś, wojownika. Nowa warstwa krwi, oblepia moją twarz, rękawy tuniki oraz skórzaną zbroję. Nie zważając na to prę do przodu, biegnę ku płonącemu domki, gdzie widzę ją…
    Katharina ma długie ciemne włosy, sięgające pasa i białą koszulę nocną. Jej twarz jest pokryta sadzą. Wyłania się z ognia, niczym bogini dusząc się i głośno kaszląc. Przechodzi kilka kroków do przodu i upada na ziemię zbrukaną krwią. Serce podchodzi mi do gardła. Rzucam się w jej stronę z imieniem ukochanej przyklejonym do rozciętych w kąciku ust. Biegnę, co sił w nogach, opadając na kolana przed jej bezwładnym ciałem. Najdelikatniej, jak potrafię przekręcam ją na plecy kładąc sobie głowę Kathariny na udach.
    Teraz mogę się jej lepiej przyjrzeć. Twarz oprócz sady pokrywają jeszcze liczne zadrapania i bąble po poparzeniach. Ma spuchniętą wargę i rozcięty łuk brwiowy, na szczęście oddycha, płytko, ale oddycha. Jednak, ja wiem, że każdy wdech niezwykle wiele ją kosztuje… Miałem ją uratować, a tymczasem patrzę, jak umiera na moich rękach.
    W tym momencie już nic nie ma dla mnie znaczenia. Kompletnie nie skupiam się na walce toczącej się za moimi plecami, a swoim prywatnym piekle i jej ciemnych oczach, w których stopniowo gaśnie życie.
    – Arawn – szepcze z trudem unosząc powieki. Wyciąga w moją stronę poparzoną dłoń, a ja jak ostatni kretyn ją chwytam i przyciskam do swojego policzka. Płaczę, ona również, ale w tym momencie to nie ma najmniejszego znaczenia. Chciałem jej jeszcze tak wiele dać, tak wiele powiedzieć, a tymczasem…
    Znowu narasta we mnie złość. Król mówił, że miasto jest bezpieczne, że wrogie oddziały nie zdołają wtargnąć na jego teren… Głupi ludzie w to uwierzyli. Bawili się i świętowali do czasu, aż chroniący go strażnicy nie zostali powaleni, czego następstwem było oblężenie. Oblężenie trwające już od przeszło dwóch dni…
    – Kocham cię – mówię szczerze i żałuję, że nie miałem na to odwagi wcześniej.
    Usta Kathariny rozszerzają się w słabym uśmiechu, którego następstwem jest paskudny, suchy kaszel.
    – Wiem – odpowiada, ledwo słyszalnym głosem zamykając oczy, a ja… Ja czuję, że odchodzę od zmysłów. Gdy przestaje oddychać, przywieram do jej klatki piersiowej zanosząc się przeraźliwym płaczem. Nic nie ma dla mnie znaczenia.
    Ostatnią rzeczą, którą pamiętam jest wspomnienie Efraina, próbującego zabrać mnie z pola bitwy. Niczego więcej nie pamiętam.

  130. Znalazłam tę stronę wczoraj wieczorem i pomyślałam, że spróbuję wykonać pierwsze z ćwiczeń:

    Niebo zasnute jest ciemnymi chmurami, z których siąpi deszcz, jakby niebo płakało nad losem tych wszystkich naiwnych ludzi, uważających się za Panów Śmierci. Szczęk stali o stal miesza się z odległymi odgłosami, milknącej już burzy. Bogowie są rozgniewani. Co chwilę do moich uszu dociera krzyk rannych i umierających, tych którym klingi mieczy oraz groty strzał rozdzierają skórę. Gdzieś tam, pośród tego wszystkiego, pośród echa walki, cienia śmierci niosącego się ponad równinami i górami, rozpraszającego się w ogromnym borze, słychać ciche rżenie spłoszonych wierzchowców oraz płacz kobiet oraz dzieci branych do niewoli. Powietrze jest gęste od zapachu krwi, którą spłynęły ulice stolicy. Płonące domy falują od ciemnego, smolistego dymu. Bijący od jaskrawego ognia żar sprawia, że oczy mi łzawią, a ciemne kosmyki włosów przywierają do lepkich od pożogi i potu policzków.
    Kątem oka widzę dwie kobiety, prowadzące wspierającego się na ich barkach mężczyznę ze strzałą wystającą mu z piersi. Jego krew znaczy długi ślad za nimi.
    Gdybym tylko zdołał przebić się otaczający mnie krąg żołnierzy z wrogiego oddziału, gdybym tylko zdołał przemknąć do niedużego drewnianego domku, stojącego w płomieniach, mógłbym jej pomóc. Przynajmniej raz uczynić, coś co pokazałoby jej, jak bardzo ją kocham, coś co mogłoby wynagrodzić jej to kim się stałem, jak zmieniła mnie wojna… Niestety chatka jest za daleko, a żołnierzy za dużo, ale mimo tej palącej świadomości, mimo ziejącej w mojej piersi ranie, walczę. Walczę, bo ufam, że gdy się tam znajdę, gdy do niej dotrę będę mógł powiedzieć, że zrobiłem wszystko, aby jej pomóc, aby ją ocalić. Nawet jeśli to nie będzie prawdą, nawet jeśli mogłem zrobić więcej.
    Zamachuję się mieczem, którego klinga już dawno przybrała barwę szkarłatu. Moje uderzenie jest silne, pełne precyzji dokładnie takie, jakie chcę. Ugodzony mężczyzna opada na kolana, z jego uchylonych warg wypływa strużka ciemnej krwi. Wolno sunie w dół brody i skapuje na ziemię, on osuwa się na bruk i wstrząsany drgawkami, wyziewa ducha.
    Nie czerpię radości z jego ofiary. Śmierć od zawsze mnie przerażała, a zwłaszcza ta, którą ja zadawałem, i mimo że z czasem do tego przywykłem pozwalając, aby pole bitwy stało się moim parkietem, a walka prawdziwym tańcem mięśni i stali, nie mogę znieść świadomości, że z każdym kolejnym powalonym przeze mnie przeciwnikiem, staję się potworem podobnych do nich. Do wszystkich tych ludzi uważających się za istoty nieśmiertelne, niezniszczalne, wspaniałe…
    Pozwalając się ponieść wirowi walki, przerażającej furii, którą budzi we mnie świadomość, że nie zdążę na czas, że jej nie pomogę, powalam następnego napastnika, ale na jego miejscu wyrósł następny. Potężny i barczysty o groźnie wyglądającej twarzy, oszpeconej bliznami. Ja też mam kilka, szczególnie widocznych na dłoniach pokrytych krwią, zadrapaniami i pęcherzami od trzymania rękojeści miecza.
    Wiem, że starcie z nim nie będzie proste, bowiem nie wygląda na gościa lubiącego przegrywać. Pewnie stoi na nogach, ściskając szeroki miecz w dłoni. Prawej, ja z kolei dzierżę swój w lewej. Bez chwili wahania wykonuje pierwsze parcie. Rzuca się na mnie, a ja mocno trzymając gardę, blokuję jego cios.
    Atakując pewnymi i szybkimi uderzeniami, wykorzystuję te kilka sekund, które mi dał i oglądam się przez ramię. W tłumie walczących widzę długi, rudy warkocz włosów Efraina. Jego przystojna twarz o ostro zakończonym podbródku, pokryta jest grubą warstwą krwi i błota. Zielona tunika czarna i podarta. Jednak inni, gdzieś przepadli.
    To rozkojarzenie nie ułatwiło mi niczego. Mój przeciwnik szybko mnie wybadał. Zaczyna atakować od dołu, gdy ja paruję z góry. Zamachuję się mieczem, ale on zgrabnie unika mojego cięcia, zadając swoje. Nagle pęd powietrza uderza w mój policzek, po którym spływa krew. Mam ochotę ją otrzeć, ale się powstrzymuję. Krew płynie dalej, a ja walczę. Jestem, jak tornado. Moje taki są pewne i solidne, jednak przeciwnik również ma się czym pochwalić.
    Gdy na mnie skacze, robię wykop i powalam go na ziemię. Upada rozchlapując błoto. Ciężko dysząc z wściekłości oraz zmęczenia unoszę miecz w górę, a następnie przebijam klingą pierś, wojownika. Nowa warstwa krwi, oblepia moją twarz, rękawy tuniki oraz skórzaną zbroję. Nie zważając na to prę do przodu, biegnę ku płonącemu domki, gdzie widzę ją…
    Katharina ma długie ciemne włosy, sięgające pasa i białą koszulę nocną. Jej twarz jest pokryta sadzą. Wyłania się z ognia, niczym bogini dusząc się i głośno kaszląc. Przechodzi kilka kroków do przodu i upada na ziemię zbrukaną krwią. Serce podchodzi mi do gardła. Rzucam się w jej stronę z imieniem ukochanej przyklejonym do rozciętych w kąciku ust. Biegnę, co sił w nogach, opadając na kolana przed jej bezwładnym ciałem. Najdelikatniej, jak potrafię przekręcam ją na plecy kładąc sobie głowę Kathariny na udach.
    Teraz mogę się jej lepiej przyjrzeć. Twarz oprócz sady pokrywają jeszcze liczne zadrapania i bąble po poparzeniach. Ma spuchniętą wargę i rozcięty łuk brwiowy, na szczęście oddycha, płytko, ale oddycha. Jednak, ja wiem, że każdy wdech niezwykle wiele ją kosztuje… Miałem ją uratować, a tymczasem patrzę, jak umiera na moich rękach.
    W tym momencie już nic nie ma dla mnie znaczenia. Kompletnie nie skupiam się na walce toczącej się za moimi plecami, a swoim prywatnym piekle i jej ciemnych oczach, w których stopniowo gaśnie życie.
    – Arawn – szepcze z trudem unosząc powieki. Wyciąga w moją stronę poparzoną dłoń, a ja jak ostatni kretyn ją chwytam i przyciskam do swojego policzka. Płaczę, ona również, ale w tym momencie to nie ma najmniejszego znaczenia. Chciałem jej jeszcze tak wiele dać, tak wiele powiedzieć, a tymczasem…
    Znowu narasta we mnie złość. Król mówił, że miasto jest bezpieczne, że wrogie oddziały nie zdołają wtargnąć na jego teren… Głupi ludzie w to uwierzyli. Bawili się i świętowali do czasu, aż chroniący go strażnicy nie zostali powaleni, czego następstwem było oblężenie. Oblężenie trwające już od przeszło dwóch dni…
    – Kocham cię – mówię szczerze i żałuję, że nie miałem na to odwagi wcześniej.
    Usta Kathariny rozszerzają się w słabym uśmiechu, którego następstwem jest paskudny, suchy kaszel.
    – Wiem – odpowiada, ledwo słyszalnym głosem zamykając oczy, a ja… Ja czuję, że odchodzę od zmysłów. Gdy przestaje oddychać, przywieram do jej klatki piersiowej zanosząc się przeraźliwym płaczem. Nic nie ma dla mnie znaczenia.
    Ostatnią rzeczą, którą pamiętam jest wspomnienie Efraina, próbującego zabrać mnie z pola bitwy. Niczego więcej nie pamiętam.

  131. ,,Perfekcja”

    Krzyki, jęki i łzy. Otaczające spustoszenie i nienawiść. Leżąc pośrodku tego wszystkiego nie myślisz o niczym. Każdy się morduje na znak perfekcji i przyszłości. Jednak gdzie jest przyszłość bez ludzi? Słyszysz krzyki z każdej strony, niektóre głosy poznajesz. To twoi przyjaciele, krzyczą z radości, a może z bólu? Ciebie to nie dotyczy. Ty tylko chcesz zniknąć, zapomnieć, że ta wojna się zaczęła. Pragniesz naprawić świat, dodając tolerancję na odmienność. Jednak tego nie potrafisz, będziesz tam leżał aż do końca, do momentu aż nie zostanie nikt. Kiedy nikt ci nie poda ręki, a z tym nikt ci nie wbije noża w plecy. Żywiłeś się nienawiścią, by stać się jej przeciwieństwem. Dobrze wiesz, że zatkanie uszu nic nie da, ból z krzyków przez ciebie przepływa. Wiele osób chce ci pomóc, jedna jest przekonująca. Czujesz zaufanie i miłość, podaje ci rękę, pomaga wstać. Jednak kiedy wstajesz widzisz to, czego dopuścili się ludzie. Teraz cię to dotyka, teraz umierasz.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *